Heike:Rzucasz okiem na miejsce, gdzie jeszcze niedawno przebywał twój nowy znajomy - niestety jest puste, a nigdzie w okolicy nie dostrzegasz tej konkretnej czarnej koszuli.
Peter:Podobnie z twoją towarzyszką, jednak przechodząc obok stolika przy którym siedzieliście, dostrzegasz leżącą na krześle serwetkę z napisanymi słowami: „Salomé” i „odezwij się”, numerem i serduszkiem obok. Oprócz tego nie ma po niej śladu.
Wszyscy:Tymczasem bal powoli dobiega końca. Ghule krzątają się wokół, grzecznie instruując młodszych Spokrewnionych gdzie czekają na nich przygotowane taksówki. Starsze i bardziej wpływowe wampiry czekają aż niewielki tłumek zniknie do końca, by udać się do swoich limuzyn.
Kiedy wychodzicie z hotelu i wsiadacie do samochodów, wita was ponura rzeczywistość. Gęste strugi deszczu spływają po zaparowanych szybach. W taksówkach śmierdzi dymem z papierosów i innymi, niedającymi się zidentyfikować rzeczami. Jednak w taką pogodę nawet nieprana od wieków tapicerka nie zmusiłaby was do konfrontacji ze światem zewnętrznym.
Przez wasze małe, przetarte rękawem okienko na świat widzicie Los Angeles - ostatnią przystań na wschodnim wybrzeżu, za którą znajduje się już tylko bezkresny ocean. Jednak w niczym nie przypomina tego słonecznego L.A. z pocztówek, które wyobrażają sobie ci, którzy nigdy tu nie byli. Woda ścieka po ciemnych elewacjach neogotyckich budynków, których wyższe partie toną w strugach deszczu. Mdłe światło żółtych latarni tworzy atmosferę na pograniczu jawy i snu. Po bokach lśnią niewyraźne smugi neonów i podświetlonych witryn. Ulice jednak są niemalże puste. Na chodnikach pozostali tylko najbardziej zobojętniali z narkomanów i bezdomnych, najpewniej ofiary wyjątkowo brutalnego wybudzenia z amerykańskiego snu o wielkiej karierze w mieście aniołów.
Prędzej czy później wszyscy pozwalacie szybom ponownie zaparować i kierujecie wzrok przed siebie, sadowiąc się wygodniej na tylnych kanapach taksówek.
Nic ciekawego. Kolejna noc w południowej Kalifornii.