*pozwolicie, że odpuszczę z efekciarskim formatowaniem, bo będzie upierdliwe w użyciu podczas gry*Przedmieścia Los Angeles, 23 marca 2002, godzina 02:32*BGM 01**BGM 02*Zimny blask policyjnych reflektorów i połyskujących syren z trudem przebijał się przez całun ciemności i strugi gęstego deszczu. Detektyw Nelson wysiadł z samochodu. Od niechcenia trzasnął drzwiami starego Imperiala i nie zważając na ścianę deszczu, powolnym krokiem udał się w kierunku żółtej taśmy otaczającej zamknięty odcinek koryta rzeki Hondo. Jego partnerka czekała już na miejscu, kryjąc się pod wielkim, czarnym parasolem. Jej burza jasnych, niedbale upiętych włosów pozostawała nietknięta nawet jedną kroplą deszczu.
- No i nie wiedzieć kiedy trafiliśmy do pieprzonego Seattle, co Kowalski? – westchnął Nelson, ocierając krople deszczu zbierające się na jego krzaczastych brwiach i naznaczonym bruzdami czole.
- Wprost do stereotypowego thrillera, inspektorze – odpowiedziała z uśmiechem Joanne Kowalski. Rysy jej twarzy, zwykle delikatne i budzące zaufanie, teraz wyostrzały się, rozświetlane na przemian niebieską i czerwoną poświatą. Nelson mimowolnie zauważył, że jej oczy otaczała delikatna, czarna kreska, a usta były muśnięcie lekko połyskującą pomadką. Skądkolwiek wyrwało ją zgłoszenie, nie było to łóżko.
Detektyw odruchowo sięgnął do wewnętrznej kieszeni wysłużonego prochowca by znaleźć paczkę papierosów, ale kiedy zdał sobie sprawę z bezsensowności tego działania, zrezygnowanym kiwnięciem głowy wskazał partnerce grupę krzątających się techników.
- Jak wygląda sytuacja? – zagadnął jednego z nich, niechlujnie ogolonego młodzika w czapce Angelsów.
- Dwójka denatów, kobieta i mężczyzna. Więcej dowiemy się po sekcji, ale już mogę wam powiedzieć: zabójstwo z premedytacją.
- Czemu? – Nelson podniósł wzrok i spojrzał w zmęczone oczy technika.
- Ktoś usunął serca z użyciem ostrego narzędzia.
- To będzie długa noc – westchnął Nelson, pusty wzrok wlepiając w szarą łunę miasta tonącą w rzęsistym deszczu.
23 marca 2002, godzina 03:20*BGM 03*Znajdujecie się w niezbyt dużej, ale pięknie przyozdobionej sali balowej na najwyższym piętrze Royce-Goldman Hotel. Chociaż światła są częściowo przygaszone, wasze oczy potrzebują chwili by przywyknąć do palety bardzo jasnych, pastelowych kolorów, zdominowanych głównie przez perłową biel, złoto i kontrastujące, ale z umiarem, drewno orzechowe. Barokowy wystrój wnętrza, złamany lżejszym, mniej ekstrawaganckim neoklasycyzmem, nadaje całej przestrzeni tęsknego uroku czasów, które dawno przeminęły, a tylko cichy stukot deszczu uderzającego w zamknięte okiennice przypomina o zimnym świecie na zewnątrz.
Wśród rozstawionych stołów powoli spacerują dystyngowane sylwetki w czarnych smokingach i eleganckich sukniach wieczorowych, a wśród nich krzątają się ghule, roznosząc na tacach szkarłatną vitae w lodowato-zimnych kieliszkach. Chociaż na środku sali znajduje się puste miejsce, nikt nie tańczy do muzyki leniwie sączącej się z pianina, na którym ghul-pianista wygrywa nostalgicznego walca. Cała scena wygląda, jakby równie dobrze mogła się wydarzyć dziś, jak i sto lat temu. Kontrast tworzy tylko kilku młodszych brujah, ubranych na tyle odmiennie by wzbudzić kontrowersje, ale przy tym na tyle powściągliwie, by nie rozgniewać starszych.
Z wiszącego nad salą balkonu na wszystko z góry spoglądają członkowie primogenu i inni ważni reprezentanci wampirycznej społeczności. Szczególnie tam widać prawdziwą naturę przyjęcia, pozornie mającego uczcić triumfalne wkroczenie Camarilli do Miasta Aniołów, ale tak naprawdę będącego doskonałą okazją, by przedyskutować kolejne posunięcia i priorytety sekty, która tak desperacko potrzebuje nowych członków i stref wpływów po ciężkich stratach poniesionych podczas walk z Sabatem na wschodnim wybrzeżu i rozłamie wśród dotychczas bezwzględnie lojalnych gangreli.