Taki tam fragment artykułu, zawierający moje pierwsze wrażenia odnośnie pokemon sword and shield:
Podobnie jak wiele innych osób, ja również miałem niemały dylemat przed wyruszeniem w podróż po Galar. Nie chodziło nawet o to, jak ograniczone możliwości mają Pokedexy w tym regionie. Szczerze mówiąc, łapanie po raz tysięczny Magikarpów lub też udawanie, że jestem super trenerem, bo ściągnąłem ze sobą osiemset Pokemonów z moich poprzednich przygód, nie mogłoby obchodzić mnie mniej. Wręcz przeciwnie, jak nigdy zgadzałem się tutaj z władzami Game Fraku, że ograniczenia dotyczące wjazdu pomogą nieco wstrząsnąć od dawna skostniałą sceną międzynarodowych walk – pod warunkiem oczywiście, że jednocześnie dostaniemy coś w zamian. I właśnie tutaj niestety leżał Growlithe pogrzebany.
Nie będę kłamał, pierwszy materiał reklamowy nie robił najlepszego wrażenia. Wszystko wydawało się brzydkie, wtórne i niezbyt interesujące. Nawet Pokemony, które obiecano rozdawać początkującym trenerom, wyglądały bardziej jak zapchajdziury spotykane w pierwszej trawie niż potencjalni przyjaciele na całą przygodę. Późniejsze filmy były już na szczęście znacznie lepsze, zapowiadając szereg długo oczekiwanych udogodnień dla trenerów. Do samego końca towarzyszyła mi jednak obawa, czy najnowsza podróż nie będzie takim samym rozczarowaniem, jak powtórna wycieczka do Aloli w zeszłym roku. Po długim namyśle zakupiłem jednak bilet. Po małych perturbacjach związanych z narosłymi w ostatniej chwili zobowiązaniami towarzyskimi, z lekkim opóźnieniem względem redakcyjnych towarzyszy wyruszyłem w końcu w moją wyprawę po Galar.
Pierwsze wrażenie okazało się całkiem sympatyczne. Zamiast zwyczajowej przemowy profesora badającego region dostałem do obejrzenia finałowy mecz tutejszej ligi. Była to naprawdę miła odmiana, jednak liczyłem, że wzorem przygody w Aloli dostaniemy jeszcze lekki teaser czekającej nas podróży. Również zaprezentowana podczas meczu „specjalność” regionu, czyli tajemniczy fenomen Dynamaxu, stanowił dla mnie lekki zawód. Szczerze mówiąc, liczyłem na coś ambitniejszego niż kolejne tańce, bransoletki i kiczowato przerysowane efekty specjalne powiększające optycznie Pokemony. Ani to fajne, ani ładne. Do przygody wnosi niewiele, służąc jedynie promocji kolejnych badziewnych zabawek. Można czepiać się Mega Ewolucji z Kalos, ale moim prywatnym zdaniem miały one znacznie więcej stylu niż te koszmarki. Ponownie odżyły więc obawy, czy wycieczka ta była dobrym pomysłem. Nie pomagało również pierwsze wrażenie po opuszczeniu kanapy. Być może był to wynik zmęczenia długą podróżą samolotem (bądź też piątkową imprezą), jednak grawitacja i fizyka w Galar zdawała się działać inaczej niż powinna. Chcąc wykonać lekki krok, znajdowałem się nagle w pełnym biegu, niemalże roztrzaskując się o ścianę. Przyzwyczajenie się do tej nadmiernej inercji zajęło mi dłuższą chwilę.
Wszystkie te złe myśli zniknęły jednak, gdy opuściłem mury mojego rodzinnego domu. Pola, ludzie, domy w oddali – wszystko to okazało się wyglądać znacznie lepiej na żywo niż we wspomnianym kiepskim filmie. Szczególnie dobre wrażenie zrobił na mnie skąpany we mgle las i napotkany w nim tajemniczy Pokemon. Tutejsza fauna to zresztą jeden z najmocniejszych punktów pierwszych paru godzin wycieczki. Wszystkie napotkane stworki były nowe i niezwykle urodziwe, może poza otrzymanym „starterem”. Tutaj niestety wybierało się najmniej nudnego, który w dodatku nie ewoluuje w coś tragicznie brzydkiego.
Niestety, na razie były to jedyne dobre rzeczy, które mogłem powiedzieć o Galar. Wprowadzenie do zasad jak zwykle przynudza i strasznie się ciągnie. Nawet jeśli powiemy, że wszystko to już wiemy od lat, tubylcy i tak czują potrzebę opowiedzenia nam o niemal wszystkich podstawach trenowania. Te wszystkie dobre rady nie są nam zresztą specjalnie potrzebne, ponieważ w ciągu pierwszych kilku godzin spotkałem raptem kilku trenerów chcących stoczyć walkę, a dzikie pokemony praktycznie same wchodzą nam do Pokeballi. Nie trzeba ich nawet specjalnie osłabiać, wystarczy rzucić biało-czerwoną kulą. Wszystko przychodzi tutaj tak łatwo, że sukces nie sprawia najmniejszej satysfakcji.
Podobny zawód sprawił mi tubylec Hop, który ogłosił mnie swoim rywalem. Przypomina mi on Barry’ego z Sinnoh – również stara się być miły i przyjacielski, ale jest po prostu pajacem z ADHD. To urocze, że chce zostać mistrzem i być lepszy od nas, ale nie wiem, jak planuje to osiągnąć, skoro nie potrafi nawet wybrać startera, który będzie miał przewagę typu nad naszym.
Największym jednak zawodem okazało się być jak na razie Wild Area, która według zapowiedzi miało być sporym terenem umożliwiającym swobodne zwiedzanie, nieograniczone w żaden sposób zwyczajowymi drogami. Teren przypomina wielkością niewielki park, ma mało urozmaicony krajobraz i nie oferuje niemalże nic więcej niż możliwość złapania Pokemonów – niestety niemal wyłącznie tych, które znamy z poprzednich przygód. Nawet trenerów jest tutaj jak na lekarstwo. Biorąc jednak pod uwagę, że Wild Area zajmuje niemalże pół mapy, zaczynam się obawiać, że Galar okaże się regionem wręcz klaustrofobicznym.
Nie bądźmy jednak takimi pesymistami – bądź co bądź, dotarłem dopiero do pierwszego dużego miasta. Mimo ładnych kilku godzin na karku pierwszy pojedynek w tutejszym Gymie jest dopiero przede mną, więc wiele się może jeszcze zmienić. O tym i o dalszych przygodach napiszę jednak w przyszłotygodniowym wpisie.