Dzień miał się już ku końcowi, jednak bitwa toczyła się w najlepsze. Pomimo wielu godzin krwawych bojów żadna ze stron nie ustępowała. Ciężka piechota Wielkiego Klasztoru, okopana na dogodnych pozycjach obronnych w wąskim przesmyku, skutecznie powstrzymywała do tej pory kolejne fale ataku nieprzyjaciela. I o ile dotychczas straty III Armii Reiveńskiej były niewielkie, to w końcu żołnierze Zakonu zaczęli opadać z sił. Formacja obronna stawała się coraz słabsza, podczas gdy nieprzyjaciel zdawał się dysponować nieskończonymi rezerwami trupów gotowych do wskrzeszenia. I tylko co chwilę nad przeciwległym wzgórzem widać było magiczne rozbłyski, a zaraz potem nacierała kolejna fala nieumarłych. Arkanista Mearel Veeran, dowodzący III Reiveńską, doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Miał już plan, chciał tylko jeszcze chwilę utrzymać szyk tak, by w końcu sprowokować Nekromantów po przeciwnej stronie pola bitwy do użycia całej swej mocy. I udało mu się - gdy zobaczył, jak od strony wrogiego obozu nadciąga chmara ożywieńców większa, niż jakakolwiek do tej pory, postanowił działać.
- Komendancie, trąbcie na odwrót! - rozkazał Arkanista, po czym wyciągnął zza pasa fiolkę z eliksirem o bladoniebieskim zabarwieniu, który wypił duszkiem.
- Ależ, wasza łaskawość, jeśli utracimy tą pozycję... - zaczął stojący obok niego żołnierz.
- Wykonać! - huknął Mearel, rzucając podwładnemu groźne spojrzenie. Powieki maga zaczęły już drgać, a oczy zrobiły się jakby bardziej błękitne niż zazwyczaj.
Oficer nie miał zamiaru wyrażać kolejnych sprzeciwów, dlatego posłusznie chwycił za róg wiszący przy jego pasie i zadął w niego z całych sił. Wśród żołnierzy Klasztoru zapanowało poruszenie, a strzelcy i niżsi rangą magowie, którzy do tej pory osłaniali walczących w pierwszym szeregu wojowników, teraz posłali ostatnią salwę w stronę nacierającego wroga, by dać swoim kolegom czas na wycofanie się. I kiedy piechota Zakonu rzuciła się już do ucieczki, a kolejna fala nieumarłych była jeszcze dość daleko, Arkanista zeskoczył ze swojego punktu dowodzenia na wzniesieniu i przy pomocy lewitacji delikatnie wylądował w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stał szyk bojowy utworzony przez jego ludzi.
Mearel przyklęknął na prawe kolano i wziął do ręki garść piachu, obficie spływającego już krwią.
- Et arkhmae Terraneum meliscandis, omni Viscali sahelndesaar... - wyszeptał pod nosem, jednocześnie kreśląc przed sobą w powietrzu palcem wskazującym drugiej ręki ośmioramienną gwiazdę. Gdy skończył, nagle w całej okolicy wiatr przestał wiać. Powietrze nabrało specyficznego zapachu, jaki zwykle uzyskuje tuż przed nadejściem burzy, jednak na niebie nie było ani jednej chmury.
- Aer Ignatii al maesteri Arcanum... - mag pochylił głowę i zamknął oczy. Pędzący na złamanie karku nieumarli byli już niedaleko. - Septiaris et Mearel, tes ad Maresnero exali man!
Jak na zawołanie, znów zerwał się wiatr. Tym razem był jednak niezwykle silny. Poderwane do góry przez gwałtowne podmuchy ziarna piasku zaczęły krążyć wokół Arkanisty i zdawać by się mogło, że mag Wielkiego Klasztoru stanowi epicentrum rozpoczynającego się wokół niego tornada. Trąba powietrzna przerodziła się w burzę piaskową, która skutecznie odpychała wszystkich próbujących wciąż nacierać nieumarłych do tyłu. Cała dolina zaczęła drżeć w posadach, niezwykle potężne wiatry zaczęły wyrywać pobliskie drzewa wraz z korzeniami i ciskać nimi w stronę armii Podziemia. Niektóre konary były w stanie zmiażdzyć nawet tuzin nacierających blisko siebie ożywieńców, lecz było ich zbyt mało, by realnie zagrozić szeregom nieprzyjaciela - była to raczej manifestacja gniewu natury, obudzonego przez bluźnierczą magię nekromantów, lecz ukierunkowanego dopiero dzięki sile żywiołów prowadzonej obecnie przez Mearela.
Sam Arkanista zaś zaczął powoli wznosić się w górę. Gdy był już co najmniej pięć metrów ponad ziemią, wśród krążących wokół niego niezliczonych drobin piasku zaczęły pojawiać się smugi jaskrawej czerwieni, z początku nieliczne. Wraz ze wznoszeniem się maga tornado, którego był sercem, zaczęło przybierać coraz to bardziej krwistoczerwony odcień, aż wreszcie jak na pstryknięcie palcem zapłonęło żywym ogniem tak, jak zwykło zapalać się suche drzewo rażone piorunem. I choć wedle wszelkich reguł logiki powietrze unoszące do góry piach płonąć nie powinno, to właśnie w tym momencie Veeran otoczony był już przez burzę szalejących jęzorów ognia.
Samo to było już poważnym wyzwaniem dla niestrudzenie maszerujących naprzód nieumarłych - ogień na truposze działał wręcz wyśmienicie, jednakże nie był to koniec przedstawienia. Gdy już zdawało się, że Arkanista zwyczajnie będzie utrzymywał tarczę płomieni tak długo, jak nie zmiażdży ostatniego ożywieńca, Mearel otworzył oczy. Błysnęły z nich słupy oślepiającego blasku, a sama twarz czarodzieja skrzywiła się w grymasie wściekłości - ściśnięte usta, z których kącików również biło światło, nienaturalnie zmarszczone brwi i gwałtowne drgawki wykręcające głowę Mearela to w lewo, to w prawo. W pewnym momencie mag wyciągnął prawą rękę w górę, jakby chciał chwycić się nieboskołonu. I, po raz kolejny, wbrew wszelkiej logice, udało mu się to. Niebo nad jego głową ogarnęły chmury czarne jak smoła, choć jeszcze chwilę wcześniej jak okiem sięgnąć nie było ani jednego obłoczka. I w tej nieprzebranej gęstwinie pojawiła się sekundę później dziura, z której z hukiem trzasnął potężny piorun. Energia wyładowania trafiła w palce wyciągniętej ręki Arkanisty i przeszła po całym jego ciele, aż z każdej kończyny zaczęły trzaskać błyskawice. Krążąca wokół niego burza zaczęła zmieniać barwę na błękitną, jęzory ognia zaczęły znikać, huczący do tej pory wiatr ucichł. Wokół wciąż lewitującego maga ukształtowała się chmura czystej magii, która dla postronnego obserwatora przypominałaby raczej bańkę mydlaną, tylko bardziej błękitną. I kiedy zachęceni zniknięciem przeszkód w postaci ognia i wiatru nieumarli znów ruszyli bezmyślnie do przodu, świat zagrzmiał.
- NA CHWAŁĘ ARCANUSA I WIELKIEGO KLASZTORU! - ryknął głosem nie swoim, lecz głosami tysiąca mężów Mearel. Echo jego okrzyku rozniosło się na wszystkie strony świata, a zaraz za nim podążyła niepowstrzymana fala krystalicznie czystej magicznej energii powstałej, gdy kula w której zamknięty był Arkanista zaczęła się gwałtownie rozszerzać. W mgnieniu oka fala uderzeniowa zmiotła lwią część armii Podziemia, przemieniając każdego napotkanego na swej drodze plugawego ożywieńca w kupkę popiołu, rozwiewającą się niemal natychmiast w podmuchu energii. Chwilę potem rozniosła w pył stanowisko dowódcze wroga, zamieniając grupę Nekromantów dowodzących atakiem w niewyraźnie smugi dymu unoszące się nad ziemią. Sztandary i namioty wrogiego wojska w ułamku sekundy zajęły się ogniem, po czym również rozpłynęły się w powietrzu. Potem energia się rozprężyła i cała, gigantyczna ściana magii zaczęła powoli rozpadać się na świetliste drobiny. Część z nich poczęła uchodzić w niebo, które na powrót stało się przejrzyste, inne uszły do ziemi, z której jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znów wyrosła trawa, zdeptana tak niedawno w pył przez nieumarłe wojska. Gdy reszta tej niszczycielskiej przed chwilą siły zniknęła, sam Arkanista runął na ziemię jak kowadło rzucony z okna wieży. Po dolinie rozniósł się dźwięk łamanych kości, a twarz Mearela znowu się wykrzywiła, tym razem w grymasie niepojętego bólu. Krzyk rozpaczy rozdarł powietrze wokół pobojowiska, a ostatnie strugi blasku płynące z oczu maga rozpłynęły się.
To nie było zaklęcie, które ktokolwiek mógłby przeżyć. Co innego bowiem miotać kulami ognia czy przywoływać gradobicia, a co innego złączyć w swym umyśle wszystkie żywioły i stać się portalem do materialnego świata dla czystej, niebiańskiej wręcz energii magicznej. I tak wraz ze zniknięciem ostatnich drobin magii, które zespolone z jego niezłomną wolą dawały mu życiową energię niezbędną do wytrzymania rytuału, z Arkanisty uszedł też jego duch. Ciało zaś, powykręcane w nienaturalnych pozach zostało na ziemi jako pamiątka heroicznego poświęcenia.