Autor Wątek: I miejsce KnOUS - Czarna Krucjata  (Przeczytany 2802 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

TheFlood

  • Wiadomości: 439
I miejsce KnOUS - Czarna Krucjata
« dnia: Listopad 16, 2013, 12:10:15 pm »
I miejsce w Konkursie na Opis Upadku Salvetarionu

Czarna Krucjata


Setki ciał.
Przemieszane ze sobą, potwornie poskręcane zwłoki ludzi i koni, celujące w zachmurzone niebo zesztywniałymi kończynami. Mięso i żelastwo. Ceglasta, rozmiękła od krwi ziemia.
Czterech jeźdźców… Czarne konie, czarne płaszcze. Ciemniejące nagle niebo, błyskawicznie mknące chmury… Ogromny, blady księżyc..
I srebrzony jego blaskiem odwrócony krzyż.
Las krzyży…

Najwyższy kapłan Boga Równowagi zerwał się z łóżka. Po chwili bezsensownego szarpania się z pościelą uzmysłowił sobie, że jest w swojej komnacie, szare kontury importowanych bajecznie drogich mebli srebrzył blask zaglądającego przez okno księżyca.
Ta wizja…
Nieśpiesznie wykonał Czwartą Mantrę i momentalnie wyczuł w polu magii zakłócenia.
Zakłócenia Mroku.
Nie było czasu do stracenia. Natychmiast wstał i sięgnął w stronę szafy, otwierając ją telekinetycznym gestem. Wyciągnąwszy błękitną szatę zaczął się ubierać, oglądając taniec księżyca w klamerkach. Wreszcie sięgnął po rosochaty, fantazyjnie wykręcony drąg i udał się do kaplicy.

Koń niechętnie stawiał kopyta. Postać siedząca w siodle zniżyła zakapturzoną twarz, przyglądając się trupom. Nagle zatrzymała się i zsiadła z konia, pokazując gestem pozostałym trzem, aby zrobili to samo, po czym uniosła trupiobladą w świetle księżyca dłoń i wykrzywiła palce w bardzo nienaturalny sposób.
Wszystkie wierzchowce rozpadły się w proch.
- Nie będą nam potrzebne. – Szepnęła postać. Głos miała przedziwny, niby piękny, bardzo kobiecy, ale jednocześnie przerażający. Przestąpiła jedno z ciał, szczególnie zmasakrowane, po czym sięgnęła pod płaszcz i wyciągnęła mały tobołek.
- Usuńcie to ścierwo. Potrzebuję miejsca. – Powiedziała. Jeden z towarzyszy mruknął coś pod nosem i wyciągnął przed siebie zaciśniętą pięść, zataczając nią okrąg. W powietrzu przemknęła fala uderzeniowa, zmiatając ciała z ziemi w promieniu dwóch staj. Na żadnej z postaci zaklęcie nie zrobiło najmniejszego wrażenia. Kobieta powoli wyciągnęła z tobołka i pieczołowicie ustawiła dwa znicze, po czym wyszeptała inkantację. Naczynia natychmiast stanęły w płomieniach. Następnie nabrała w garście skrwawionego piachu i wrzuciła kilka grudek w obydwa ognie, które momentalnie zasyczały i zmieniły barwę na czerwoną.
Rozległo się potępieńcze wycie. Na początku ciche, potem coraz głośniejsze…
Cokolwiek to było, zbliżało się.
Trzej pozostali rozglądali się przerażeni. Czarodziejka odrzuciła kaptur, odsłaniając rude włosy i twarz o delikatnych rysach. W jej wielkich, czarnych oczach błysnęło coś jakby żal. Wyciągnęła sztylet, po czym błyskawicznie rozcięła sobie wnętrze dłoni i wykrzyczała Wezwanie.
Ziemia zaczęła drżeć. Po chwili w górę wystrzeliła fontanna piachu. Kobieta zakryła oczy przedramieniem, a kiedy spojrzała ponownie przed nią wznosił się gigantyczny, odwrócony krzyż z czarnego jak noc metalu, pokryty tysiącami kolców.
Padła przed nim na kolana, a krew kapała z jej zaciśniętej dłoni, znacząc piasek czarnymi kropkami. Wycie wzmogło się. Jedno z martwych ciał poruszyło się.
Jedno po drugim, powoli, ociężale. Wstawały.
Sparaliżowani strachem mężczyźni zatrzymali się i patrzyli, jak trupy podchodzą coraz bliżej. W końcu zombie chwyciły setkami nadludzko silnych ramion żywe ciała i rozerwały je na strzępy, a odgłos dartej skóry i pękających jak patyczki kości niemal zagłuszył wrzask pożeranych żywcem. Czarodziejka powoli podniosła się z klęczek i rozejrzała dookoła. Nieumarli otoczyli ją ze wszystkich stron, ale żaden nie podszedł bliżej, pozostawili pusty krąg dookoła niej. Nagle przez tłum przepchnął się jasnowłosy mężczyzna z głową zwisającą bezwładnie. Z klatki piersiowej wystawały mu trzy strzały. Spojrzał na kobietę pustymi oczodołami. Oczu nie miał, widać było, że wrony nie próżnowały przy jego zwłokach. Po chwili poruszył ustami. Musiał za życia dostać prosto w zęby buzdyganem, bo wykrzywił się tak upiornie, jak tylko zombie z kośćmi złamanymi drobny mak potrafi. Udało mu się jednak wydobyć głos.
- Podaj Klucz Wezwania. – Ochrypły skrzek martwych strun głosowych przerwał ciszę. Czarodziejka zmierzyła go wzrokiem bez najmniejszej oznaki strachu i skrzywiła pełne wargi. Po chwili uniosła obie dłonie w górę i zaśmiała się.
Błysnęło.
Z jednej z chmur zasnuwających niebo trysnęły dwie błyskawice. Obie trafiły do rąk kobiety, tworząc na nieboskłonie ognistą literę V. Trwało to może ze dwie sekundy, po czym gigantyczny bąbel eksplozji pochłonął wszystko.
Po dłuższej chwili nocny wiatr rozwiał kurz.
Czarodziejka trzymała w dłoni świetlisty miecz. Przepiękną broń o długiej, błękitnej klindze i zakrzywionym jelcu. W głowicy lśnił klejnot morskiej barwy, a ostrze…
Ostrze skrzyło się od wyładowań.
Nie było już ożywionych ciał.
Dookoła czarodziejki stała armia.
Nie armia trupów.
Armia Ciemności.
Najprawdziwszy Czarny Legion.
Każdy z żołnierzy miał na sobie lśniąca zbroję płytową barwy hebanu, tak grubą, iż wydawało się, że żaden z nich nie zdoła w niej walczyć. Każdy trzymał w dłoni miecz tak ogromnych rozmiarów, że niejeden mocarz nie byłby go w stanie nawet unieść.
W szparach hełmów płonęły gorejące oczy.
Ten, który żądał Klucza był dowódcą, widać to było po charakterystycznych pagonach.
Był także Aniołem Śmierci. Świadczyły o tym zarówno jego czarne, ptasie skrzydła, jak i oręż. Jeśli broń czarodziejki nazwałoby się piękną, brakowało słów, żeby opisać uzbrojenie generała. Krwawy klejnot w głowicy, rękojeść kryta smoczą skórą, podwójny, złoty jelec w kształcie krzyża, długa, płonąca, zakrzywiona klinga. Nie nosił zbroi, miał na sobie tylko czarny, elegancki strój i jeździeckie buty.
Skrzywił się.
- Nienawidzę Rytuału Przejścia… Nekromanci mogliby wreszcie opracować jakiś prostszy sposób dostania się do świata materialnego. – Spojrzał badawczo na broń czarodziejki. – Hm… Tak, to Pocałunek Błyskawicy. - Przerwał, spojrzał kobiecie w oczy, uśmiechnął się szarmancko. Jego tęczówki hipnotyzowały swoją nienaturalną wręcz, żywą zielenią. Wbił miecz w ziemię do połowy ostrza i klęknął na jedno kolano, kładąc dłonie w jeździeckich rękawicach na głowicy.
-Piąty Legion, osławieni Czarni Piechurzy, jest na twoje rozkazy, najjaśniejsza. – Powiedział, opuszczając głowę.
- Wstań. – Rozkazała czarodziejka. Posłusznie podniósł się z ziemi. – Ilu mam ludzi?
Anioł Śmierci rozejrzał się wokół. Równe szeregi żołnierzy ciągnęły się aż po horyzont.
- Jakieś… dwadzieścia tysięcy. Najlepsi z najlepszych, sama elita naszej armii. Jeden z nich stanie za dziesięciu.
- Doskonale. – Uśmiechnęła się. – A sprzęt oblężniczy, łucznicy i magowie?
- Brak. – Generał spojrzał w niebo. Księżyc z trudem przedzierał się przez chmury. – Ale każdy z piechurów ma na wyposażeniu kuszę i zna zaklęcia ofensywne, defensywne i leczące Trzeciego Kręgu. A w walce na miecze nie mają sobie równych w żadnej innej armii.
Kobieta przymknęła oczy. Anioł Śmierci nie kłamał. Aura otaczająca V Legion była pełna mrocznej magii. A to oznaczało, że każdy mag w promieniu czterystu kilometrów już wyczuł potężne drgnienie i pęknięcie Zasłony. Niepotrzebnie wybrała na Rytuał miejsce położone zaledwie sześćdziesiąt mil od Salvetarionu, najbardziej wysuniętego na zachód miasta nienależącego do Imperium.
- Ruszajmy. – Zdecydowała. – Przegrupuj V Legion w kolumnę marszową. Mamy bardzo niewiele czasu. Arcymag Adanosa na pewno wie, że tu jesteśmy. Nie możemy mu pozwolić na przygotowanie obrony. – Generał wyprężył się i zasalutował, po czym rozłożył skrzydła. Czarodziejka westchnęła z podziwu. Miały dobre sześć metrów rozpiętości. Machnął nimi kilkukrotnie i wzniósł się w powietrze, wzbijając chmurę kurzu, a następnie transformował bezdźwięcznie w setkę czarnych ptaków.
Na alabastrowy policzek patrzącej za nim kobiety opadło powoli krucze pióro.

Arcymag podniósł się z kolan. Sięgnął po swój kostur i spojrzał nieprzyjaźnie na dwie osoby, które zakłóciły mu modlitwę. Generał Cevillhedd i namiestnik Salvetarionu, Destrel. Ten pierwszy był elfem i nosił srebrną zbroję płytową. Drugi miał tylko bogaty kaftan i wymachiwał nerwowo obnażonym mieczem półtoraręcznym.
I to ten przemówił pierwszy.
- Co się stało, magu? Czemu nas tu wezwałeś bladym świtem? – Kapłan go zlekceważył i powiedział do generała:
- Przygotuj armię. Wszystkich, ilu tylko się da. Uzbrój wedle możliwości. Jeśli będzie trzeba, ustaw w gotowości bojowej każdego pełnoletniego mężczyznę. Każdego, rozumiesz?
- Tak jest, mistrzu. – Odezwał się cicho Cevilhedd i odszedł. Destrel nawet na niego nie spojrzał.
- Go mogłeś odesłać z kwitkiem, ale mi chyba należy się odrobina wyjaśnień? – Rzucił zirytowanym tonem. Arcymag dopiero teraz zwrócił na niego wzrok.
- Wyjaśnienia… Później. Idź. Przygotuj ludność cywilną do wojny.
- Co? – Mężczyzna niemal krzyczał – Jak śmiesz? Jestem namiestnikiem!
Po posadzce świątyni, chrobocząc pazurkami, dreptał szczur. Kapłan skrzyżował palce. Stworzonko podniosło się z ziemi i, piszcząc wściekle, zawisło w powietrzu dobre sześć stóp ich głowami.
- Dla bogów i dla mnie nie jesteś wart więcej niż to plugawe zwierzę. – Powiedział bez emocji. Destrel cofnął się.
- Idź. – Powtórzył Arcymag łagodniejszym tonem. – Wykonaj moje polecenia, bo, na przeklęte szpony Belisariusa, nie dożyjemy następnego tygodnia. Marnujesz nasz czas. Trzeba ustalić racje żywnościowe, przygotować bezpieczne schronienie… Sam wiesz najlepiej. – Przez chwilę mierzył go spojrzeniem, po czym rozluźnił dłoń. Szczur spadł na posadzkę i natychmiast uciekł. Namiestnik wzdrygnął się, ale nie powiedział nic. Po prostu odszedł. .
Kapłan klęknął przed posągiem Adanosa i pogrążył się w modlitwie. To była jedyna szansa na uratowanie miasta.

Czarodziejka skierowała konia na szczyt wzgórza.
Było parno.
Słońce prażyło niemiłosiernie, nieba nie brudziła nawet najmniejsza chmurka, a od kwiatów pstrzyły się łąki.
Kruk siedzący na pobliskim drzewie obdarzył ją mądrym spojrzeniem czarnych ślepi i powiedział:
- Stamtąd widać już Salvetarion. V Legion czeka na rozkazy. – Kobieta poprawiła miecz przytroczony do siodła. Wprawny obserwator zauważyłby malutkie kosmyki błyskawic, przemykające po nagiej, zębatej klindze. Podniosła głowę i skinęła głową w zamyśleniu.
- To miejsce świetnie nadaje się na siedzibę dowództwa. Ich siły są zbyt wątłe, żeby nas powstrzymać. Nie musimy opracowywać żadnej wyrafinowanej strategii. Jak to kiedyś powiedział jeden z moich licznych kochanków, rosły wojownik o barach niczym niedźwiedź, w kupie siła. – Zaśmiała się. – Idziemy na nich od razu. Potędze Czarnych Legionów żadna armia nie jest w stanie stawić oporu, choćby w przewadze dwudziestu na jednego, a zgodnie z Twoimi słowami mają zaledwie piętnaście tysięcy zafajdanych gwardzistów. Zresztą, mam zamiar sama wziąć udział w bitwie. Ty też, jak się domyślam.
- Słusznie się domyślasz, Pani. – Kruk przekrzywił łepek w zwierzęcej imitacji ukłonu.
- Sądzę, że możesz zwracać się do mnie po imieniu. W końcu w hierarchii Królestwa Cieni stoimy na mniej więcej równym poziomie. Me miano brzmi… - Uśmiechnęła się pięknie. – Aurelia. Tak, sądzę, że to wystarczy. A jak mam nazywać ciebie, generale?
- Jak sobie życzysz, Aurelio. Moje imię w wolnym przekładzie na wasz język oznacza Miecz Pana.
- A więc Verhi’Lius.
- Doskonale znasz nasz język, jak widzę. – Skinął dziobem. – Ale lepiej brzmi po prostu Verhilius. Przyjrzyj się miastu i wtedy zadecydujemy, jak zaatakować. W końcu nie warto marnować żołnierzy, jeśli można zwyciężyć bez żadnych strat.
Kiwnęła głową i popędziła lekko konia. Ten uniósł łeb i lekkim kłusem ruszył ścieżką.
Z poruszonych jego kopytami traw wznosiły się roje komarów.
Po dłuższej chwili dotarła na zarośnięty bzem szczyt wzgórza. Zsiadła z wierzchowca i zarzuciła wodze na jeden z konarów i sama zagłębiła się w krzaki. Rozgarnęła gałęzie i jej oczom ukazał się widok zapierający dech w piersiach.
Salvetarion górował nad ogromną równiną. Założony został w świetnym strategicznie miejscu, bo w rozwidleniu rzeki.
Miasto miało kształt regularnego okręgu, otoczonego białym jak śnieg murem. Miał on, jak niechętnie zauważyła czarodziejka, co najmniej dziesięć metrów wysokości i był gruby jak cholera. Szczerzyły się umieszczone w równych odstępach, strzeliste wieże strażnicze. Wszystkie budynki wewnątrz miasta były murowane. Aurelia syknęła.
Brama była zamknięta, a straż stała na murach.
Spodziewali się ataku.
Na jej ramieniu przysiadł kruk.
- I jak, madame?
Przytuliła policzek do miękkiego skrzydła.
- Nienajlepiej. Ta rzeka to Anguara, wraz z dopływem Gunmarem tworzy wokół miasta widły, a jest tak szeroko rozlana, że na terenach wokół pełno bagnistych jeziorek. Atak możliwy jest tylko od głównej bramy. Brak miejsca na jakikolwiek sensowny manewr… Idziemy. Sformuj Legion w formację… Dobrze wiesz, jaką. Osobiście poprowadzisz żołnierzy. Przypuszczamy atak.
Kruk milczał przez chwilę, po czym odbił się lekko z jej ramienia i zatoczył w powietrzu ciasną spiralę. Ze wszystkich stron zleciały się inne ptaki i również dołączyły do powietrznego tańca, a po chwili w tym miejscu stał Verhilius, wspierając się na płonącym mieczu. W miejscu, gdzie ostrze dotykało trawnika ziemia wypaliła się doszczętnie. Anioł Śmierci skinął głową.
- Armia jest już w marszu. Sądzę, że manewr Seziela będzie idealnym rozwiązaniem. Razem z Alchoriusem użyli go do walki ze znacznie słabszym, ale świetnie okopanym II regimentem piechoty wybranieckiej Królestwa.
- Manewr Seziela? – Zapytała nieufnie czarodziejka. – Nie słyszałam o czymś takim.
Verhilius uśmiechnął się pod nosem.
- Po prawdzie, to… Dość nieoficjalna nazwa. Zobaczysz w praniu. No, chyba czas ruszać. Zasłoń się czymś.
Machnął skrzydłami i wzleciał w powietrze. Uniósł miecz ponad głowę, po czym z całą potęgą, jaką dysponował zanurkował i wbił go w ziemię aż po sam jelec.
Fala mocy pchnęła Aurelię na drzewo. Uderzenie niemal pozbawiło ją przytomności. Westchnęła boleśnie i zamknęła oczy, ale nie mogła zamknąć umysłu. Energia uwolniona przez Anioła Śmierci przeszyła jej drobne ciało ostrzami męki. Czarodziejka zacharczała i wygięła się w pałąk w niemym odruchu cierpienia.
Verhilius powoli się wyprostował, a następnie ukierunkował atak szybkim gestem. Magia znalazła w końcu ujście z sieci jego umiejętności i przyjąwszy postać płomienistego meteoru pomknęła tuż nad ziemią w stronę miasta, zostawiając za sobą szeroki pas zniszczenia. Mężczyzna popatrzył chwilę, a następnie spojrzał na czarodziejkę. Szybkim krokiem przemierzył dzielącą go od drzewa odległość i podniósł ją z ziemi.
-A prosiłem, żebyś się zasłoniła… Dobra. Zostawmy to. Nie chcę odmawiać ci tego widoku.
Trzymając ją na rękach podszedł do miejsca, gdzie stał uprzednio. Pocisk zwolnił, wyglądało to jakby walczył z jakąś niewidzialną siłą o każdy metr.
- Arcymag Świątyni Równowagi nie próżnował. – Stwierdził Anioł Śmierci. W tej samej chwili meteor pokonał zaklęcia obronne miasta i uderzył w mur.
Czarodziejka zasłoniła obróciła głowę z trudem i wtuliła policzek w pierś mężczyzny. Na tyle, żeby nie oślepnąć. Verhilius nie poruszył się. Jego oczom nawet największy blask nie był w stanie zaszkodzić. Po chwili opuścił wzrok i napotkał spojrzenie Aurelii. Kobieta momentalnie poczuła ciepło bijące z jego dłoni, a po chwili postawił ją na ziemi. Momentalnie wróciły jej siły, ale wciąż chwiała się lekko.
- Wybacz, Pani. Ostrzegałem.
Machnęła niedbale ręką i odwróciła się w stronę miasta. W murze obronnym ziała wyrwa szerokości co najmniej dwustu stóp. Dookoła leżały resztki cegieł, a na krawędziach dziury kamień stopił się.
- Już czas. – Szepnął cicho Anioł Śmierci. Zawirowały niesione wiatrem liście. Po chwili słońce zaczęło gasnąć.


Arcymag wstał. Wyczuł ogromną fluktuację pola magicznego i słyszał ogromną eksplozję. Wyszedł na zewnątrz świątyni i skoncentrował się. Wrogie zaklęcie przebiło tarczę i zniszczyło sporą część muru. Stwierdził z zadowoleniem, że jego czary ochronne spełniły przynajmniej część swojej roli. Bez nich pocisk zniszczyłby jeszcze połowę przedmieścia.
Zacisnął palce na swoim kosturze.
Już czas.
Ruszył powoli w dół pustej ulicy. Nie było tu ani jednej kobiety, ani jednego dziecka, ale wszyscy mężczyźni zdolni nieść broń pędzili w stronę wyłomu. Cevilhedd zauważył go i podszedł.
- Panie, widzę, że z potwornym wrogiem przyszło nam się zmierzyć.
- Tak jest w istocie. Na szczęście mamy jeszcze szansę. Pokładaj wiarę w Adanosie, wojowniku. – Westchnął mag. – Przygotuj wszystkich ludzi. Ustaw w wyrwie pikinierów, za nimi najlepszych kuszników. Łuki nie zdadzą się na nic, mają za słabą siłę przebicia. Nie mamy wrzącego oleju… A przydałby się nam. I pawęże, pamiętaj o pawężach. – Chwycił generała za ramię, spojrzał mu z bliska w oczy. – Nie możecie dopuścić ich na odległość cięcia mieczem. Jeśli przebiją się będzie po nas. Mają znaczną przewagę. Zarówno liczebną, jak i zbrojną, są także znacznie lepiej wyszkoleni od większości twoich ludzi.
- Panie, ale z kim przyszło nam się mierzyć?
- Podziemie, synu. Podziemie. Ta banda sukinsynów. Przeklęci królewscy paladyni, orędownicy nietolerancji religijnej, musieli ruszyć to gniazdo szerszeni. A teraz się mszczą. Tylko, co im zrobił do jasnej cholery Salvetarion, to nie wiem… Ale będę bronił tego miasta do ostatniej kropli krwi. Chodźmy. Musisz być przy swoich ludziach.
Ruszyli szybkim krokiem przez opustoszałe ulice. Gwardia postawiła w wyłomie prowizoryczną barykadę z wozów, worów z piachem i skrzyń. Za nią ustawiły się cztery rzędy żołdaków uzbrojonych w gizarmy, włócznie i halabardy, a dalej stało co najmniej trzydziestu ludzi z kuszami. Kolejni kryli się w oknach domów. Kapłan rozejrzał się.
- A gdzie reszta naszej wiernej armii?
- Kazałem im się przyczaić na terenie całego miasta. –Generał wyciągnął z pochwy błyszczącą jak lustro szablę. – Nasi wrogowie muszą przebić się jeszcze w kilku innych miejscach, żeby móc wykorzystać przewagę liczebną.
- Rozsądnie. – Pochwalił mag. Dowódca kiwnął głową i ryknął na żołnierzy:
- Sukinsyny! Jeśli nie wytrzymacie, zginiemy! Macie stać jak mur! Osobiście wypatroszę każdego tchórza i zrobię sobie z jego czaszki bidet! Co macie, jasna cholera, robić?!
- Stać! Nie dopuścić wroga! – Wrzasnęli chórem żołnierze.
- Tak jest, cholera! A teraz zawrzeć szyk! Włócznie na wysokość męskiej piersi! Ustawić pawęże! A kusznicy, na co się gapicie, jak skurwiałe cielęta? Kręcić korbami!
W oddali widocznej przez wyłom błyskały raz po raz ostrza mieczy.

- Rzeczywiście, wyrafinowana strategia – parsknęła czarodziejka.
- Ciężko nie przyznać ci racji. – Zgodził się Verhilius. – Ważne, że skuteczna. Czyste bazowanie na przewadze liczebnej, sprzętowej i szkoleniowej. Manewr Seziela, psiakrew. Po prostu hajda na wroga, zabijać wszystkich, rabować i palić.
Jak na potwierdzenie jego słów V Legion ruszył zza drzew. Demoniczna piechota poruszała się z prędkością niewiele mniejszą od konnicy. Armia podzielona była na dwie grupy, z których jedna ruszyła w stronę dziury ziejącej w Salvetariońskim murze, a druga skierowała się do bram miejskich.
- Jesteś pewien, że dadzą radę? – Aurelia podążyła spojrzeniem za żołnierzami.
- Oczywiście. Te miecze są bardzo ostre. Przebiją się przez drewno kryte żelazem, ale kamiennemu murowi już nie dadzą rady. Nawet podziemne kuźnie mają swoje ograniczenia. No, czas na nas. Muszę być w pierwszej linii, wedle Rytuału. Weź mnie za rękę.
Ujął jej wąskie dłonie. Świat dookoła zawirował, widziała tylko czarne skrzydła.
Kiedy wszystko wróciło do normy, stali tuż za linią walczących. Gwardia stawiała ostry opór, jednak nie wytrzymywali naporu świetnych wojowników Podziemia, kolejni wdzierali się do środka miasta i kładli pikinierów pokotem. Kilkunastu legionistów wyciągnęło kusze i ostrzeliwywało obrońców. Verhilius kiwnął głową.
- Już czas. – Powiedział, po czym rozłożył skrzydła i jednym skokiem znalazł się w samym środku bitwy. Pierwszego przeciwnika obalił pięścią, przebijając napierśnik, kolczugę i wreszcie żywe ciało na wylot. Wyszarpnął ociekającą krwią dłoń i wyprostowawszy palce, szybkim wymachem obalił następnego. Któryś spróbował pchnąć go zębatą gizarmą, ale ten chwycił oręż w dwa palce. Ostrze zaczęło się topić. Przerażony żołdak spróbował wyrwać broń z uścisku Anioła Śmierci, ale ten chwycił za drzewiec drugą ręką i bez wysiłku zawinął nim dookoła, obalając kolejnych. Gwardzista puścił kij i uderzył w ścianę jednego z budynków, zostawiając na niej pajęczynę pęknięć i krwawy rozprysk, po czym osunął się na ziemię. Sługa Boga Ciemności uniósł swój płonący miecz, wydobyty niewiadomo kiedy i niewiadomo skąd, po czym tnąc na lewo i prawo ruszył w kierunku generała. Ten właśnie z wprawą rozrąbał szablą hełm jednego z legionistów, posoka bryznęła niemal na sążeń. Verhilius stanął przed dowódcą i dwoma szybkimi cięciami zabił obu towarzyszących mu rycerzy. Cevilhedd spojrzał na niego z nienawiścią.
- A zatem na śmierć i życie. – Warknął i splunął mu pod nogi.
- Sam bym lepiej tego nie ujął. – Uśmiechnął się przeciwnik i skoczył ku niemu. Generał z trudem odbił cios i wyprowadził szybką, ale niecelną kontrę. Anioł Śmierci potężnym, oburęcznym uderzeniem zbił gardę oponenta, po czym obalił go na ziemię kopniakiem. Płonące ostrze zamarło cal od szyi generała, kosmyki ognia osmaliły żelazny kołnierz zbroi.
- Podaj mi jeden powód, dla którego miałbym cię oszczędzić.
Cevilhedd spojrzał najpierw na szablę, leżącą dobre trzy stopy od jego prawej dłoni, a potem prosto w oczy przeciwnika.
- Chędoż się skurwysynu.
Verhilius westchnął i wbił mu miecz w gardło.
- Ech, elfy… Zbyt dumne, żeby przyznać się do porażki. Nigdy ich nie lubiłem.

Aurelia patrzyła, jak Anioł Śmierci przebija się wraz z legionistami przez linie wroga. Usłyszała rżenie. Obejrzała się i dostrzegła swojego konia. Podbiegła i wspięła się na siodło, po czym odtroczyła swój miecz i galopem ruszyła w stronę bitwy. Pamiętał o wszystkim, pomyślała, rąbiąc któregoś z gwardzistów w przelocie. Przeniósł zarówno mnie, jak i mojego wierzchowca. Będę musiała mu podziękować.
Szarpnęła wodze i spięła konia do skoku. Pełnokrwisty varrancki rumak przeleciał nad walczącym tłumem niczym wielki czarny ptak. Zarył kopytami w ziemię, wzbijając tuman pyłu, po czym zarżał dziwnie i potknął się. Czarodziejka zeskoczyła z siodła. Zwierzę spojrzało na nią z bólem, po czym przewróciło się na bok, odsłaniając zwęglone podbrzusze. Kobieta rozejrzała się i dostrzegła starca w błękitnej, krytej runami ochronnymi szacie arcymaga.
- Zabiłeś mi konia.
- Celowałem w ciebie. – Odparł, unosząc kostur, błyszczący słabym blaskiem. Ręce zadrżały mu z wysiłku, po czym zawinął laską i posłał w stronę Aurelii kolejną kulę ognia. Czarodziejka zamachnęła się mieczem. Odbity pocisk poszybował ponad dachy. Roześmiała się.
- I ty chcesz ze mną walczyć? Nie dorównujesz mi pod żadnym względem!
Sługa Adanosa nie odpowiedział, tylko wyskandował kolejne zaklęcie. Kobieta przechwyciła ognistą błyskawicę. Ciąg wyładowań połączył jej smukłą dłoń z pokrytą starczymi plamami ręką arcymaga. Szarpnęła dłonią i zerwała kontakt, jednocześnie otaczając się magiczną tarczą i skoczyła na niego, unosząc miecz. Kapłan wykonał kilka gestów, po czym wszystko utonęło w burzy ognia.
Czarodziejka wbiła mu ostrze pod mostek, rozrywając serce. Umarł natychmiast. Wyszarpnęła klingę.
Zwłoki upadły na kolana, a następnie przewróciły się na bok. Aurelia spojrzała na swoją broń, pokrytą szkarłatnymi wężykami.
- Niedoceniałam cię. – Szepnęła, po czym odwróciła się i odeszła. To jeszcze nie był koniec. Miasto płonęło, a zewsząd dobiegały krzyki walczących, szczęk oręża i jęki rannych.

Verhilius wylądował na dachu ratusza i złożył skrzydła. Patrzył, jak legioniści uderzają na obronę Gwardii, jak ją przełamują i jak rzucają się w pościg za uciekającymi. W znacznej części miasta szalał ogień, dym przesłaniał okoliczne tereny. Anioł Śmierci spojrzał w kierunku Świątyni Równowagi. Legion zmierzał w jej kierunku ze wszystkich stron, świadczył o tym zacieśniający się krąg pożarów. Zeskoczył z dachu i poszybował nad pożeranymi przez płomienie budynkami. Przed bramą przybytku Boga Równowagi stanął na ziemi i ostrożnie wszedł do środka.
Ołtarz lśnił. Nachylił się nad nim. Spojrzał na wymalowaną na nim dziewięcioramienną gwiazdę i na błękitne świece w każdym z rogów figury.
Poczuł, że coś jest nie tak. Rozłożył skrzydła i eksplodował w stado czarnych ptaków. W tej samej chwili potężne cięcie rozerwało ołtarz na strzępy. Verhilius osiadł bezgłośnie na środku kaplicy, po czym spojrzał na swojego przeciwnika. Ten odwrócił się i złożył potężne, śnieżnobiałe skrzydła.
- Aniele Śmierci. Desekracją świątyni zasłużyłeś sobie na zagładę. Spotka cię los znacznie gorszy od większości dusz, które skazałeś na potępienie. – W bladej twarzy płonęły świetliste oczy. Długie, ciemne włosy opadały na kark i na naramienniki pięknej, lśniącej nieziemsko zbroi płytowej. W dłoni trzymał partyzanę o błyszczącym grocie.
- No proszę. Sam Anioł, najświętszy sługa Innosa, zszedł na ziemię, żeby mnie ukarać. Jestem zaszczycony. Mam nadzieję, że przewidziałeś opór? – Zadrwił Verhilius.
- Zginiesz, Chaosie. – Anioł miał spokojny głos.
- Bardzo możliwe. Jednak zdążę zapewnić ci wakacje w piekle.
W odpowiedzi przeciwnik cisnął w niego swoim orężem. Sługa Beliara zniknął. Pocisk wbił się w ścianę i eksplodował, grzebiąc sporą część świątyni pod gruzami. W następnej sekundzie za plecami anioła śmignął cień. Ten obrócił się błyskawicznie i sparował cios kolejną włócznią, która nagle pojawiła się w jego dłoniach. Ścięli się z jękiem torturowanej stali. Verhilius spojrzał w oczy oponentowi i odskoczył, unikając potężnej kontry. Anioł odrzucił nadtopioną broń i wyciągnął z pochwy miecz, identyczny z orężem sługi Beliara.
Wymienili kilka cięć. W ostatnim posłaniec Innosa odskoczył, ale nie dość szybko. Generał Legionu rozbroił go, odcinając dłoń, po czym z wyskoku kopnął potężnie w pierś. Uderzony przeleciał całą długość kaplicy i zatrzymał się dopiero na ścianie, tworząc malowniczą pajęczynę pęknięć, po czym nieruchomo legł na ziemi. W tym momencie do świątyni wbiegła Aurelia, a za nią kilkunastu legionistów. Widząc blask bijący od pokonanego i leżącą na ziemi broń zamarła.
- Co do…
- Uciekaj, czarodziejko! Uciekaj i zabierz ze sobą Legion! Zatrzymam go jak najdłużej! – Krzyknął Anioł Śmierci. Wyczuła w jego głosie prawdziwy strach. Bez wahania odwróciła się i pobiegła. Żołnierze ruszyli za nią.
Przeciwnik zaczął wstawać. Obmacał swoją pierś i spojrzał na kikut ręki. Na jej miejscu odrosło mu metrowej długości stalowe ostrze. Połamane skrzydła opadły na ziemię.
- Zaiste, dobry z ciebie sługa Pana. – Powiedział. Verhilius uniósł lezący u jego stóp drugi miecz. Obejrzał go fachowym okiem, po czym gwizdnął i wywinął oboma syczącego młyńca.
- Twój ruch.
Posłaniec Innosa skoczył, celując w serce. Anioł Śmierci odbił pchnięcie jedną klingą i przyparł ostrze oponenta do ziemi, po czym ciął drugą bronią, odrąbując ramię. Przeciwnik zawył i wparł broczący bark w pierś sługi Beliara, próbując przewrócić wojownika ciężarem ciała, jednak ten obrócił się gładko i szybkim, półobrotowym cięciem odrąbał mu głowę.
Ciało opadło na zakurzoną posadzkę świątyni.
Verhilius stał, trzymając w opuszczonych rękach dwa płonące miecze, i patrzył w martwe, ale wciąż błyszczące oczy. Opuścił głowę, strzecha jasnych włosów nie pozwalała dostrzec wyrazu jego twarzy. Nagle rozbryznął się w setkę czarnych ptaków, a te, kracząc, wyleciały przez dziury w dachu świątyni.
Obok nieruchomej głowy opadło na ziemię krucze pióro.

Czarodziejka patrzyła na płonące miasto ze szczytu wzgórza. Sierżant podszedł do niej i zapytał:
- Co rozkażesz, Pani?
- Nasze zadanie wypełnione. To koniec siódmej Czarnej Krucjaty. Ruszamy do Siedziby Podziemia.
-Tak jest. – Zasalutował żołnierz.