Jestem wolny
Nazywają mnie Trupem. Oczywiście nie jest to moje prawdziwie imię. Zanim się tutaj znalazłem, nazywano mnie inaczej, ale minęło zbyt wiele czasu, a ja doświadczyłem zbyt wiele cierpień, żeby miało to jakiekolwiek znaczenie. Nowe imię nadali mi strażnicy. W więzieniu to normalne, każdy nosi jakąś ksywę. Jednego dnia możesz się nazywać tak, kolejnego już inaczej. Wszystko zależy od kaprysów naszych oprawców.
Nazywają mnie Trupem. Jestem Trupem. Poniżanym i torturowanym, złamanym i pozbawionym nadziei lokatorem najstraszniejszego więzienia jakie widział świat, a przynajmniej jakie widziałem ja. Nie żebym widział ich wiele. Po prostu nie jestem sobie w stanie wyobrazić gorszego miejsca na Ziemi.
Lokator to dobre słowo. Jestem tu wystarczająco długo, żeby móc się określać tym mianem. Zbyt długo. Niewiele pamiętam z mojego poprzedniego życia, a z każdym dniem spędzonym w tym koszmarze, zapominam coraz więcej. Nie wolno pamiętać, za to otrzymuje się karę.
Ciemność. Opieram się plecami o zimną ścianę, ściskając w dłoni klucz do wolności i zastanawiając się jak długo już tu siedzę. Dzień, miesiąc? To nieistotne, przeszłość jest nieistotna. Bardziej przeraża mnie przyszłość.
Tak wygląda moje życie.
Dłużej już nie dam rady.
***
Sumiasty wąs naczelnika więzienia to unosił się, to opadał, naśladując ruchy warg, spomiędzy których wydobywała się nieprzerwana fala przekleństw, nagan i rozkazów. Przyprószony siwizną zarost silnie kontrastował z twarzą mężczyzny, która przybrała buraczaną barwę. Widać było, że naczelnik jest dzisiaj w dobrym humorze.
Naprzeciw niego stał barczysty mężczyzna o szpakowatej twarzy i stroju, którego wykonanie świadczyło o przynależności do straży więziennej. Stojąc na baczność, ze stoickim spokojem znosił wszystkie obelgi, nie zwracając nawet uwagi na drobne kropelki śliny przełożonego, które z każdym wykrzyczanym słowem odnajdowały drogę do twarzy młodszego mężczyzny.
- Tak jest Sir! – Zakrzyknął strażnik, gdy tylko naczelnik zakończył swoją tyradę. – Sir, jest jeszcze jedna sprawa. Co zrobić z tym śmieciem z karceru?
- Z kim?
- Ten od biczowania, Sir. Wrzuciliśmy go jakiś czas temu do ciemnicy. Siedzi tam tyle, że chyba zdążył się już przyzwyczaić, o ile nadal żyje.
- Ha! Niech to szlag, na śmierć zapomniałem! – Parsknął naczelnik zadowolony ze swojego dowcipu, jednak mina rozmówcy wskazywała na to, że żart nie rozbawiłby nikogo poza jego autorem. – Przenieś go gdzieś, w końcu nie chcemy żeby ktoś nas zbyt szybko opuścił, nie odpokutowawszy uprzednio swoich grzechów, prawda?
- Tak jest Sir!
***
- A co z prowiantem, hę?
- Sii! Mów ciszej idioto.
Promienie słońca wpadały do wspólnej celi przez niewielkie okratowane okienko w kształcie półksiężyca tuż pod sufitem. Światła wystarczyło ledwie żeby rozjaśnić nieco półmrok panujący w pomieszczeniu, jednak moje oczy nie przywykły jeszcze do blasku słońca, przez co nieustannie mrużyłem powieki. To normalne po długim pobycie w ciemnicy. Musi minąć trochę czasu zanim oczy przystosują się do nowych warunków, miałem już okazję przekonać się o tym kilka razy. Kiedy człowiek przestaje polegać na wzroku, inne zmysły stają się bardziej wrażliwe. Dotyk, zapach, słuch… przede wszystkim słuch.
- Mówiłem ci już, wszystko zaplanowałem. Ty musisz jedynie robić to, co powiedziałem.
Jak już wspomniałem, kłopoty ze wzrokiem w połączeniu z mrokiem panującym w celi skutecznie utrudniały mi dokładne przyjrzenie się szepczącym współlokatorom. Jednak mojej uwadze nie umknął fakt, że żaden z nich nie był wychudzony, a to oznaczało, że trafili tu niedawno.
- Czyli co?
- Dobra. Dobra, zacznijmy od początku.
Siedząc tak w przeciwległym kącie celi i słuchając planu ucieczki dwóch szaleńców, moje myśli pracowały na pełnych obrotach. Co oni sobie na Beliara wyobrażają, ucieczka? Toż to samobójstwo, nie ma takiej możliwości, żeby tym dwojgu się udało. Są tu zbyt krótko, nie wiedzą co czeka uciekinierów, nie mogą wiedzieć. Poza tym nie mają pojęcia jak się poruszać po lochach, nie wiedzą w jakich godzinach jest zmiana warty, nie znają przyzwyczajeń strażników, a to tylko początek listy. To szaleństwo! Chociaż z drugiej strony…
- Hej wy. Sami sobie nie poradzicie.
- Co? Jak ty..
- Potrzebujecie mnie.
***
[/b]
Blask rzucany przez nieliczne pochodnie, oświetlał mroczny tunel. Słońce zaszło już kilka godzin temu i większość więźniów spała, jednak szpakowaty strażnik zdawał się nie przejmować tym faktem. Kontynuował swój marsz, głośno stukając obcasami o kamienną podłogę lochu.
- Chłopaki, to ja! – Zawołał, zbliżając się do końca korytarza. – Naczelnik kazał przekazać że... – Reszta zdania ugrzęzła w gardle mężczyzny, gdy ten dostrzegł uchylone drzwi do celi. Dopiero widok dwóch nagich ciał ukrytych po drugiej stronie, przywrócił strażnikowi głos. – Co do… Jasna cholera!
***
Na początku wszystko szło tak jak zaplanowaliśmy. Po trzech dniach, zgodnie z moimi przewidywaniami, na nocnej warcie pojawili się strażnicy nazywani przez więźniów Dziadunio oraz Śpioszek. Dla powodzenia misji ważne było, aby w momencie ucieczki to właśnie oni nas pilnowali, a to dlatego, że obaj byli znani z lekceważącego podejścia do służby. Pierwszy, pomimo swojego doświadczenia wynikającego z wielu lat służby, najlepsze lata miał już za sobą, w związku z czym jego sprawność fizyczna pozostawiała wiele do życzenia, na co wskazywał między innymi pokaźny mięsień piwny, który strażnik z pewnością zaczął hodować jeszcze za czasów młodości. Drugi natomiast często pozwalał sobie na drzemki w czasie służby, szczególnie po kilku głębszych, a jak to zazwyczaj bywa, niektóre nawyki pozostają na całe życie. Tak też było w tym przypadku. Obaj mężczyźni lubili przepłukać sobie gardło czymś mocniejszym w trakcie przeciągającej się nocnej służby. W szczególności tyczyło to się Śpioszka, który twierdził, że po alkoholu lepiej mu się śpi. Cóż za ironia, gdyż to właśnie przez alkohol obaj panowie udali się na swoją ostatnią drzemkę.
Gdy już strażnicy rozkręcili swoją małą popijawkę, zaczęliśmy realizować plan. Tak się szczęśliwie składało, że moi towarzysze trafili do tego przeklętego miejsca za liczne kradzieże i włamania, więc zamek do celi nie stanowił większych problemów, zważając na to, że strażnicy byli skupieni na bardziej istotnych kwestiach.
Przez ostatnie trzy dni aż do tej pory cała ta ucieczka istniała jedynie w sferze wyobraźni, jednak na te kilka chwil przed otwarciem zamka, zaczęło do mnie docierać, na co się zdecydowałem. Gdzieś w głębi umysłu cichy głosik mówił mi, że jeszcze jest czas, żeby się wycofać. Zimny pot zalewał mi twarz, ręce mi się lepiły i trzęsły z nerwów, a serce waliło niczym dzwon. Jak to możliwe, że strażnicy jeszcze tego nie usłyszeli?
Pstryk!
Za późno, zamek został otwarty. Do tego momentu wszystko było proste, problemy miały się pojawić dopiero po opuszczeniu celi. Ściślej mówiąc na początku musieliśmy stawić czoła dwóm problemom. Sprawę komplikował fakt, że oba były żywymi osobami.
Drzwi celi uchyliły się z cichym jękiem, jednak strażnicy niczego nie zauważyli. Śpioszek już drzemał smacznie na krześle, podczas gdy jego towarzysz spijał resztki trunku z dna butelki. Staruszek niczego się nie spodziewając, dał się podejść dwóm rabusiom bez większych problemów. Moim zadaniem było uśpić Śpioszka nim ten zorientuje się w sytuacji. Podszedłem od tyłu do strażnika, zarzuciłem mu na szyję wydarte z koszuli pasmo materiału i z całej siły skrzyżowałem ręce.
Nie tak łatwo jest odebrać innemu człowiekowi życie. Przez ostatnie dni zastanawiałem się, czy jestem w stanie to zrobić. Rozważałem wszelkie za i przeciw, zastanawiałem się jak to uczynić żeby było szybko, bezpiecznie, bezboleśnie… humanitarnie. W momencie opuszczenia celi wszystkie te wątpliwości przestały mieć znaczenie. Kiedy adrenalina zaczęła działać, kontrolę nad moim ciałem przejął instynkt. Nie zastanawiałem się nad tym co robię, po prostu to robiłem.
Śpioszek zaczął się szarpać i drzeć paznokciami szyję, próbując wsunąć palce pod materiał. Nic z tego. Kilka kolejnych gwałtownych ruchów i krzesło się przewróciło, a my razem z nim polecieliśmy na ziemię walcząc zaciekle, niby w pantomimie, nie wydając żadnych odgłosów, nie licząc stłumionego, gardłowego charczenia strażnika. W mgnieniu oka było po wszystkim. Dla pewności jeszcze przez moment zaciskałem uchwyt, nim uznałem, że Śpioszek już się więcej nie obudzi.
Moi kompani również sobie poradzili. Na podłodze, koło Dziadunia walało się szkło z rozbitej butelki. Nie słyszałem kiedy spadłą na ziemię, ale musiała narobić sporo hałasu. Cała nasza trójka wstrzymała oddech, trwając w milczeniu przez ponad minutę i nasłuchują odgłosów z korytarza. Cisza.
Następnym punktem na liście była zabawa w przebieranki. Zaciągnęliśmy obu strażników do celi, po czym wróciłem pozbierać kawałki szkła z ziemi, chowając do kieszeni jeden z odłamków, mogący posłużyć w charakterze broni. W międzyczasie moi towarzysze ściągnęli ciuchy ze Śpioszka i Dziadunia, po czym sami je przyodzieli, podszywając się pod strażników.
Mieliśmy jednie do dyspozycji dwa stroje. Jako że byłem już tu bardzo długo i nikt by mnie nie wziął za strażnika, w role te mieli się wcielić rabusie. Ja natomiast miałem odegrać rolę więźnia prowadzonego przez klawiszy, co nie powinno być zbyt trudne, zważając na fakt, że przez pół życia było to dla mnie na porządku dziennym.
Plan zakładał, że przejdziemy przez kompleks jak gdyby nigdy nic, bazując na mojej znajomości układu pomieszczeń. Tak wiem, głupi plan, ale lepszego nie mieliśmy. Zresztą zdawać by się mogło, że wszystko idzie doskonale. Gdy wychodziliśmy z lochów, minął nas jeden z wyższych rangą strażników, jednak zanim zdążyliśmy podjąć decyzję, czy należy go uciszyć, było już za późno. Szansa minęła, a my nie mogliśmy sobie pozwolić na opóźnienia, więc zwiększyliśmy tempo, powracając do wspinaczki po schodach, chcąc wydostać się zanim ogłoszą alarm.
Czy już wspominałem jak tu trafiłem? Cóż, nie ma sensu twierdzić, że jestem niewinną ofiarą. Dawno temu popełniłem kilka błędów, za które zapłaciłem wysoką cenę. Kto by jednak przewidział, że moje potknięcia wywołają lawinę tragicznych w skutkach wydarzeń, które doprowadziły mnie do tego miejsca. Można śmiało powiedzieć, że decyzje które wtedy podjąłem, były najgorszym błędem w moim życiu. Aż do tej pory. Nigdy bym nie przypuszczał, że uśmiercenie człowieka może być właściwym wyborem, lecz w naszym położeniu… ale po kolei.
Jak już mówiłem, wszystko szło po naszej myśli. Minęliśmy posterunek, wciskając strażnikom bajeczkę o przenosinach więźnia. Podążając zgodnie z moimi wskazówkami, z każdą minutą i z każdym krokiem zbliżaliśmy się ku wolności. Na następnym skrzyżowaniu w lewo, do końca korytarza, po czym skręcić w prawo. Jeszcze tylko pokonać schody i znaleźliśmy się w holu twierdzy.
Serce znowu zaczęło mi walić jak oszalałe. Ze wszystkich sił starałem się ukryć swoje emocje pod maską pozorów, jednak to moi towarzysze mieli prawdziwe powody do obaw, gdyż to oni mieli przemawiać. Na całe szczęście - po raz drugi - nie było dla nich pierwszyzną wyłgiwanie się z kłopotów i improwizacja. Kilka wymienionych żarcików i uprzejmości sprawiło, że strażnik skinął głową i drzwi stanęły przed nami otworem. Nim jednak zdążyliśmy choćby odetchnąć świeżym powietrzem, nasze marzenia o ucieczce, a wraz z nimi wszystkie inne, które moglibyśmy mieć w przyszłości, legły w gruzach.
- Stooop! – Widziałem jak z korytarza na szczycie schodów wyłonił się ten sam mężczyzna o szpakowatym wyglądzie, którego mijaliśmy opuszczając lochy, z tą różnicą, że twarz Strażnika wykrzywiał grymas wściekłości. Ledwo chwytając oddech, nie przestawał krzyczeć. – Stać! Nie pozwólcie im… – Przerwał próbując zaczerpnąć tchu. – To zbiegli więźniowie!
Wszystko działo się w zwolnionym tempie, jakby ktoś zanurzył cały świat w wielkim słoiku miodu. Strażnicy przy drzwiach na rozkaz przełożonego sięgnęli po broń, lecz młodzi zbiedzy nie mieli zamiaru się poddać. Chwycili za skradzione miecze, jednak w obliczu przewagi doświadczenia i lepszego wyszkolenia przeciwników, mogli przeciwstawić jedynie umiejętności nabyte za czasów dzieciństwa, kiedy to młodzi chłopcy ćwiczyli z przyjaciółmi szermierkę patykami. Wynik walki był z góry przesądzony. Już po kilku wymienionych ciosach pierwszy ze zbiegów padł martwy na ziemi. Kilka kolejnych uderzeń i drugi, podtrzymując wylewające się wnętrzności, osunął się na kolana, krzycząc nieludzkim głosem, przypominającym dźwięki wydawane przez ranne zwierzę.
Co do mnie, to strach i rozpacz sparaliżowały mnie całkowicie, pozwalając jedynie przyglądać się rzezi kompanów, w oczekiwaniu na moją kolej. Nie zawiodłem się, pierwszy cios padł od dołu. But jednego ze strażników odnalazł drogę do mojego brzucha, obalając mnie na bok. Po kilku kolejnych uderzeniach straciłem orientację w otoczeniu. Nawałnica uderzeń wziąć trwała, raniąc bezlitośnie każdy kawałek ciała. Ostatnim co usłyszałem nim ogarnęła mnie ciemność, był głos jednego z moich oprawców.
- Już jesteś trupem!
***
[/b]
Przyszłość.
Jaka przyszłość mnie tutaj czeka? Jedno jest pewne, pomimo tego co powiedział strażnik, nie dadzą mi tak łatwo umrzeć, czekają mnie niekończące się tortury. Straszliwe cierpienia i okropności, których zwykły człowiek nie potrafi nawet sobie wyobrazić. Mimo to pierwszy raz od bardzo długiego czasu jestem spokojny. Wiem dokładnie co należy zrobić. Rozchylam palce, spoglądając na odłamek szkła spoczywający na mojej dłoni. Chwytam go pewnie i przykładam do przegubu, jak gdyby to ktoś inny kierował moją ręką. Nie wahając się ani chwili, robię to, co należało zrobić już dawno temu, po czym powtarzam czynność. I czekam.
Uderzenia serca niczym wewnętrzny zegar odliczają ostatnie minuty. Wzrok staje się zamglony, umysł ociężały, lecz mimo to gdzieś w odmętach świadomości zakwita z dawana wyczekiwana myśl. Nastał kres cierpieniom.
Z każdym uderzeniem serca odrobina życia opuszczała ciało, żeby spocząć na lodowatej podłodze celi, czas zwolnił tempa. Nic już nie ma znaczenia.
Spokój i cisza. I jedna myśl, ostatnia, najsłodsza. Myśl jakiej nie uświadczyłem odkąd sięgam pamięcią. Myśl przynosząca ukojenie.
Jestem wolny.