Autor Wątek: Mgły Cienia  (Przeczytany 2664 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Arim

  • Wiadomości: 1175
  • Mortal Wombat
Mgły Cienia
« dnia: Kwiecień 10, 2015, 14:55:35 pm »
Taki krótki, że się tak wyrażę "prolog".

      Było już ciemno, siedziałem sam w pustym pokoju, nie mogłem spać, a właściwie nie chciałem. Co noc ten sam sen, ciemność i głos szepczący moje imię, po tym wstawałem gorzej zmęczony niż przed pójściem do łóżka. Postanowiłem się przejść po mieście, lubiłem puste ulice i spokój, który mnie otaczał. Spacer był relaksujący i pozwalał przemyśleć wiele spraw, a tego było mi wtedy trzeba. Wyszedłem z pokoju i minąłem drzwi od pokoju siostry, dobiegała za nich cicha muzyka, zszedłem na dół, rodzice już spali, chwyciłem kurtkę z wieszaka. Zabawne, był środek lipca, a pogoda jak późną jesienią, gęsta mgła i tylko kilka stopni powyżej zera. Udałem się do pobliskiego parku, brama o tej porze była zamknięta, ale kilkadziesiąt metrów dalej mur był częściowo wyburzony. Wkroczyłem do zupełnie innego świata, było to królestwo roślin, niemal prawdziwy las, tylko wąska ścieżka prowadziła między morzem pokrzyw i wielkich drzew. Z góry kapała woda, liście były aż ciężkie od kropel, szedłem powoli kontemplując wszechogarniającą ciszę. Minąłem niewielki staw w normalną, letnią pogodę było to nasze ulubione miejsce na imprezowanie, ale teraz było tu pusto. Nagle zza drzew wyszło dwóch mężczyzn, ciągnęli między sobą trzecią osobę, która była zemdlona lub martwa, na twarzy miała zakrzepłą krew i sińce pod oczami.
- Kurwa, a ten skąd się tu wziął – zaklął jeden z bandytów
- Masz pecha koleżko, niewłaściwe miejsce i niewłaściwy czas, jak się to czasem mówi. Nie bierz tego do siebie – zaśmiał się, miał zaskakująco piskliwy głos jak na tak potężnie zbudowanego faceta.
 
      Zobaczyłem to jak w zwolnionym tempie, wyciągnął pistolet i pociągnął za spust, rozległ się cichy świst. Jeszcze zdążyłem pomyśleć, ze chyba używa tłumika, głupia myśl w chwili śmierci, ale co zrobić. Poczułem zimno, głosy jakby coraz bardziej się oddalały, nie, nie czułem bólu, tylko ten straszliwy chłód. Powoli opadałem w ciemność, nie było już nic tylko wszechogarniająca pustka, nie czułem ciała, byłem jakby dymem, jakimś bezkształtnym oparem unoszącym się pośród niczego, nie liczył się czas, mogłem w tym stanie znajdować równie dobrze sto lat jak i minutę. Nagle usłyszałem cichutką muzykę, chociaż „usłyszałem” nie bardzo tutaj pasuje, poczułem ją całym sobą, tak jakby w niej pływał, była wszędzie,  niemal cielesna, smutna, a zarazem bardzo piękna, po chwili dołączył do niej głos śpiewający w jakimś dziwnym języku. Nie było czasu, ani materii, tylko ja i ta muzyka, nagle coś się zmieniło, jakby odległa wizja, która stawała się coraz bardziej wyraźna, aż ogarnęła cały świat. Ujrzałem pięć kryształowych tronów, biło od nich blade, czerwone światło, które ledwie rozświetlało wszechogarniający mrok, na każdym siedział człowiek, a w zasadzie grubo ciosana rzeźba, która tylko z grubsza miała oddawać ludzkie kształty. Muzyka przybrała na sile, nagle jeden z posągów rozsypał się w pył.

     Wtedy poczułem na twarzy jakby ciepło, uzmysłowiłem sobie, że znowu mam ciało, czułem to. Powoli otworzyłem oczy, leżałem na plecach, gdzieś w oddali majaczyło czerwone słońce, wciągnąłem powietrze, pierwszy oddech odkąd umarłem. Czuć było dym, wszędzie wokoło wirowały płatki, ale nie śniegu tylko popiołu który pokrywał wszystko drobna warstewką. W mojej piersi tkwiło długie drzewce, zapewne włóczni, lekko się uniosłem, broń przeszła na drugą stronę, a ostrze wystawało na wysokości łopatki. Rana na pewno była śmiertelna, dziwne bo zupełnie nie czułem bólu. Chwyciłem za drzewce i nie zwracając uwagę, że było to głupie, pociągnąłem za nie z całej siły. Grot znowu zagłębił się w moje ciało, mocowałem się jakiś czas zanim udało mi się wyrwać całą włócznię, z rany pociekła czarna niczym smoła krew, a rana w mgnieniu oka się zasklepiła. W sumie nie bardzo mnie to zdziwiło w końcu jakby nie patrzeć zabito mnie dwa razy, a żyłem dalej. Podniosłem się na nogi, byłem bardzo osłabiony, rozejrzałem się, wszędzie wśród traw leżały trupy ludzi i zwierząt przypominających konie, wyglądało to jak pole bitwy i od razu przyszło mi do głowy, że to raczej nie jest Ziemia. Nie wiedziałem co o tym myśleć, nie miałem pojęcia co mam począć, wyrwany ze swojego świata i wyrzucony nie wiadomo gdzie.

      Po chwili zastanowienie uznałem, że jedyne co mogę zrobić to poszukać jakiegoś skupiska ludzi i być może uda mi się czegoś dowiedzieć. Z mozołem ruszyłem przez morze traw, wiał dosyć silny wiatr niosący ze sobą popiół, gdzie niegdzie tworzyły się prawdziwe zaspy,  które sprawiały, ze iść było jeszcze trudniej. Okryłem, że chociaż  byłem tak słaby to prawie wcale się nie męczyłem, szedłem i szedłem, już powoli traciłem nadzieję i obawiałem się, że kręcę się w kółko, aż w końcu wiatr przycichł i resztki popiołu opadły. W oddali zobaczyłem grupę ludzi, z każda chwila byli coraz bliżej, mogłem już ich policzyć, około trzydziestu jeźdźców i dwa wozy, chyba mnie dojrzeli bo ruszyli w moim kierunku. Po chwili byli przy mnie, zeskoczyli ze swoich wierzchowców i otoczyli mnie ciasnym kręgiem. W rękach trzymali włócznie o mocno wydłużonych ostrzach, ubrani byli w jakby płaszcze spięte grubymi pasami, wszystkie miały jadowicie zielony kolor, na szyjach nosili grube łańcuchy, których ogniwa przypominały litery jakiegoś alfabetu. Byli wysocy, ciemnoocy, a włosy po bokach głowy mieli wygolone, reszta była spięta w długi warkocz.

- Wielki Az-Mawedanie, mamy kolejnego buntownika – powiedział jeden z wojowników.  Z początku nie wiedziałem do kogo mówi, ale wtedy szereg włóczników się rozstąpił i przede mną stanęła wysoka postać odziana w podobny strój jak wojownicy, ale płaszcz miał wyszywany w czarne litery, które tworzyły przeplatające się słowa. Słowa, które pomimo, że alfabet jak i język widziałem, jak mi się zdawało, pierwszy raz na oczy, doskonale rozumiałem „Dariezanie największy z przedwiecznych, nasze zwycięstwa dzięki potędze, która nam dałeś,  na twoją chwałą”. Na twarzy miał zieloną maskę, wykonaną jakby,  nieprzejrzystego szkła, a na szyi podobny łańcuch jak jego towarzysze, ale zwisał z niego błyszczący klejnot. Osobnik uniósł dłoń, a pomiędzy jego palcami zamigotało fioletowe światło, a ja poczułem, że fala gorąca uderza we mnie i odrzuca na kilka metrów, odruchowo zasłoniłem twarz dłońmi. Nie, nie czułem bólu, a chyba powinienem, sądząc po poparzeniach na rękach. Obrażenia, szybko zaczęły się goić, na szczęście moi oprawcy tego nie zauważyli, wsadziłem dłonie głęboko w rękawy, wydawało mi się, ze lepiej jak nie będą wiedzieć, ze jestem inny. Z początku nie zdawałem sobie sprawy z tego co właśnie się stało, ale po chwili sobie uświadomiłem, że to musiała być jakaś śmieszna magia w sumie skoro już zdążyłem umrzeć, to nie czułem się zaskoczony, trafiłem do zupełnie innego świata, którego jeszcze do końca nie rozumiałem.
- Teraz już wie, ze nie warto uciekać, rzućcie go do klatki i wracamy do Świątyni, tylu nam starczy – powiedziała postać w masce jakby szeptem, ale doskonale słyszalnym dla każdego. Sam się odwrócił i ruszył w kierunku wozów. Jeden z wojowników zarzucił mi pętle na szyję i pociągną za sobą.

"Ta część lenna, utrzymuje się z garbarstwa. Jest to po prostu centrum całego garbarstwa, na którym można dość sporo zarobić. Co prawda, ludzie w prowincji utrzymują się jeszcze z innych wyrobów, ale garbarstwo jest najbardziej rozpowszechnione."

Podziemie