-Gawiedź - zwiadowca wskazał na mapę - nie została opuszczona. Wręcz przeciwnie, pełno w niej zbrojnych.
-A więc musimy ich stamtąd wykurzyć - regimenciarz odwrócił się do swego zastępcy - jak myślisz, dwie kompanie starczą? Czy rzucamy pół batalionu?
-Mój panie - zwiadowca nieśmiało podniósł głowę - Tam batalionu może być mało. Wieś jest przygotowana do obrony, lud w chatach się nie mieści, a na placu trzy stoją sztandary. Królewski, jednej z kohort szóstego legionu i insza, co żem jej nie widział nigdy. Do drzewca przyczepiona belka poprzeczna, niby reja, i z niej trzy pasy płótna spływają. Na prawym dwie krwi krople, na lewym zęby, niby paszcza psia, a w centrum gwiazda o pięciu ramionach. Pal i oba końce rei czaszkami ludzkimi ozdobiony...
-Nie znam... - pierwszy raz adiutant regimentarza Karla Adolfa nie znał jakiejś chorągwi - nie było takiej na wykazach które dostałem...
-Poślij po obersztera Reksusa - powiedział cicho regimenciarz - Niech postawi na nogi swój regiment i przyjdzie do nas. A ty - regimenciarz odwrócił się do swego zastępcy, co adiutant uznał za znak że ma wyjść i wykonać rozkaz - ty idź do prałata. Niech pośle z nimi kilku wielebnych. Co najmniej trzech. Będą potrzebować ich mocy...
Siemko z wysiłkiem zwlekł się z siennika. Wstawał świt. Zaledwie trzy godziny temu schodził z warty, a już go budzi ta rozwrzeszczana cholera. Coś musiało się stać, przemknęło mu przez myśl. Setnik wiedział doskonale, kto dostał kwaterę w której chacie, i doskonale też wiedział że jego dziesiątka miała wartę. Musiał pojawić się wróg. Narzucił na siebie ciężką, skórzaną kurtę, przypiął karwasze z żelaznymi wzmocnieniami, przypasał miecz, i z hełmem w jednej, a kuszą w drugiej ręce poleciał na wyznaczone stanowisko. Widział, że po całej wsi biegają ludzie, kierując się na stanowiska bojowe. Pomiędzy chatami zobaczył, że na skraju pól po zachodniej stronie widać sporo ludzi. Więc faktycznie wróg przybył...
-Spora ta wioska - Edvin, zastępca obersztera Gustava Reksusa, odsunął oko od lunety - dość zwarta. Wzdłuż głównego traktu będzie z pięćdziesiąt gospodarstw, po każdej stronie traktu. Wzdłuż tego na wschód połowa tego gdyby liczyć dystans. Ale tam są większe, bogatsze gospodarstwa, warsztaty, kaplica, spichlerz i takie tam. Trójkątny plac, około 20 na 15 metrów, na styku traktu północ-południe ze wschodnim. Faktycznie trzy sztandary, w tym ten z czaszkami.
-Ilu?
-Ciężko stwierdzić. Ludzie byli w domach, aczkolwiek są także namioty na wschód od wioski, obok zabudowań na wschodnim trakcie. Zmienili wioskę w kształcie T w trójkąt.
-Zapory?
- Od zachodniej strony wszelkie przejścia pomiędzy budynkami zamknięte są rzędami pali na kozłach. Ramiona trójkąta, tam gdzie jest obóz, zamknięte barykadą z wozów, mebli i beczek lub dwoma rzędami pali. Chyba nie starczyło materiałów na barykadę - Edvin uśmiechnął się, po czym znów spojrzał w lunetę - A, bym zapomniał, trakt też zamknięty barykadą. Jazda nie wjedzie.
-Niech dwie roty okrążą wieś i czekają na wschód od niej. Niech zajmą się ewentualnymi uciekinierami i ostrzegą o możliwym wsparciu. Pierwszy batalion niech uderza w centrum wsi. Reszta czeka.
-Gustav, chcesz zostawić dwa bataliony i pół szwadronu w obwodzie? To dwie trzecie regimentu...
-Nie w obwodzie a na drugą falę. Wykonać.
Strych stodoły nie był za duży. Aczkolwiek zmieściło by się jeszcze kilku ludzi, a na pewno kilka kusz. Poprzednim razem, na murach Agustbergu, miał pięć, i pachołka który je naciągał. Teraz był sam z jedną kuszą. Może i miał dobry wzrok i swego rodzaju instynkt pomagający celować, ale wątłe ręce powodowały, że nawet z kozię nóżką napinanie kuszy było problematyczne. Spojrzał przez szparę między deskami. Do wioski zbliżał się mur tarcz. Wysokie na półtora metra, szerokie na blisko metr drewniane pawęże, ustawione obok siebie w ścianę szeroką na dobre 50 metrów, pewnie więcej. Czort wie kto stał za nimi. Byli ćwierć mili od wioski, zbliżali się dość powoli.
-Co tam się dzieje, smyku?
Siemko zadrżał na dźwięk tego głosu. I na widok pary lekko lśniących, krwistoczerwonych oczu, otwierających się w ciemnym kącie strychu. Bał się tych czerwonych oczu. Bał się tego bladego oblicza, białych dłoni o długich, wąskich palcach, kuszących, pełnych piersi i wąskiej talii. Jak każdy. Każdy z tu obecnych pragnął spędzić noc z Anastazją. Każdy bał się Anastazji. Każdy bał się nocy z Anastazją. I nade wszystko każdy bał się, że Vladymir dowie się o jego pragnieniu.
-No co tak zamilkłeś, odpowiedz - powiedziała, wychodząc z cienia - Przecież cię nie zjem...
Siemko momentalnie odwrócił się w kierunku szpary. Nie chciał ujrzeć zębatego uśmiechu, który chciała zapewne zaprezentować kobieta. Ściana była 350 metrów od wioski.
-Nadciągają, pani. Co najmniej pięćdziesięciu, może być i parę setek. Nie da się określić zbytnio.
-Ze też nie mogli zaczekać. Atakować o tak paskudnej porze... - sięgnęła po płaszcz z kapturem i okryła się szczelnie - I co ja mam teraz zrobić... cóż, przynajmniej Skalla, Togwir i Bjorn się pobawią. O ile Togwir wróci... - ruszyła w kierunku drabiny - Baw się dobrze, żołnierzyku - uśmiechnęła się, na szczęście nie odmykając warg - Niech Benbha, boska opiekunka, ma cię w swej pieczy. Choć pewnie nie wiesz nawet kim jest...
Wyszła
Siemka niezbyt interesowały zabobony dalekich krain. Aczkolwiek wzmianka o boskiej ochronie kazała mu uciec myślami do rodzinnego panteonu. Modlitewne rozmyślania nie trwały zbyt długo, bowiem wróg sygnalizował zbliżenie się do wioski na dwieście metrów gradem strzał. Sądząc po ilości, z co najmniej stu łuków. Aczkolwiek ani pierwsza, ani druga i trzecia salwa nie wywołała we wiosce żadnej reakcji, czy to w formie odpowiedzi, czy jęków i krzyków. Widać wszyscy obrońcy byli dostatecznie dobrze ukryci. Siemko chwycił za kuszę i zaczął ją napinać. Powoli, powoli, aczkolwiek wreszcie cięciwa trafiła na miejsce. Położył kuszę obok i wyjrzał. Sto metrów. Przesunął się do otworu strzelniczego. Wyjęcie kołka miało otworzyć w dachu otwór metr na metr. Rozchylił lekko słomę. Osiemdziesiąt metrów. Siedemdziesiąt. Sześćdziesiąt...
Salwa bełtów zasypała formację. Ściana pawęży nie wykonała tak do końca zadania. Część bełtów utkwiła w niej, aczkolwiek kilkanaście przebiło się i wraz ze sporymi odłamkami drewna uderzyło w chroniącą się za nimi piechotę. Stojący przed Leo pawężnik zachwiał się, po czym runął do przodu, nakrywając pawęż swym ciałem. Ktoś chwycił go, ściągnął z niej, ale nim ją podniósł, sam legł z bełtem w czaszce. Z prawej trzy osoby chwyciły pawęż poziomo i pochylone ruszyły biegiem ku zabudowaniom. Kilku innych poszło w ich ślady, jeszcze inni ruszyli zasłaniając się tarczami. Byli i tacy, co biegli bez żadnej osłony, licząc na długi czas przeładowania kusz. Leo wyskoczył zza pawęży i także ruszył, zasłaniając się niewielką tarczą. Kątem oka widział, jak z otworu w dachu jednego z budynków podnosi się postać z kuszą. Bełt śmignął obok niego, po czym wylądował w brzuchu biegnącego obok łucznika. Leo skulił się jeszcze bardziej. W chwilę później dopadł do ściany jakiegoś budynku. Rozejrzał się. Formacja podzieliła się na trzy mniejsze i stała w miejscu, schowani za nią łucznicy i starali się odpowiadać ogniem kusznikom w wiosce. Stała tam większość pawężników i koło siedemdziesięciu łuczników. Około cztery setki tłoczyły się pod ścianami zabudowań. Z sześciuset ludzi już padła dziesiąta część... Leo ścisnął mocniej miecz w ręce. Obok niego z dachu spadł kamień, ciśnięty przez jednego z obrońców, spadając na głowę jakiemuś oszczepnikowi. Leo uniósł tarczę nad głowę i ruszył ku narożnikowy budynku. Dwu i pół metrowa przerwa pomiędzy zabudowaniami zagrodzona była zaostrzonymi, drewnianymi palami, ustawionymi dwa metry od rogu. Doskakujący właśnie do nich topornik dostał strzałą od jednego z obrońców, który pojawił się w po drugiej stronie, po czym zaraz zniknął.
-Tarczownicy!!!
Hełm feldfebla robił swoje. To że Leo został awansowany kilka dni temu i nie miał pojęcia o dowodzenie dziesiątką, a co dopiero większym oddziałem nie czyniło różnicy. Zaraz przy nim stanęło kilku tarczowników, jak również dwóch oszczepników trzymających jedną z pawęży. Leo wskazał im lukę.
-Ściana z tarcz!!!
Błyskawicznie ruszyli i zasłonili wnękę.
-Naprzód!!!
Podeszli do przodu. Leo podniósł z ziemi topór poległego przed chwilą berserkera. Ściana rozstąpiła się lekko, tworząc wąską szczelinę pozwalającą spróbować zniszczyć zapory. Uniósł się, modląc by żaden z wrogich strzelców nie zdołał wycelować, i z rozmachem uderzył w poziomą belkę utrzymującą pale. Wyrwał topór, uniósł i przy akompaniamencie bełtów uderzających w tarcze uderzył po raz drugi. Wyrwał topór z belki, widzą że następne uderzenie złamie ją na pół, gdy nad głową przeleciał mu obiekt ciśnięty z góry. Wpierw pomyślał że to kamień, aczkolwiek pękająca skorupa i rozpryskujący się płyn wyprowadził go z błędu.
-Do tyłu!!!
Zrobił krok, kątem oka łapiąc lecące dwa kolejne dzbany, a także pochodnię. Zdobił kolejne dwa kroki, gdy przejście między budynkami wypełniło się ogniem. Wyskoczył, przebiegł kilkanaście kroków, rzucił się na ziemię. Jeden z żołnierzy doskoczył do niego, chcąc zdusić płomienie, ale zdał się tylko na tyle, że osłonił go od przed kolejnym bełtem. Po kilku chwilach tarzania się zdusił płonący bok. Widział, że część z jego ludzi nie miało tyle szczęścia. Jednego z wysiłkiem trzymało trzech ludzi, podczas gdy czwarty starał się zdusić płomienie na jego twarzy, inny tarzał się, chcąc zgasić tors, jeszcze inny starał się zdjąć z siebie skórznię, pod którą wlała mu się oliwa. Któryś tańczył w przesmyku, otoczony płomieniami. Próba przebicia się tą drogą nie powiodła się. Gdy zdołał powrócić pod ścianę, obok niego spadła czyjaś głowa. Po chwili obok upadło bezgłowe ciało, puszczone przez dwóch ludzi. Próba przedarcia się górą także zakończyła się niepowodzeniem.
-Utknęli - Edvin odsunął lunetę od oka - Padła ich już pewnie setka, może nawet więcej. Z całej wsi ściągają ludzie w ten rejon. Ich tam są co najmniej trzy setki, może nawet dwa razy tyle.
-Poślij jazdę, niech poczyści dachy z kuszników. Wyślij im jako wsparcie trzy kompanie z trzeciego batalionu. Drugą połowę wraz z drugim batalionem poślij na prawo, niech uderzą wzdłuż drogi i na barykadę. Ściągnij jedną rotę jazdy zza wioski, niech ich wspierają.
-A wielebni i zakon?
-Nie widzę powodu by ich narażać. A zakon... nie, wygramy to za pomocą zwykłej armii.
W tym momencie ze wsi dobiegło przeraźliwe wycie. Potężny głos musiał być niemal ogłuszający blisko źródła.
-Dobra, poślij jednak wielebnych - twarz obersztera była biała jak papier - Trzech w centrum, pięciu po prawej. Zakonnych podziel po równo, pół tu, pół tam. Cokolwiek wydało ten dźwięk... błagajmy Wszechojca, by moc wielebnych i zakonników wystarczyła by przemóc siły wroga...
Siemko, widząc nadciągające kolejne wrogie oddziały, ponownie sięgnął po kuszę. Zabicie dwóch napastników próbujących wedrzeć się na jego stanowisko chyba ostudziło zapał reszty. Rozejrzał się po polu bitwy. Pawężnicy zwarli swe szeregi i cofnęli się, zwiększając dystans do stu metrów. Łucznicy strzelali bez większego przycelowania, aczkolwiek ich także ciężko było trafić. Trochę na prawo od nich zbliżała się kolejna formacja, podobna do poprzedniej. Po polu zaczęła także jeździć lekka jazda, rażąc strzałami na prawo i lewo. Wychylił się, przymierzył, i nacisnął spust. Jeden z konnych zwalił się z siodła, jednakże kilku innych posłało strzały w kierunku Siemka. Żadna na szczęście nie trafiła, ale odebrało mu to chęć do wychylania się po raz kolejny. Tym bardziej, że jęki i wrzaski z innych zagród dowodziły, że miał on wyjątkowe szczęście, którego zabrakło jego towarzyszom. Po chwili przemógł się i wychylił ponownie, ale nadlatujące strzały spowodowały, że schował się zanim zdążył podnieść kuszę do ramienia. Nowy oddział był już tuż obok wioski i pluł nie tylko strzałami, ale i bełtami, skutecznie redukując opór obrońców. Siemko sięgnął po kolejny dzban. W tym zamieszaniu i harmiderze nie miał wprawdzie pojęcia co dzieje się na dole, aczkolwiek był pewien że zaraz przeciwnik po raz kolejny spróbuje przebić się przez zapory...
Jazda pomagała, wielce pomagała. Grad kamieni i dzbanów oliwy rzedł, nadchodząca formacja była ostrzeliwywana przez o wiele mniejszą ilość kuszników. Jednak to nie jazda, a ta właśnie formacja przynosiła odmianę bitwy. Za pawężnikami kryli się nie tylko osłonięci półpancerzami zbrojni, ale także rycerze zakonu oczyszczenia, zakuci w pełne płytowe zbroje, dzierżący w dłoniach ciężkie młoty. Trzeci, ciężki batalion, a przynajmniej jego część, wsparty przez zakon. W zamieszaniu nie dało się doliczyć ilości żołnierzy czy lejtnantów, ale z pewnością były tam więcej jak dwie kompanie. Widział także charakterystyczny hełm oberlejtnanta. Dobrze, dowódca ich batalionu zniknął gdzieś na początku szturmu. Nie do przecenienia była także obecność wielebnych. Jednakże najważniejsze były piki oraz zakonne młoty, które już ruszyły do pracy. Także w ich stronę biegło dwóch zakonników wraz z kilkoma pikinierami. Pod dachem tarcz, najeżonym włóczniami godzącymi co chwila w dachowe okno, można było spróbować zrobić sobie nowe wejście, zamiast umierać w czasie prób przejścia drogami przygotowanymi przez obrońców.
Siemko odskoczył jak poparzony, gdy ktoś z dołu pchnął w kierunku jego pozycji długą włócznią czy wręcz piką. Po chwili kolejna przebiła się tuż nad podstawą strzechy, robiąc sporą dziurę w dachu. Dwóch knechtów, którzy przybiegli z innych części wioski w połowie bitwy, błyskawicznie chwyciło za dzbany z oliwą. Siemko podpalił pochodnię od stojącej w rogu świecy, gdy z dołu dobiegł huk i seria trzasków. Po chwili kolejny. Szopa zatrzęsła się.
-Przebijają ścianę!!! Szybko, dzbany!!!
Posłuszni poleceniu, knechci wyrzucili dwa, a zaraz potem kolejna dwa dzbany, starając się przy tym trzymać maksymalnie daleko od otworu, zaraz po tym Siemko rzucił płonącą żagwią. Buchnął płomień, przez moment rozległy się krzyki... po czym wszystko zgasło. Zdumienie było tak wielkie, że cała trójka momentalnie doskoczyła do otworu. Nie minęły trzy sekundy, gdy przerażony Siemko odskakiwał od niego, a obok upadały dwa ciała-jedno z bełtem w czaszce, drugie z gardłem rozdartym ostrzem włóczni. Ten ułamek czasu starczył jednak, by ujrzał coś, co spowodowało że chciał natychmiast uciec jak najdalej. Mężczyzna w białej szacie, stojący dwadzieścia metrów od wioski wraz z dwoma chroniącymi go pawężnikami, unoszący otoczoną światłem dłoń. Mag-kapłan fałszywego boga imperium. Coś ponownie huknęło o ścianę stodoły, o wiele silniej niż poprzednio. Spanikowany Siemko rzucił się w kierunku drabiny, chwytając po drodze miecz i tarczę. Gdy dotarł na parter, kolejne uderzenie wybiło dziurę w ścianie. Uderzenie młota. ŚWIECĄCEGO młota. Przerażony Siemko odwrócił się na pięcie i pędem ruszył w kierunku centrum wioski. Ktokolwiek był po drugiej stronie, władał magiczną bronią, a osób takich nie należało lekceważyć. Kątem oka Siemko widział, że i z innych szop, stodół, chlewów i innych zabudowań stanowiących pierwszą linię obrony także uciekają obrońcy, bardzo nieliczni w porównaniu ze stanem oddziałów na początku starć. Przebiegł przez podwórko, pomiędzy dwoma chatami, i wypadł na trakt. Wrzało. Wszędzie biegali żołnierze, setnicy z dziesiętnikami wrzeszczeli na wszystkich wokoło, obrońcy starali się zamknąć szerokie przejścia pomiędzy chatami. "Za mało nas" pomyślał Siemko "Za mało by zamknąć tyle tak szerokich przejść. Za dużo nas padło, zbyt wielu wciąż tkwi na pierwszej linii bądź w chatach.".
Leo ruszył zaraz za zakonnikami, za nim poczęli wlewać się kolejni żołnierze. Dziura w ścianie nie była zbyt wielka, aczkolwiek dało się przez nią wleźć do wnętrza stodoły. Wewnątrz nie było nikogo, ani w dużej części niczego-zdaje się, że obrońcy ewakuowali zawartość, być może wywieźli ze wsi wszystko, co dało się wywieźć. Szerokie, podwójne odrzwia były otwarte, prowadziły na podwórze, kilka-kilkanaście metrów dalej znajdowała się chata. Ruszyli naprzód, lekko w prawo, gdzie w szerokim przejściu pomiędzy dwoma sąsiadującymi chatami obrońcy starali linię, aczkolwiek wyraźnie brakowało im ludzi. Pomiędzy tarczami było sporo przerwy, tylko w centrum istniała namiastka drugiego szeregu. Zakonnicy rzucili się naprzód, za nimi podążyło kilku wojów którzy zdążyli wejść do wioski, Leo wraz z nimi. Schowany w chacie strzelec, który chciał im przeszkodzić, oberwał oszczepem ciśniętym przez jednego z biegnących.
Stojący przed Siemkiem tarczownik zniknął, zmiażdżony ciosem młota. Świecąca broń w rękach zakutego od pięt po czubek głowę w stal rycerza zdruzgotała tarczę, głowę i tułów wojownika. Siemko pchnął w głowę, celując w wizurę, aczkolwiek rycerz odchylił głowę na bok, przez co ostrze ześlizgnęło się po krzywiźnie hełmu, po czym pchnął opuszczonym młotem niby włócznią. Bardzo krótkie pchnięcie szerokim obuchem nie powinno być wielce szkodliwe, jednak magiczna siła ciosu odrzuciła Siemka dobre pięć kroków wstecz, obalając na plecy. Starając się złapać oddech i znaleźć siłę by wstać, mógł on ocenić sytuację. Napastników było około tuzina, aczkolwiek wciąż przybywali, pojedynczo, po dwóch, przechodząc przez wyłom w pierwszej lini obrony. Było ich trzy razy mniej niż obrońców, aczkolwiek dwóch rycerzy zabijało ich jednego po drugim, wróżąc rychły upadek obrony w tym miejscu. Rozejrzał się na boki, szukając pomocy, aczkolwiek wszystko wokoło wyglądało tak samo. Mniej lub bardziej losowo zgrupowani żołnierze starali się zamknąć wyjścia z podwórzy na trakt, jednym to szło lepiej, innym gorzej. Nie było wydać nikogo, kto mógłby pomóc.
I wtedy powietrze rozdarł kobiecy wrzask.
Siemko odwrócił się, by ujrzeć biegnącą wschodnim traktem Skallę. Krzycząc nieartkulowanie, biegła, lekko pochylając się, po czym nagle ucichła i padła na czworaka, pędząc o wiele szybciej niż powinna. I wtedy zaczęła się deformować, powiększać, obrastać futrem. Gdy przeskakiwała nad Siemkiem była już w pełni bestią. Przerażony Siemko obserwował, jak wilkołak wpada pomiędzy walczących, miażdżąc pod sobą jednego z napastników. Wyższa od człowieka bestia, uzbrojona w długie na cal albo i dwa szpony w ułamku sekundy rozszarpała dwóch kolejnych napastników, po czym rzuciła się na rycerzy. Pierwszy zamierzył się na nią młotem, chcąc uderzyć od góry, ale uderzył w powietrze. Bestia stała już obok niego, wbijając pazury w jego napierśnik. Obracając się błyskawicznie rozerwała zbroję, po czym uderzyła drugą ręką w tył głowy, powalając rycerza na ziemię, jednocześnie rzucając oderwaną płytą w drugiego z przeciwników. Ten odbił pocisk trzonkiem młota po czym uderzył od boku, jednak potwór wyskoczył w górę, na tyle wysoko, że mógłby przeskoczyć człowieka. Przez chwilę Siemko mógł podziwiać wypełnioną zębami paszczę, nim zacisnęła się ona na szyi rycerza, miażdżąc stalowy podbródek, ciało i kości. Bestia zawyła, w czym zawtórował jej drugi wilkołak walczący kilka chat dalej, po czym rzuciła się za pierzchającymi napastnikami, przygważdżając do ziemi jednego z nich. Za plecami Siemka powoli skupiali się obrońcy, którzy także uciekli na wszystkie strony w chwili ataku bestii. Wszyscy z przerażeniem obserwowali potwora, który powoli wstał znad trupa i począł rozglądać się wokoło. Nie zaatakował. Widać to że wilkołaki ślepo atakują wszystko w czym płynie krew także można włożyć między bajki. Bestia odwróciła się i powoli ruszyła w ich stronę, gdy ze stodoły wyszedł kolejny przeciwnik. Kapłan. Uniósł dłoń, w której począł gromadzić się ogień, gdy jakiś czarny kształt przemknął pomiędzy obrońcami, minął Skallę i przypadł do wroga. Sekundę później ten leciał już, niby pocisk z katapulty, by rozbić się na ścianie chaty za nimi. W miejscu gdzie jeszcze niedawno stał kapłan znajdował się Vladymir, osłonięty czarnym płaszczem z kapturem. Widać wampirza siła i szybkość, w przeciwieństwie do lunarności, nie była tylko mitem.
W tym momencie rewers podniósł się z południowego-wschodu, z obozu. Po chwili pierwsi uciekinierzy przynieśli najgorszą z możliwych wieści-obrona przełamana, wróg wdziera się do obozu. Wszyscy, jak jeden mąż, rzucili się w tamtą stronę. Blisko dwieście wojów, para wilkołaków, wampir, kilku berserkerów z Bractwa Mordu. W obozie panował chaos, gdzieniegdzie biły się jeszcze niedobitki obrońców, część napastników szykowała się do natarcia w głąb wsi, inni wzięli się już za przeszukiwanie obozu. Było ich co najmniej trzy razy tyle co obrońców. Wtargnięcie nie do końca zorganizowanego oddziału obrońców tylko ten chaos pogłębił. Miażdżąca przewaga liczebna napastników nie była w stanie przeważyć siły Bractwa Mordu, to zaś widać doskonale czuło się w chaotycznej walce bez określonych szyków. W przerwach pomiędzy kolejnymi ciosami, blokami i zastawami Siemko obserwował, jak Skalla wraz z drugim z wilkołaków (Bjornem najprawdopodobniej) rozdzierają na strzępy wrogich żołnierzy. Z przerażeniem obserwował wir krwi i stali, którym stał się Vladymir, tnący mieczem z prędkością gromu. Pojawiła się także Anastazja oraz Asaret, czarodziejka z Bractwa. Pierwsza walczyła dwoma czerwonymi nożami, lub też może szpikulcami, druga miotała na prawo i lewo lodem i ziemią. Zastępy wroga topniały powoli, ale stale, zaś wampir pojawiał się wszędzie tam, gdzie wraży żołdak przewarzał nad obrońcą, starając się redukować straty do minimum.
I wtedy weszli na pole bitwy.
Pięciu kapłanów, w tym jeden z szatą wzbogaconą o czerwone obszycia. Wokoło nich kroczyło kilkunastu rycerzy, dzierżących świetliste młoty. Stanęli i unieśli ręce, a słońce, wiszące za ich plecami, poczęło lśnić niezwykle silnym blaskiem. Zaczynający się powoli łamać napastnicy rzucili się do walki z nową furią, zaś duch obrońców momentalnie podupadł. Siemko poczuł, że nogi uginają się pod nim, miecz stał się nagle o wiele cięższy. Wysilając się ponad wszystkie siły zablokował jeden i drugi wściekły, niezwykle silny atak jednego z wrogich żołnierzy, cały czas obserwując kątem oka źródło potęgi wroga. Nie tylko on je zauważył. Wszyscy członkowie Bractwa, jak jeden mąż, rzucili się w tamtym kierunku.
Słońce poczęło świecić o wiele silniej, a w serce Loe znów wstąpiła odwaga. I nie tylko jego. Nie padła żadna komenda, nikt nic nie powiedział, tylko wszyscy jak jeden mąż ruszyli do wioski. Na podwórzach czy trakcie nie było nikogo, ale po odgłosach bitwy szybko odnaleźli jej pole, a wraz z nim źródło swej nowej mocy. W samym sercu pola bitwy, jakby nie zauważając tego co dzieje się wokoło stało pięciu kapłanów, wyciągających dłonie nad walczącymi. Wokoło nich kordon zakonnych rycerzy miażdżył każdego, kto ośmielił się zbliżyć. Dalej żołnierze imperium systematycznie wyżynali obrońców wioski, którzy nagle stracili zapał i siły. Jednakże byli tacy, na których nie podziałała święta aura, którzy z furią i zaciętością rzucili się na wielebnych. Pierwsze były dwa wilkołaki, które wcześniej przerwały ich szturm na trakcie. Wpadły między zakonników, miażdżąc dwóch z nich, po czym jeden skoczył na kapłanów. Nie doleciał daleko, strumień złotego ognia wystrzelił z ręki jednego z kapłanów, zmieniając bestię w żywą, bardzo szybko zanikającą pochodnię. Drugi z wilkołaków zawył przeszywająco, rozszarpując kolejnego z zakonników, gdy świetlisty młot innego zgruchotał mu wpierw łapę, a chwilę później także i głowę. W tym samym czasie ubrana w prosty, podróżny strój, krzycząc coś niezrozumiałego, zgromadziła z dłoniach wiązkę błyskawic, po czym wypuściła w kierunku kapłanów. Także ten atak nie zaszkodził świętym mężom. Jeden z nich, pogrążony w modlitewnej zadumie, obrócił się ku lecącemu pociskowi, wyciągając doń ręce, po czym błyskawice uderzyły w niewidzialną sferę i rozbiegły się po niej. Zaraz potem drugi kapłan wyciągnął ręce ku wiedźmie, a ta poczęła drgać i wić się, by nagle eksplodować, rozerwana bluźnierczą mocą ją wypełniającą. W tym momencie między wielebnych wpadł czarny kształt, tnąc po drodze kilku zakonników. Nim ktokolwiek zareagował, dwóch wielebnych padło, tryskając strugami posoki z podciętych tętnic, lecz w tym momencie słup światła spadł z nieba, zalewając czarną postać. Wszyscy przerwali walkę, zasłaniając oczy przed oślepiającym blaskiem. Po chwili, gdy prałat opuścił dłoń, blask ustał, a u jego stóp upadła niegdyś czarna, teraz jasnoszara opończa okrywająca nagie, dymiące kości. Ponownie wybuchła wrzawa, krzyki niewidomych, mordowanych obrońców, zgodny okrzyk bojowy całego regimentu, paniczne okrzyki nawołujące do odwrotu i ucieczki. A ponad to wzbił się wibrujący, zrozpaczony, kobiecy krzyk.
Siemko myślał tylko o jednym. Biec. Biec jak najszybciej, jak najdalej od potwornych magów imperialnego boga. Bitwa była przegrana, wieś upadła. W tej chwili nie tylko bitwa, ale i wojna traciła jakikolwiek sens. Jak można walczyć z armią wspieraną przez magów, którzy potrafią w kilka sekund unicestwić pół Bractwa Mordu?
Za wioską było półtorej mili wolnego terenu i las. Zbawienny, gęsty las, w który nie odważą się wejść bez przygotowania. I banda konnych łuczników pomiędzy. Nie miał broni, by ich zabić, nie miał tarczy, by się zasłonić, nie miał nic. Nie był sam, ale reszta uciekającego tłumu była w takim samym opłakanym stanie. I w tym momencie z lasu wypadł olbrzymi niedźwiedź, płosząc konie i przerażając jeźdźców. Droga w las stanęła otworem.
-Ciężko powiedzieć co tam się dzieje - Edvin starał się przebić wzrokiem przez smugi dymu unoszące się znad zabudowań na skraju wsi, aczkolwiek luneta nie do tego została stworzona - niemal nic nie widać. Aczkolwiek nie ma już sztandarów, a i zgiełk wydaje się powoli cichnąć.
-Viktoria - oberszter Gustav Reksus uśmiechnął się - ciekawe jakim kosztem. Weź szwadron ochrony sztabu i idź tam, ta wioska ma być zdatna do życia. Ile można nocować w namiotach?
-Tak jest!
-Na jutro chce mieć raport o stanie regimentu.
-Tak jest!
Z pięćsetosobowej kohorty pozostało trzydziestu ośmiu. Z ponad setki naprędce przeszkolonych chłopów-trzynastu. Bractwo Mordu niemal przestało istnieć, z piętnastki została trójka. Jeden z berserkerów, wampirzyca Anastazja oraz Togwir, który nie zdążył wrócić na czas z łowów. Teraz kłócił się z pozostałą dwójką, próbował bronić, przypominał że miało go nie być do południa, że to nie jego wina. Siemko przez moment chciał im przerwać, powiedzieć że on i cała reszta żyją tylko dzięki temu "spóźnieniu", aczkolwiek wystarczyło jedno spojrzenie wściekłej kobiety, by zawrócił na pięcie pięć kroków przed celem i odszedł. Zdążył jeszcze usłyszeć jednak jedno jej zdanie.
-Koniec będzie gdy ja tak powiem. Zapłacą za to co zrobili. Za Vlada
Potem mówiło się, że za masakrę dwa dni po bitwie odpowiedzialna jest jedna tylko kobieta. Miała ona jakoby wejść do wioski wraz z obozowymi ciurami i markietankami, poczekać do nocy, po czym rozpocząć rzeź. Oficjalnie mówiło się o śmierci pięciu wielebnych, prałata, osiemnastu zakonnych rycerzy i połowy setki zwykłych żołnierzy. Krążące opowieści mówiły o kroplach krwi przeszywających ciała jak bełty, sercach wyrywanych z ciał magiczną mocą, olbrzymich, giętkich ostrzach i szpikulcach z czerwonej materii i licznych ciałach osuszonych z krwi. I przede wszystkim o tym, że sprawczyni uciekła, nie dając się pojmać ni zabić. Jednakże niedoszło do innego takiego ataku na przestrzeni całej wojny.