Autor Wątek: I miejsce KnOBŚ  (Przeczytany 2715 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

TheFlood

  • Wiadomości: 439
I miejsce KnOBŚ
« dnia: Listopad 16, 2013, 12:11:41 pm »
Konkurs na Opis Bohaterskiej Śmierci, I miejsce

Ciemność.
Co to za smród?
Słyszę jakiś dźwięk. Rytmiczny. Brzmi jak huk dzwonów. Jak regularne uderzenia graniastego buzdyganu o blaszany hełm. Jak grzmot taranów o obite żelazem bramy miast.
Przytomnieję.
To woda, psiakrew. Kapie skądś na coś, w tej cholernej ciemności nic nie widać. A to echo to tylko w mojej głowie. Boli jakby się w niej tłukł rozszalały troll, w ogóle nie mogę się skupić przez to pulsowanie, nie mogę sobie przypomnieć kim jestem ani skąd się tu wziąłem, w tej pieprzonym lepkim mroku.
Czuję ból też w innych miejscach. Kłucie w klatce piersiowej, pieczenie na plecach.
Nie czuję dłoni. Ucięto mi je?
Szarpię się rozpaczliwie przez dwie długie sekundy zanim dociera do mnie, co się z nimi stało. Są za moimi plecami, przeplecione porządnie konopnym sznurem, kompletnie odrętwiałe.
Siedzę na krześle, związany jak baleron.
Jestem w lochu.
- Kurwa mać. - Wypowiadam te słowa powoli, z namaszczeniem, jak przystoi komuś, kto ma kompletnie i absolutnie przesrane.
Nic się nie dzieje. Albo oprócz mnie nikogo tu nie ma, albo olewa moją obecność szerokim strumieniem. Na jedno wychodzi.
Natężam słuch, ale jedyny dźwięk, jaki do mnie dociera, to tylko to pieprzone kapanie. Gdzieś z lewej strony.
Praktycznie nie mogę się ruszyć. Nogi mam wolne, ale krzesło jest chyba przyśrubowane do podłogi. Ani drgnie, chociaż zapieram się ze wszystkich sił. Dobrego z tego chociaż tyle, że odzyskuję odrobinę czucia w przedramionach.
Przestaję próbować i czekam. Powoli rozluźniam i napinam mięśnie rąk, chcąc odzyskać czucie w palcach, ale idzie to bardzo opornie. Ten, kto mnie wiązał, wiedział co robi.
Nie wiem która jest godzina ani jaki mamy dzień. Nie jestem pewien, czy właśnie upłynęła minuta, czy doba czy zgoła miesiąc... Nie wiem, jak długo to trwa. Cały czas słyszę tylko ten jeden odgłos, pierdolone kapanie wody, doprowadza mnie to do wściekłości.
Aż w końcu coś się zmienia. Nie wiem, czy to naprawdę, czy to tylko halucynacje wywołane otępieniem. Słyszę pociągłe zgrzytnięcie, zwielokrotnione przez echo. To chyba zawiasy. Wytężam wszystkie zmysły i spinam mięśnie. Już niemal odzyskałem czucie w rękach.
Daleko czy blisko?
Nagle w moje nawykłe do mroku źrenice wlewa się strumień rozpalonej białości. Nie potrafię opanować jęku. Odwracam głowę i zaciskam kurczowo powieki, łzy leją mi się ciurkiem po policzkach.
Po upokarzająco długiej chwili pełnej rozpaczliwego mrugania zauważam, że porażające mnie światło wylewa się z podłużnej wnęki znajdującej się na wprost. Nisko, na poziomie gruntu. I wcale nie jest rozpaloną bielą. Jest żółte i rozedrgane, pełne roztańczonych cieni.
Kaganek lub pochodnia.
Okropnie długą chwilę zajmuje mi zorientowanie się, że patrzę na drzwi, a raczej szparę pod nimi. Chyba cały czas jestem zamroczony, musiałem zdrowo oberwać po łbie.
Chyba właśnie przez to słyszę kroki dopiero gdy rozbrzmiewają tuż pod moją celą. Coś dzwoni – klucze? Chyba tak, bo po chwili rozlega się chrobot w zamku, a w następnej sekundzie drzwi stają otworem.
Do celi wchodzi dwóch mężczyzn. Wyższy i szerszy w barach dzierży krzepko pochodnię. Wchodzi pierwszy, dzwoni przy każdym kroku, zgaduję, że odziany jest w dobrą, mocną płytę, chociaż nie widzę żadnego błysku metalu. Barwiona na czarno w jakiś dziwny, zmatowiały sposób. W rozedrganym blasku ognia widać jego twarz, okropnie zarośniętą, pokrytą licznymi bliznami i zmarszczkami w tak pokrętnej plątaninie, że nie potrafię rozeznać, czy to blizny bitewne, czy też może raczej ślady po rozdrapanej ospie. Oczu nie widzę w ogóle, giną w mroku wijącym się pod potężnymi łukami brwiowymi, nie pełga tam nawet najdrobniejsza kruszyna światła. Zupełnie jakby nie miał oczu. Na czoło opada przetłuszczona plątanina włosów. Wydają mi się czarne, ale w tym cholernym półmroku wszystko wygląda jakby było czarne.
Facet wchodzi i zawiesza pochodnię na uchwycie po prawej stronie framugi. Jego prawej, więc mojej lewej. Potem odsuwa się, przepuszczając tego drugiego, staje z boku, nieruchomy i cichy niczym posąg.
Ten drugi podchodzi do mnie, kilka kroków, stuk-stuk-stuk po kamiennej posadzce, najwyraźniej ma podkute stalą obcasy. Podchodzi i staje, wpatruje się we mnie intensywnie, na tyle długo, że mam czas obejrzeć go od stóp do głów. Jest niski i chudy, ma szczurowatą twarz i wyblakłe, bladoniebieskie oczy. Odziany jest w coś w rodzaju długiej szaty bez rękawów, wygląda to jak wór pokutny, tylko jest czarne, psiakrew. Chyba mają bzika na punkcie tego koloru.
Facet w dalszym ciągu wpatruje się we mnie badawczo, bez słowa, więc wykorzystuję okazję i rozglądam się wokoło, wykręcając głowę tak daleko, jak tylko pozwalają mi więzy.
To co widzę mrozi mi krew w żyłach.
Zasadniczo moje domysły potwierdzają się – faktycznie siedzę w lochu. Dookoła siebie mam wilgotne i zapewne zimne jak diabli, kamienne ściany. Pomieszczenie jest bardzo niewielkie. Lokalizuję też źródło kapania... I smrodu, który mnie ocucił. Po mojej lewej, w połowie wysokości ściany, widzę osadzony w kamieniu żelazny, rdzewiejący hak. A na nim wisi okropnie zmasakrowany, pozbawiony kończyn korpus. Kapanie, które cały czas słyszałem, wydawała krew, kapiąca z poszarpanych kikutów na posadzkę, na której powstała całkiem pokaźna, półskrzepła kałuża posoki. Na twarzy nieszczęśnika zastygł grymas krańcowej męki.
Na twarzy, którą poznaję. Która dotyka jakiejś zaklinowanej zapadki w moim mózgu.
August von Brennt. Wojownik. Paladyn. Mój towarzysz broni, mój przyjaciel.
Mój brat.
Nagle wszystko sobie przypominam.
Bitwę, zdradę i porażkę. Niewolę i upokorzenie. Tortury i ból.
Wiem już kim są moi prześladowcy.
Szczurowaty dostrzega błysk w moich oczach.
- Widzę, że go poznajesz... - Głos ma równie śliski jak wygląd. Tak brzmią bandyci, gdy oświadczają bezbronnej kobiecie, że za chwilę ją zgwałcą. - Przełożony? Kolega z oddziału? A może... - Nachyla się do mnie. Tak blisko, że czuję jego oddech. Cuchnie padliną gorzej niż wiszące dwa metry ode mnie zwłoki. - Może to Twój brat, Albrechcie von Brennt?
Spluwam mu w twarz, z odległości dwudziestu centymetrów trafiam bezbłędnie w oko. Facet w zaskoczeniu traci równowagę i pada w tył, siadając z rozmachem na posadzce. Jak na rozkaz - chociaż nie usłyszałem nawet najmniejszego dźwięku i nie dostrzegłem gestu – Stojący przy drzwiach Czarny postępuje dwa kroki w przód i z rozmachu wali mnie prosto w gębę. Mocno.
Świat eksploduje jasnością. Czuję jak pancerna rękawica rozrywa boleśnie policzek, jak kruszy zęby. Usta mam pełne ciepłej krwi, czuję, jak spływa po brodzie i gardle na pierś.
Gdy odzyskuję wzrok, Czarny znów stoi nieruchomo przy drzwiach, natomiast Szczurowaty na wprost mnie. Wyciera tę swoją paskudną mordę chusteczką, czarną, kurwa mać, jak wszystko, co należy do nich.
Pluję w niego złamanym zębem, ale wargi mam tak poharatane, że nie jestem w stanie trafić.
- Gdzie jest klucz do Sanktuarium? - Mówi. Skurwysyny. Ciekawe, kto sypnął, że to ja znam odpowiedź. Z drugiej strony, nie powinienem mieć pretensji do żadnego z moich towarzyszy, że nie wytrzymał tortur.
- Pierdol się. - Znowu dostaję pięścią, tym razem z drugiej strony. Czuję wyraźnie, że coś w mojej twarzy pęka z krótkim chrupnięciem. Mam nadzieję, że to tylko nos.
- Gówno się znacie na torturach. - Mówię z wysiłkiem. Wypluwam okruszyny kolejnych zębów i kontynuuję. - Jakbyś wiedział co robisz to znowu przystawiłbyś mi gębę pod nos, smrodzie.
Krótki gest zatrzymuje Czarnego w pół kroku. Szczurowaty patrzy przez chwilę na mnie, po czym kiwa głową na swojego sługusa.
- Idź, przynieś narzędzia.
Mężczyzna wychodzi bez słowa czy gestu. Golem jakiś, psiakrew.
- Wiesz, Twój brat też był twardy. - Czy mi się wydaje, czy słyszę w słowach tego bruda niechętny podziw? - Ale w końcu pękł. Ty też pękniesz. Oszczędź sobie cierpienia i powiedz nam, gdzie jest klucz. Wiemy że jesteś klucznikiem i że tylko Ty wiesz, jak naprawdę wygląda Sanktuarium.
Psiakrew. Skoro wiedzą aż tyle, to faktycznie August musiał mówić. Tylko on to wiedział.
- Zdaje się, że już Ci sugerowałem, żebyś się pierdolił? - Odchylam się w bok i spluwam gęstą krwią na podłogę. - Pozwól że ponowię propozycję.
Szczurowaty wzrusza ramionami i nie mówi już nic więcej. Czeka. Ja też, chcąc nie chcąc.
Czekamy długo.
W końcu ciężkie kroki na korytarzu anonsują powrót Czarnego. Pod pachą dzierży wielką skrzynię zbitą z drewnianych klepek. Rzuca ją na ziemię z potwornym hukiem, po czym klęka i otwiera ją. Z miejsca w którym siedzę nie mogę dostrzec, co jest w środku.
Szczurowaty zagląda swojemu sługusowi przez ramię i przybiera chytry wyraz twarzy.
- Od czego, hmmm, zaczniemy? Ach, mam! Tak, to będzie idealne. - Na jego znak Czarny wyciąga z wnętrza skrzyni podłużne kleszcze. Żałuję że wiem co to jest i do czego służy. Psiakrew.
- No, to co wolisz na początek? Paznokcie, zęby, czy może po prostu boki poszarpiemy? - drwi ze mnie Szczurowaty, podczas gdy jego sługus zbliża się do mnie ze złowrogim narzędziem w nisko opuszczonej dłoni. Krew tężeje mi w żyłach, gdy dostrzegam na jego twarzy leciutki cień uśmiechu – pierwszy ślad jakiejkolwiek emocji na tej marmurowej płycie. Chwyta mnie za twarz ręką z lodowatego żelaza, siłą wpycha mi palce do ust i rozwiera szczęki. Bronię się, ale siłę ma wręcz nadludzką. Słyszę, jak kilka zębów zgrzyta i kruszy się, gdy usiłuję ugryźć pancerną rękawicę.
Ból jest oszałamiający, ale wiem, że to łagodne pieszczoty w porównaniu z tym co będzie się działo za chwilę. Zamykam oczy.
Kleszcze odnajdują ząb i zaciskają się. Silne szarpnięcie odbiera mi świadomość.


Słońce grzeje niemiłosiernie ponad gęstym borem. Na błękitnym niebie widać tylko kilka niewielkich obłoków. Lekki wietrzyk szumi delikatnie w gałęziach drzew, cicho mruczy strumyk, obmywający pnie w nieskończonych pętlach i zawijasach. Pod koronami, w krzewach i paprociach bzyczą całymi miriadami muchy, komary, pszczoły i osy, w gęstym dywanie zeschniętych liści szeleszczą żuki i chrząszcze. W prześwitach wiją pracowicie swe sieci setki pająków, jakby próbowały łapać w nie słoneczne światło.
Pod moim wzrokiem rzuca się sarna, długim, dosłownie sarnim skokiem. Znika w gąszczu, błyskając białą latarnią zadu.
Sanktuarium. Dom Pana.
Nie byłem tu już chyba ze sto lat. Czuję nieznośne gorąco pod lśniącym pancerzem, w który jestem odziany. Najchętniej pozbył bym się tego cholernego żelastwa, ale nie mogę. Nie wolno nam wejść do sanktuarium bez broni i zbroi.
- Albrecht?
Odwracam się gwałtownie. Zbyt gwałtownie, dziewczyna odskakuje w przestrachu, potyka się i przewraca z piskiem na ziemię. Natychmiast podchodzę i wyciągam dłoń, by pomóc jej wstać.
- Przepraszam, Caron. Wystraszyłaś mnie.
Dziewczyna łapie moją rękę i staje na nogach, poprawia białą sukienkę. Sięga mi ledwie do piersi i jest bardzo drobna, ma małe piersi i chłopięcą figurę. Zerka na mnie błękitnymi oczyma spod nieporządnej strzechy jasnych jak słoma włosów, przygryza lekko drobne, blade wargi, po czym drapie się po piegowatym nosie.
- Co Ty tu robisz? Miałeś już tu nie wracać! - Jej głos brzmi w powietrzu jak drżący kryształ. Stuka mnie oskarżycielsko palcem w pierś. Jej oburzenie jest tak święte, że mimowolnie zaczynam się śmiać. Zagarniam ją ramionami i przytulam delikatnie do opancerzonej, zimnej piersi.


Ból.
Ogień szaleje w moich żyłach. Trawi stawy, liże kości, rozgrzewa do czerwoności nerwy.
Stoję. A raczej wiszę, bo nie znalazłbym w sobie dosyć siły aby ustać na nogach. Wiszę, przywiązany za nadgarstki do liny przewieszonej przez hak na suficie. Ramiona mam wyłamane ze stawów, nie czuję nic powyżej barków, w głowie huczy mi krew. Mimowolnie zaciskam szczęki, chociaż nie mam już nawet zębów, którymi mógłbym zgrzytać, ranię sobie tylko dziąsła coraz mocniej.
Przestali mnie bić. Co się stało?
Szczurowaty staje naprzeciw mnie.
- Więc jak, powiesz nam, jak dostać się do Sanktuarium?
- Idź do diabła. - Charkoczę. Brzmi to jak bełkot. Skurwiel wzrusza ramionami i gestem każe Czarnemu kontynuować. Trzask pejcza wyrywa mi z ust bolesny jęk.


Zagląda mi w oczy, uniesiona przyłbica mojego hełmu rzuca cień na jej twarz. Uśmiecha się, opierając się drobnymi rękoma o blachy na moich ramionach i piersi. Nie ziębią jej ani trochę.
W końcu nie jest człowiekiem.
Zresztą, świta mi w głowie nagła myśl, może ją przeceniam? Może stal zwyczajnie nagrzała się od słońca?
Patrzy na mnie badawczo, jej oczy są jak bławatki. Nagle wybucha perlistym śmiechem.
- No, trochę przeceniasz. - Mówi, uśmiechając się figlarnie.
- Caron...
- Nic już nie mów. Tak, czytam Ci w myślach, chociaż tym razem nie musiałam, miałeś to wypisane na twarzy. - Znów ten śmiech, niczym srebrne dzwoneczki.
- Caron! - Powtarzam z naciskiem.
- No co, chcesz o coś zapytać?
Spuszczam wzrok. Ta mała cholera faktycznie czyta w moich myślach.
- Powiedz mi, Caron... Powiedz mi.
- No wyduś to z siebie wreszcie! - Wyswobadza się z moich ramion z nieziemską gracją. Obraca się wokół własnej osi, furkocząc sukienką, tupie nogą w udawanym gniewie.
- Przecież wiem o co pytam. - Mój smutek i determinacja ją rozbrajają. Lekko kpiący uśmieszek znika z jej ust, spuszcza wzrok, jej ramiona opadają bezbronnie.
- Tak, wiem. O Niego.
- Właśnie tak, Caron! - Mój głos drży z emocji. - Opowiedz mi o Nim!
- O Nim... Co mam Ci o nim powiedzieć? - Pyta z goryczą. - On jest. To chciałeś wiedzieć? Tak, właśnie to! - Zaczyna krzyczeć. Zaciska drobne dłonie w piąstki, na jej policzki wypełzają ceglaste rumieńce gniewu. - Co z Ciebie za paladyn!? Jak możesz, jak śmiesz mieć wątpliwości!
Ma rację. Spuszczam głowę i klękam przed nią. Czuję wstyd.
- Tak, właśnie tak! - Jej głos jest pełen furii. – Taką właśnie powinieneś przyjmować pozycję przed Jego dzieckiem!
Klęczę. Żar narasta, to nie słońce tak grzeje, tylko ona. Jej blada skóra zaczyna błyszczeć, najpierw lekko, potem coraz mocniej. Świeci tak jasno, że muszę zasłonić twarz ramieniem.
A potem bucha z niej ogień.


Ból.
Rozsadza mi żyły, rozlewa się wewnątrz mojego ciała niczym wrząca magma.
Siedzę na krześle. Na stopy i dłonie założono mi buty i rękawice z żelaza, grube i nieporęczne. Na końcach mają śruby. Przemyślny mechanizm sprawia, że po przekręceniu śruby znajdująca się wewnątrz kończyna zostaje zmiażdżona.
Czarny dyszy z wysiłku, dokręcając ostatnią śrubę. Gwint ze zgrzytem dociska się do zapadki, spomiędzy szczelin urządzenia tętni krew. Krzyczę, głośno, bezwstydnie i ochryple. Krzyczę już od wielu godzin.
Ale nie powiem im nic.


Słońce grzeje niemiłosiernie.
- Wierzysz już? - Pyta. W jej oczach lśnią łzy.
- Wierzę. - Odpieram, a mój głos dźwięczy stalą. Tak jest w istocie, w moim sercu nie ma już ani krzty wątpliwości, jestem pewien siebie i siły, która stoi za mną jak nigdy wcześniej w życiu.
- Tak Ci się tylko wydaje. - Patrzy na mnie, chyba z żalem. Dwie łzy odrywają się od rzęs i pełzną po policzkach w dół, wzdłuż nosa, obok kącika ust i niżej. - Ty nie wierzysz, ty wiesz. To nie to samo. Nawet nie zdajesz sobie sprawy jaką piękną rzecz Ci przed chwilą odebrałam.
Między nami przelatuje, bucząc, ogromny trzmiel. Pochylam się, sięgam w soczystą trawę i zrywam pojedynczy kwiat. Taki, jakich rosną tu setki, niewielki nagietek o złotych, drobnych płatkach. Daję go jej.
- Proszę, Caron, przyjmij go ode mnie. Nie jest nawet w przybliżeniu tak piękny jak ty, córo mojego Boga. Przyjmij mój hołd i pobłogosław mnie, bo oto muszę wrócić do świata, w którym jest wielu słabych, a mało paladynów, by ich bronić.
Uśmiecha się przez łzy, przyjmując ode mnie podarunek.


Krew.
Nie ma już bólu, jest krew, tętniąca leniwie z rozerwanych żył. Stawy i kości złamane jak patyczki, nerwy porwane niczym tkanina, zerwane jak struny zniszczonego instrumentu.
Umieram.
Nie powiedziałem im nic. Uśmiecham się krwawym uśmiechem, patrząc jak Szczurowaty rzuca się wściekle po pomieszczeniu i krzyczy do Czarnego, który stoi nieruchomo jak golem.
Golem o rękach po łokcie unurzanych w mojej krwi.
Nie słyszę już nic, czuję wielki spokój.
Umieram z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.