Autor Wątek: Konkurs na Dzień z Życia Strażnika  (Przeczytany 5694 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Paladyn Łowca

  • Wiadomości: 298
  • Nic nie jest tym, czym zdaje się być.
Konkurs na Dzień z Życia Strażnika
« dnia: Październik 08, 2013, 20:57:51 pm »
1. Jak nazwa sugeruje, prace konkursowe mają zawierać opis wydarzeń, które dotyczą jednego strażnika miejskiego podczas jednego dnia, od pobudki do zaśnięcia. Jedynym ograniczeniem nałożonym na prace jest konieczność zachowania konwencji Fantasy.
2. W konkursie może wystartować każdy członek Świętego Przymierza, z wyjątkiem kapituły
3. Prace należy nadsyłać na adres: KnDzZS@onet.pl
4. Prace należy dosłać do 25 sierpnia 2013 roku..
5. Sędzami są: Paladyn Łowca, Lokos i tidas
6. Długość pracy minimum dwie strony A4 napisanej w MS Word czcionką 12p Times New Roman, a maximum 20 takich stron.
7. Pracę konkursową należy wysłać, jako załącznik maila, z rozszerzeniem *.doc, *.docx, *.txt, lub *.pdf.
8. Wszelkie pytania zadawać w temacie i na PW.
9. Po starcie konkursu, będzie można wycofać się tylko podając przyczynę uznana przez organizatora jako ważną.
10. Zmiany będą zaznaczane kolorem takim.

Lista uczestników:
  • Barneyek
  • Cerasis (dawniej wisnia12)
  • Dollan [BRAK PRACY]
  • Hevo [WYSŁANE]
  • Hoshi (dawniej gothic123)
  • inverse (dawniej Margon) [BRAK PRACY]
  • Kassler [BRAK PRACY]
  • MuadDib (dawniej Atrion) [BRAK PRACY]
  • Waiktor [WYSŁANE]
  • Xsant [BRAK PRACY]
  • xilk [BRAK PRACY]






Długi czas oczekiwania dobiegł końca...

Więc żeby nie przedłużać przejdę od razu do wyników.

Konkurs wygrał:

Waiktor z wynikiem 24,5/30 punktów.

W nagrodę otrzymuje plusa do awansu (wielkość niech określi kapituła) oraz
(click to show/hide)
Oceny:
(click to show/hide)

A zaszczytne drugie miejsce zajął:

Hevo z wynikiem 11/30 punktów.

W nagrodę otrzymuje plusa do awansu za udział oraz
(click to show/hide)
Oceny:
(click to show/hide)

Konkursu jako całości nawet nie chce mi się komentować.
« Ostatnia zmiana: Październik 08, 2013, 22:06:50 pm wysłana przez Paladyn Łowca »

"Milcz albo powiedz coś takiego, co jest lepszym od milczenia."
Pitagoras

Paladyn Łowca

  • Wiadomości: 298
  • Nic nie jest tym, czym zdaje się być.
Hevo + początek pracy Waiktora (nie mieści się w jednym poście)
« Odpowiedź #1 dnia: Październik 08, 2013, 21:50:29 pm »
Dziennik Zevrana
Przebudziłem się rano. Przetarłem oczy i zamierzałem brać się do życia. Pozostali strażnicy wychodzili już z koszar na poranne śniadanie więc zerwałem  się szybko z łóżka, aby te głodomory wszystkiego mi nie wyjadły. Kiedy odbierałem swoje śniadanie czułem, że będzie to kolejny monotonny dzień. Moja zmiana miała się zaczynać przy targowisku. Odłożyłem więc resztki jedzenia i poszedłem w miejsce mojej zmiany. Po drodze spotkałem jeszcze mojego najlepszego przyjaciela – Randala. Jego zmiana była przy świątyni. A, że do niej prowadzi ta sama droga poszliśmy razem po drodze rozmawiając o tym jak życie strażnika może być nudne. Oboje w straży spodziewaliśmy się czegoś zupełnie innego. Ale cóż. Trzeba z tym żyć. W końcu zatrzymałem się w miejscu mojego posterunku, a mój przyjaciel poszedł dalej. Dzień zapowiadał się bardzo upalnie. Po prostu świetnie. Tego właśnie mi trzeba. Wysokiej temperatury kiedy ja tu muszę stać i patrzyć czy wokół targowisk nie kręci się jakiś podejrzany typ. Kto by w ogóle pomyślał, o kradzieży kiedy straże są w pobliżu. Chyba ktoś komu życie się znudziło i ma ochotę poszukać znajomych w więzieniu. No nie ważne. I stałem tak znudzony tymi wszystkimi ludźmi. Tu jest tak nudno, że zacząłem liczyć klientów. W końcu straciłem rachubę, skończyłem gdzieś na 50. Zrobiłem się troszkę głodny, więc zrobiłem sobie krótką zasłużoną przerwę. Kupiłem u Jory ser i . Właśnie tak ! Tego właśnie potrzebowałem. Niestety w trakcie pracy strażnikom nie wolno pić piwa więc musiałem się zaspokoić butelką mleka. Stałem sobie tak jedząc mój świeżutki serek i postanowiłem zrobić sobie jednak nieco dłuższą przerwę i wyskoczyć na małe piwko do karczmy Coragona. Wiedziałem, że mogę mieć przez to kłopoty ale nie mogłem się oprzeć. Aż mi się w głowie przewracało na myśl małego piwka. Więc postanowiłem spełnić moje jakże niecne plany i pobiegłem po mój napój. Ale o dziwo wszyscy byli na zewnątrz i dziwnie spoglądali na karczmę. Szeptali między sobą. Zapytałem się pierwszego lepszego obywatela o co chodzi, a on odparł, że w karczmie leży martwy właściciel karczmy. Wszedłem do karczmy i to co zobaczyłem przerosło moje oczekiwania. Leżało tam pocięte, rozszarpane ciało Coragona. Na sam widok tego truchła podszedł mi do gardła ser, który przed chwilą zjadłem. Prawdziwa rzeź. Wszędzie była krew. Nigdy nie widziałem czegoś bardziej przerażającego. Nie miałem pojęcia od czego zacząć. Nigdy mi się jeszcze nie trafiła taka sprawa. Pomyślałem, że najlepiej jak na samym początku zawiadomię Lorda Andre o tym co zaszło. Biegłem bardzo szybko. Minęło kilka chwil a ja już byłem w koszarach. Porozmawiałem z Lordem i otrzymałem zadanie rozwikłania tej zagadki i odnalezienia sprawcy tej okrutnej zbrodni. Pomyślałem, że najpierw porozmawiam z moim przyjacielem. On poradzi mi co zrobić. Poszedłem pod świątynie, gdzie znajdował się Randal. Słyszał już o wszystkim co się wydarzyło. Dziwił się jak mogło dojść do czegoś takiego w biały dzień. I jak to się stało, że nikt niczego nie zauważył. Bardzo dziwna sprawa. No cóż. Ale stało się. Teraz muszę się tym zająć. Randal zgodził mi się pomóc w poszukiwaniach. Postanowiliśmy, że zaczniemy od wypytywania wszystkich ludzi. Randal zaczynał w okolicach świątyni, a ja postanowiłem odwiedzić Valentina. Ten człowiek przesiaduje w tej knajpie niemal cały czas. Poszedłem do Valentina, ale okazało się, że tego dnia nie było go w knajpie. Wierzę mu. Jego stan by mu na to nie pozwolił. Zapił się poprzedniego wieczoru i trzeźwiał w domu do tej pory. Heh. Valentino mi niestety w niczym nie pomógł. Rozmawiałem z Randalem. Wypytał wszystkich ludzi wokół świątyni. – również nie mieli pojęcia kto to mógł zrobić, nic nie widzieli. Pomyślałem, że wypytam wszystkich rzemieślników w Khorinis. Harad, Thorben, Bosper, Mateo. Żaden z nich nie potrafił mi nic powiedzieć na ten temat. Mateo i Bosper nawet nic nie słyszeli o zabójstwie właściciela karczmy. Wypytałem już wszystkich obywateli z górnego miasta i większość dolnego. W końcu zrobiłem sobie przerwę i chciałem dokończyć moje postanowienie. Chciałem napić się wreszcie piwa. Jak to dobrze było odpocząć sobie na chwilkę i nie myśleć o moim jakże wielkim zadaniu. Najgorsze jest to, że zabójcą mógł być każdy. I nagle stało się ! Kiedy brałem kolejny łyk mojego piwa olśniło mnie. Nie rozmawiałem jeszcze z nikim z dzielnicy portowej. Więc teraz moim celem jest port. Po drodze pomyślałem, że wstąpię do Vatrasa po błogosławieństwo. Jednak ta wizyta nie okazała się taka przyjemna. Dowiedziałem się rzeczy o której nie chciałem nawet dopuścić to mojej głowy. Vatras powiedział mi, że w czasie zabójstwa Randala nie było na jego posterunku. To dało mi dużo do myślenia. Czyżby mój najlepszy przyjaciel okazał się okrutnym mordercą. Nawet nie chciałem o tym myśleć. W końcu uświadomiłem sobie, że to jakaś głupota mi na pewno da się to jakoś sensownie wyjaśnić. Postanowiłem poszukać mego przyjaciela i wyjaśnić z nim tą całą sytuację. Niestety. Nigdzie go nie było. Doszedłem do wniosku, że zrobię to później. Teraz czas wybrać się do portu. Zdjąłem zbroję strażnika i założyłem strój obywatela. Oczywiste, że z strażnikiem miejskim nikt z portu by nie chciał rozmawiać. Spojrzałem w lustro i przypomniały mi się czasy, kiedy jeszcze nie byłem strażnikiem. Kiedy nie musiałem stać w tym upale i obserwować tych samych ludzi przez cały czas. Ale nie czas o tym teraz rozmyślać. Wiedziałem, że za rozwikłanie tej zagadki mogę dostać awans i już nie musieć się gapić w tych debili z targowiska. Do dzieła! Zacząłem od Feni. Dowiedziałem się od niej kolejnej ciekawej rzeczy. Widziała dziś w porcie Randala. Powiedziała, że był tu tylko na chwilkę. I na jego nieszczęście już po tym jak Coragon zginął. Czyli to mu w cale nie pomaga. Gdyż to na razie on jest głównym podejrzanym. I jeszcze na dodatek zniknął i nie mogę go znaleźć. Nie mam pojęcia co on mógł robić w porcie. Ta sprawa coraz bardziej mi się nie podobała. Ale nie mogę narzekać. Marzyłem o takim zadaniu. Wreszcie mogę się jakoś wykazać. Na koniec Fenia zaproponowała mi trochę jabłek. Nie mogłem jej odmówić i kupiłem kilka. I już odchodziłem kiedy zobaczyłem jak do portu wchodzi znany mi człowiek. To był Randal. W stroju obywatela. Najwidoczniej postanowił po szpiegować troszkę w porcie tak jak ja. Myślałem, że nie wytrzymam i pęknie mi żebro ze śmiechu. Mimo wszystko się opanowałem. Tyle czasu minęło. Tak dawno nie widziałem go jako obywatela. Podszedłem do niego i powiedziałem mu, żebyś my spotkali się w karczmie Kardifa. Zgodził się bez namawiania. Zamówiłem dla nas po piwie i zacząłem rozmowę na temat jego zmiany. Ciężko powiedzieć najlepszemu przyjacielowi, że jest głównym podejrzanym jeśli chodzi o zabójstwo. W końcu się przemogłem i opowiedziałem mu o co dokładnie chodzi i jakie mam przeciw niemu dowody. Zgodził mi się powiedzieć dlaczego nie było w pobliżu świątyni jeśli nikomu nie powiem. Oczywiście się zgodziłem. Oznajmił, że czasem bywa u Kardifa w karczmie i podczas zmiany nie mógł wytrzymać i wyskoczył na piwo. Co za zbieg okoliczności. Również miałem wtedy ochotę na piwo. W sumie to do niego podobne, ale ja nadal nie do końca wierzyłem w prawdziwość jego słów. Randal odszedł i postanowił dalej szukać winnego. Ja podszedłem do Kardifa i płacąc rachunek zapytałem czy widział tu dziś człowieka, z którym piłem przed chwilą piwo. Odparł, że był tu dzisiaj na chwilę zamówił piwo, wypił je w pośpiechu i odszedł. Okazało się, że wszystko o czym Randal mi mówił to była prawda.  A ja mu nie wierzyłem. Jak w ogóle mogłem pomyśleć, że mój najlepszy przyjaciel , z którym znam się już dobre parę lat mógł kogoś pociąć i zabić ? Wybiegłem z karczmy aby go jak najszybciej odszukać i przeprosić za to nieporozumienie. Akurat był niedaleko łodzi Garavella. Przeprosiłem go i wszystko sobie wyjaśniliśmy. Jako przeprosiny powiedziałem, że postawię mu skrzynkę piwa kiedy już znajdziemy mordercę. Przyjął przeprosiny i nie miał mi tego za złe. Choć zabolało go, że sobie o czymś takim pomyślałem. Rozdzieliliśmy się. Poszedłem pytać ludzi wokół knajpy. Ale nic. Dalej pozostaję w kropce. Nikt nic nie widział, nikt nic nie słyszał. Został mi jeszcze tylko Lares, mój dobry znajomy. Pobiegłem do niego, bo tylko on mi został. Rozmowa z nim dała mi kolejną wskazówkę. Lares powiedział, że widział tu dziś pewną kobietę. Wydawało mu się jakby na sukience miała małą plamę, jakby krwi. Ale pomyślał sobie, że to głupota i już nie zwracał na nią uwagi. Nie patrzył gdzie poszła więc nic więcej mi nie mógł powiedzieć. To wiadomość w pewnym stopniu mi pomogła, ale też przysporzyła mi wiele pytań. Jak to możliwe, żeby kobieta była wstanie zabić silnego mężczyznę? Dlaczego? Właśnie obywatel przyszedł do mnie z wiadomością od Vatrasa. Chciał się spotkać przy świątyni Adanosa. Zaskoczyło mnie to. Bo w sumie po co chciał on się ze mną widzieć? Pożegnałem się z Laresem. Zrobiłem kilka kroków, a pod knajpą zaczepił mnie człowiek – Moe. Nigdy za nim nie przepadałem. Powiedział, że słyszał, że szukam zabójcy Coragona. Oznajmił, że może mi pomóc za 50 sztuk złota. Nie miałem nic do stracenia więc zapłaciłem. Powiedział dokładnie tak: „Jeśli szukasz jakiś informacji, znajdziesz je w czerwonej latarni”. Właśnie ! Czerwona latarnia ! Jak mogłem na to nie wpaść. To oczywiste ! Odpuściłem plany pójścia do Vatrasa. To na pewno może poczekać. Bez wahania wybrałem się do czerwonej latarni. Gdy tylko Borka powitał mnie w niej, od razu straciłem chęć do tego miejsca. Nie przepadam za takimi miejscami. Ale cóż. Od tego zależało bezpieczeństwo miasta i mój awans. Podszedłem do lady. Stał za nią nie miły, głupio uśmiechający się człowiek o imieniu Bromor. Powiedział, że za 50 monet mogę się zabawić z dowolną kobietą. Spojrzałem na piętro w górę a tam zobaczyłem strażnika miejskiego. To był Peck ! Flirtował sobie z Sonją. Najwidoczniej przesiaduje sobie tu w wolnych chwilach. A jeśli tak to znaczy, że coś będzie wiedział. Powiedziałem Bromorowi, żeby zaczekał chwilkę i pobiegłem na górę. Drzwi były otwarte więc po prostu wszedłem. Powiedziałem, żebyśmy spotkali się za sklepem rybnym Halvora za jakąś godzinę. Oczywiście jest on tak leniwy, że nic nie zrobi za darmo. Obiecałem mu za to 100 monet. Doszedłem do wniosku, że Peck mi może coś powie i nie muszę szukać informacji wśród prostytutek więc wyszedłem i poszedłem do Vatrasa dowiedzieć się dlaczego tak pilnie chciał się ze mną spotkać. Swoją wiadomością po prostu mnie zamurował. Powiedział, że przyjrzał się ciału i może ze stu procentową pewnością stwierdzić, że na Coragonie odprawiono rytuał czarnej magii. Rytuał ten miał chyba na celu wywołanie cierpienia. Tylko dlaczego ?  Vatras powiedział, że to powinienem jak najszybciej odnaleźć zabójcę. Bo do póki jest na wolności miasto nie może być bezpieczne. To wszystko się nie trzyma kupy. Czyżby Coragon naraził się jakiemuś nekromancie ? Teraz to wszystko wydaje się bardziej mroczne niż na początku. W sumie ta wiadomość wcale mnie dalej nie posunęła. Wiem tylko, że powinienem być dużo ostrożniejszy. Przed spotkaniem z Peckiem wyruszyłem jeszcze pogadać z Randalem. Opowiedziałem mu wszystko co udało mi się ustalić. Tą czarną magią był zszokowany również jak ja. No cóż. Na świecie są rzeczy, które się nawet fizjologom nie śniły ;D. Powiedziałem Randalowi żeby zrobił sobie przerwę, i że spotkamy się wieczorem w czerwonej latarni i powiem mu wszystko co dowiedziałem się od naszego ukochanego Pecka. Byłem już lekko spóźniony więc biegłem za sklep rybny Halvora. Byłem na miejscu ale Pecka wcale tu nie było. Postałem chwilkę w miejscu. Już miałem odchodzić ale… zobaczyłem, że zza drzewa wystaje kawałek materiału. Spojrzałem za drzewo a tam zobaczyłem martwego Pecka. Zmasakrowanego dokładnie tak samo jak Coragona. Postanowiłem go przeszukać. Znalazłem przy nim mały list zaadresowany do mnie. Bez wahania szybko go rozwinąłem i zacząłem czytać. W liście pisało „Nie szukaj mnie bo i tak mnie nie znajdziesz.  Jeśli znajdziesz źle to się dla ciebie skończy. Najlepiej zapomnijmy o wszystkim”. Fakt. Trochę mnie ten list przeraził. Ale ani mi się śniło zaprzestać poszukiwań. Żeby nie tracić czasu od razu wyruszyłem do burdelu żeby dowiedzieć się czegoś od prostytutek. Zapłaciłem Bromorowi i poszedłem z Nadją na górę. Opowiedziałem jej całą sytuację i powiedziała, że wskazówka będzie bardzo kosztowna. Aż 500 sztuk złota. Uznałem, że nie mam wyboru i bez tej informacji mogę nie odnaleźć tego kogo szukam. Zapłaciłem więc niestety z wielkim żalem. Ostrzegła, że w razie czegoś nie wie tego ode mnie. Powiedziała, żebym zakradł się do pokoju Vanji i otworzył jej szafę. Wtedy otrzymam odpowiedź na wszystkie swoje pytania. Nie chciałem się zabawiać z Nadją więc powiedziałem, że może innym razem i zacząłem planować jak dostać się do pokoju Vanji. Jednak nie musiałem obmyślać jakiś wielkich strategii. Pokój był po prostu pusty. Rozejrzałem się. Nikogo nie było w pobliżu. Wszedłem i przymknąłem lekko drzwi. Spojrzałem na szafę. Trochę się bałem co tam zobaczę ale mimo wszystko otworzyłem drzwi szafy. I słusznie się obawiałem. Leżało tam dużo przedmiotów magicznych. Amulety, noże, pentagramy, mikstury, narzędzia do balsamowania. Lecz leżało tam coś jeszcze. Biała chusta a w niej coś zawinięte. Odwinąłem to ale nie pomyślałem co to może być za nim popatrzyłem. Myślałem, że zwymiotuję. W chuście był zawinięty zabalsamowany penis Coragona. Dlaczego ? Nie mogłaby to być ręka ? No ale bywa. Odłożyłem wszystko na miejsce już miałem wychodzić ale zostałem przyłapany przez Vanję. Doskonale wyczuła po co tu byłem. Troszkę się bałem. Przymknęła za sobą drzwi. To była wiedźma ! Powiedziałem, że wiem o wszystkim. Zabiła Coragona i Pecka. Gdy jej to powiedziałem nawet nie zaprzeczała. Zapytałem tylko dlaczego. Powiedziała, że karczmarz ją brutalnie zgwałcił na ulicy. Dlatego to zrobiła. Już nikogo nie skrzywdzi. Odpokutował swoje winy. Oznajmiłem jej, że trafi za to do więzienia. Niestety ona nie miała zamiaru się nigdzie wybierać. Wyjęła z kieszeni nóż. Powiedziała, że tu kończy się moje śledztwo i nikt nie będzie wiedział co tak naprawdę się stało. Myślałem, że już po mnie ale nagle drzwi się gwałtownie otworzyły, a w nich stał Randal. Błyskawicznym ruchem wbił miecz w serce Vanji ratując mi życie. Zginęła na miejscu. Nie mogła nawet nic powiedzieć. Podziękowałem mu za uratowanie mi życia. Powiedział, że ta wiedźma była bardzo niebezpieczna. Tylko skąd on wiedział, że to wiedźma ? Kiedy go o to zapytałem nie potrafił odpowiedzieć.  W końcu przyznał się, że pomógł Vanji. Odciągnął ludzi z knajpy bo ta mogła spełnić swoje dzieło. Ale wcale nie był jej taki wierny. Zamierzał ją później zabić aby zgarnąć sławę dla siebie. Ale teraz zawadzała mu jedna osoba. JA. Powiedział, że zginę, a on dostanie swój zasłużony awans za zabicie wiedźmy grasującej w Khorinis.  A ja mu wierzyłem. Myślałem, że jest niewinny. Mój najlepszy przyjaciel okazał się zdrajcą. Nie miałem ze sobą broni. Nie chciałem zbytnio rzucać się porcie i nie brałem swojej broni, która wyglądała na dość drogą jak na obywatela. Randal podchodził do mnie coraz bliżej a ja byłem bezbronny. I nagle przypomniała mi się pewna rzecz. W szafie wiedźmy leżał nóż. Szybko wziąłem go do ręki i wbiłem go w szyję Randalowi. Pieprzony sukinsyn. Zdrajca… Na szczęście zabiłem go zanim ten zabił mnie. Po wykonanym zadaniu pobiegłem do Lorda Andre. Opowiedziałem mu tą jakże długą historię i dałem oddałem mu dowody świadczące o Vanjii. Za wykonanie tego zadania Lord Hagen osobiście wręczył mi nagrodę. Dostałem również awans i od tej pory szkoliłem strażników miejskich w posługiwaniu się bronią jednoręczną jak i łukiem. Ten dzień pokazał mi, że życie strażnika wcale nie jest takie nudne. Jest piękne. Ale trzeba sobie uważnie dobierać przyjaciół. Chyba, że chcemy skończyć jak siekane kotlety.   A ja byłem całkiem blisko tego. Za zabicie wiedźmy pobłogosławił mnie również Vatras. Na koniec tego dnia postanowiłem strzelić sobie piwko. Po wypiciu go wróciłem do koszar bo padałem z nóg. Byłem kompletnie wykończony ale szczęśliwy z wykonania swojego zadania. Miałem wrażenie, że ten dzień trwał wiecznie.


Waiktor

„Nefrytowe Łzy”
Świt

–   Czas wstawać, Jenkins – usłyszał ochrypły głos, który na dobre wyrwał go ze snu. - Pobudka!
Otworzył leniwie oczy i spojrzał z wyrzutem na Erata, który przerwał jego błogi spoczynek. Ten wysoki, muskularny mężczyzna o ciemnych włosach przyprószonych gdzieniegdzie lekką siwizną i głęboko osadzonych szarych oczach, niejednokrotnie wzbudzał w ludziach trwogę, jednak miał przyjazną naturę i wcale nie szukał pretekstu do głupiej bójki. Chłop jak dąb o złotym sercu, myślał Markus, widząc go w pełnym rynsztunku strażnika o tak wczesnej porze.
–   Wyglądasz – zaczął, ziewnąwszy przeciągle – jakbyś w ogóle nie spał tej nocy.
–   Aż tak to po mnie widać? - spytał zdumiony olbrzym. Przeczesał ręką niedbale ułożone włosy. - Padam z nóg, ale tylko moja granicząca z fanatyzmem wiara w pokorną służbę ku chwale najwyższych wartości tego świata pozwala mi jeszcze jako tako utrzymywać równowagę. Nasz poczciwy kapitan jest ostatnio w szczytowej formie. Całą noc spędziliśmy na wypadzie poza miastem.
–   Baor? Słyszałem wiele ciekawych historii na temat jego traktowania podkomendnych. Czasami patrolowanie brudnych rynsztoków wcale nie wydaje się takie złe – rzucił beztrosko Markus i wstał ze swojego legowiska.
Oprócz nich w pomieszczeniu nie było nikogo. Zwykle o tej porze kwatery pękały w szwach od nadmiaru zmęczonych strażników, którzy odsypiali godziny spędzone na nocnych patrolach. Jednak dziwnym trafem wszyscy gdzieś zniknęli, nawet najbardziej krnąbrni kadeci. Coś tu nie grało i chciał się jak najszybciej dowiedzieć, co mogło wpłynąć na taki, a nie inny stan rzeczy.
Erat wyjaśnił mu, że zwołano specjalne zebranie u samego komendanta Gareda. Każdy miał się tam bezzwłocznie udać, a jeśli ktoś nie posłuchał rozkazów albo przypadkowo nie dosłyszał obwieszczenia, zostawał ukarany słowną reprymendą i uszczupleniem miesięcznej pensji.
–   Ciekawi mnie tylko fakt, że nikt łaskawie mnie nie obudził – warknął Markus.
–   Widocznie dowódcy zależało na twej nieobecności – zauważył krępy strażnik.
–   Ta, już szykuje dla mnie osobistą audiencję – prychnął ospale.
–   Ja bym na twoim miejscu schował dumę do kieszeni i przestał się kretyńsko uśmiechać – ostrzegł go kompan dość niespotykanym dla niego tonem. - Całkiem możliwe, że to grubsza sprawa albo...
–    Tak, przyjacielu? – przerwał mu.
–   Mogłeś przeskrobać co nieco, czym naraziłeś się na gniew dowództwa.
–   To raczej ja nie powinienem być im dłużny. Bycie jednym z wielu marnych wartowników w służbie jego książęcej mości nie należy do rzeczy miłych, a już na pewno szanowanych przez całą tę zgraję obwiesiów, biedaków i rozpustników, którzy przepuszczają ciężko zarobione pieniądze w okolicznej tawernie lub portowym burdelu. I jakim człowiekiem byś nie był – zawsze spoglądają na nas przez pryzmat najemników na usługach wielkiego pana. My to tylko małe, nędzne trybiki w tej olbrzymiej maszynie wojennej, ot co! Od nas nic nie zależy, równie dobrze obeszliby się bez kolejnych nieszczęśników skaranych przez los, a którzy zmuszeni są albo nie mają po prostu wyboru i wstępują w szeregi straży. Ludzi można kupić, lepszych czy gorszych, ale można. Ja z kolei jestem tu tylko dlatego, że taka była wolna mego ojca, a ja nie miałem wtedy odwagi, aby mu się sprzeciwić. A teraz jest już za późno na jakiekolwiek wybory.
–   Twój ojciec – mruknął Erat – zapewne miał jakiś związek ze służbami mundurowymi, prawda?
–   Swojego czasu piastował urząd Książęcego Komisarza w Dartros – odpowiedział uroczyście. - Za swe zasługi nadano mu nawet tytuł szlachecki. Potem osiadł z dala od miejskiego zgiełku w ziemskiej posiadłości i zajął się handlem. Najbardziej interesowały go wszelkiego rodzaju rzadkie minerały. Mawiał, że w tych niepozornych kruszcach i kryształach kryje się wielki potencjał. Nie mylił się, gdyż wkrótce udowodniono, że niektóre rodzaje kamieni szlachetnych można wykorzystać w celach zbrojeniowych, a nie tylko przetwórczym, jak powszechnie uważano. Zbił majątek na zamorskim eksporcie. Nasza rodzina była bardzo zamożna i pomyśleć, że wszystko obróciło się w proch z powodu jednej głupiej sprzeczki...
Nie zdążył dokończyć tej pasjonującej opowieści, gdyż do kwater wparował zdyszany pomocnik kowala. Od czasu braku dostaw stali zbrojownia świeciła pustkami, a kuźnia mistrza Ralsina stała pogrążona w dziwnej jak na tego rodzaju miejsce ciszy. Tak więc i jego czeladnik miał wiele wolnego czasu, toteż szybko postanowiono, że do czasu wznowienia prac będzie osobistym posłańcem komisarza Lavandiera, dowódcy Miejskiej Straży. Niespełna dwudziestoletni młodzieniec o pociągłej twarzy, iście dworskiej manierze i nienagannej sylwetce zdołał w końcu odnaleźć ich po długich, bezowocnych poszukiwaniach..
-O, tutaj jesteście, przeszukałem całe koszary, nawet nadbrzeże i nic. Zaraz, wcześniej nikogo tu nie było – zauważył przebiegle Akran.
-Tak się składa, że zdołałem przyjść tu niespełna kwadrans temu, a ten tu oto nazbyt zmęczony oficer grzecznie spał w tym czasie w swoim łóżku – wyjaśnił pokrótce Erat.
-Nie dziwię się – Westchnął niedoszły czeladnik – że robię za chłopca na posyłki, skoro nie zauważyłem osoby spoczywającej naprzeciwko mnie. Nieważne, pragnę ci jedynie przekazać – zwrócił się do Markusa – że komisarz życzy sobie, abyś niezwłocznie się u niego zameldował, oficerze. Co do ciebie zaś, poruczniku... Hm – mruknął posłaniec, zbierając myśli. - Najwidoczniej w tej chwili nie masz żadnego konkretnego zadania.
-W takim razie pójdę trochę potrenować – rzekł Erat, zabrał ze stołu pas z mieczem i dodał na odchodne. - Uważaj na siebie, chłopcze!
-I na mnie już czas, mam jeszcze kilka spraw do załatwienia – dodał z wyrzutem Akran. - Tylko nie zwlekaj zanadto, bo wiesz, że komisarz nigdy nie grzeszył jakąś szczególną cierpliwością.
Kiedy posłaniec wyszedł, strażnik usiadł na łóżku, wziął bukłak z wodą i upił trochę w celu nawilżenia wyschniętego gardła. Ledwo dostrzegalne strużki spływały mu po brodzie i kapały na wymiętą podczas długiego użytkowania nocną koszulę.
Miał blisko trzydzieści lat i choć był tylko o kilka lat młodszy od Erata, ten pieszczotliwe zwał go chłopcem. Po wspomnianym już ojcu odziedziczył bujne, kasztanowe loki, nieskazitelną cerę i dużą dozę dystansu do własnej osoby. Matki prawie nie znał, właściwie to nawet nie miał okazji jej poznać. Zmarła przy porodzie, starając się ostatkami sił uratować swojego drugiego syna. Uczyniła to i po wielu mękach wyzionęła ducha, zostawiając załamanego męża i dwójkę równie zagubionych dzieci. Markus nie mógł pamiętać tych smutnych chwil, ale jego starszy brat, Seret, wyjawił mu pewnego ciepłego dnia całą prawdę. Podobno matka podarowała mu dar roztropności, wielką mądrość i umiejętność radzenia sobie w najtrudniejszych momentach. Za to jej w codziennych modlitwach dozgonnie dziękował.
Ugasiwszy pragnienie wstał i nałożył na siebie oficerski mundur: kubrak z owczej wełny, usiany rzędem wyhaftowanych srebrną nicią, białych lilii, herb nadany niegdyś rodowi jego ojca; granatowe spodnie; długie, czarne buty oraz  rękawice z kreciej skórki. Przypiął też pas z krótkim mieczem, a na niego nałożył biały felcech z błękitno-szarymi wypustkami – barwami rodu Avenów, panów Dartros. W końcu sięgnął po zdobiony hełm, jedną z nielicznych pamiątek, które zdołał wynieść z rodzinnego domu. Tak przygotowany mógł nareszcie złożyć wizytę przełożonemu.
« Ostatnia zmiana: Październik 09, 2013, 20:45:17 pm wysłana przez Paladyn Łowca »

"Milcz albo powiedz coś takiego, co jest lepszym od milczenia."
Pitagoras

Paladyn Łowca

  • Wiadomości: 298
  • Nic nie jest tym, czym zdaje się być.
Waiktor cd
« Odpowiedź #2 dnia: Październik 08, 2013, 22:00:37 pm »
Wczesny poranek

Dowódca Straży siedział na wygodnym fotelu i patrzył na płomień w kominku. Drewno skwierczało wesoło, aż w końcu została z niego tylko kupka popiołu. Lavandier westchnął zrezygnowany – wszystko wokół sprzeniewierzyło się na jego niekorzyść. Miał znaleźć jakieś dowody obciążające gubernatora pobliskiej wyspy, który rzekomo związany był z pewną zamorską organizacją. Mówiono o nich Nefrytowe Cienie – dokonywali tajemniczych zabójstw na wpływowych osobach w odległych krajach. Działali głównie na Kontynencie, ale ich wpływy sięgały także Wysp Walantarn i Kosteru, toteż nic dziwnego, że komisarz szybko otrzymywał kolejne wieści o nowych zamordowanych z Dartros lub z okolic. Sprawa wydawała się przegrana. Jednak duma Lavandiera nie pozwalała mu tak łatwo odpuścić w szczególności, że w całym mieście żywo rozprawiano o niekompetencji straży i niemocy dowódcy.
Jego prezencja po niespełna sześćdziesięciu latach burzliwego życia pozostawiała wiele do życzenia. Był rosłym, smukłym mężczyzną o szafirowych oczach i białych jak mleko włosach. Oblicze miał nad wyraz obojętne, co szybko wszyscy w porę dostrzegali, zanim odpowiadał na ich pytania i prośby tylko smętnym uśmiechem i odpowiednio wyszukanym słowem, które miało zawrzeć w sobie to, co przekazałby inny człowiek przy użyciu paru zdań. Niewielu rozumiało ten sposób rozmowy, lecz z czasem niektórzy musieli po prostu do tego przywyknąć, gdyż widywali Lavandiera częściej niż tylko od czasu do czasu.


–   Zobaczymy, jeszcze zobaczymy – mówił sam do siebie z nutką zdecydowania, choć dało się tez wyczuć w tych słowach pewną dozę desperacji.
Wkrótce wprowadzono oczekiwanego gościa. Teraz już nie mogę się wycofać, pomyślał, marszcząc spękane czoło. Dowódca odesłał strażników, którzy wrócili za drzwi. Markus zasalutował przed nim, lecz ten kazał mu usiąść.
- Darujmy sobie te grzeczności – odparł sucho, kiedy oficer zajął miejsce po drugiej stronie biurka. - Wezwałem cię w ważnej sprawie, Jenkins.
–   Wiem, komisarzu – potwierdził. - Nie wiem tylko... dlaczego – dodał zmieszany.
–   Tej nocy doszło do małych komplikacji – zaczął jakże zwyczajnym dla siebie obojętnym tonem. - Wykryliśmy w naszych szeregach zdrajcę, który miał mnie po cichu zlikwidować. Dlatego Gared wezwał wszystkich, aby przekonać się, czy coś wiedzieli o niedoszłym zabójcy. Rzecz jasna nikt niczego podejrzanego nie zauważył, lecz komendant twierdzi nadal swoje. Po części ich rozumiem – tamta szumowina nie należała do śmietanki towarzystwa, jeśli wiesz, co chcę przez to powiedzieć. Niemniej jednak spełniły się moje najgorsze oczekiwania. Wróg wypowiedział nam wojnę. Każdy może z nimi współpracować. Od teraz zabawa w kotka i myszkę dobiegła końca.
–   Dlaczego zatem to mnie tu wezwałeś, komisarzu? Jestem aż tak lojalny, że nigdy nie znalazłbym się w kręgu podejrzanych, hm?
–   Nie nazwałbym cię w żadnym wypadku kolaborantem, ale rojalista też z ciebie żaden Jenkins – rzekł oschle, a oficer zachichotał pod nosem. - Bycie kiepskim zdrajcą to żaden powód do śmiechu. Kiedy usłyszysz, co masz dla mnie zrobić, przestaniesz głupkowato szczerzyć zęby – Odczekał chwilę, aby ten się uspokoił, nim podjął dalszą rozmowę. - To, co niebawem usłyszysz, musi pozostać między nami, jasne?
–   Jak słońce, komisarzu – potwierdził Markus. - Zatem w czym rzecz?
–   To bardzo delikatna sprawa i liczę, że potraktujesz ją poważnie. Chcę, abyś przeniknął w szeregi wroga, a potem zlokalizował jego kryjówkę. Następnie zrobisz mały rekonesans, jeśli zaś zajdzie taka potrzeba udowodnisz im swoje dobre intencje i znikniesz równie szybko, jak się pojawiłeś. Jakieś pytania?
–   Tak, w sumie to chyba zasadnicze – rzekł zbity z tropu oficer. - Kim jest nasz oponent?
Lavandier wstał z heblowanego krzesła i podszedł do szafki stojącej przy ścianie. Otworzył jedną z szuflad, pobaraszkował w niej trochę, mamrocząc coś w niezrozumiały dla strażnika sposób, a po jakimś czasie wrócił na miejsce.
–   Ten przedmiot mówi sam za siebie – rzekł, odwinąwszy niewielkie zawiniątko, jakie przyniósł ze sobą. Ciemnozielony kamień leżał na białym materiale. Był piękny, ale kryło się w nim coś jeszcze, jakby jakaś mroczna siła odcisnęła na nim kilka wyraźnych brunatnych plam. Markus zmrużył niepewnie oczy.
–   Czyżby chodziło o samych Nefrytowych? - zawołał donośnie, aż usłyszano go na korytarzu. Wartownicy zareagowali błyskawicznie, wpadając momentalnie do gabinetu dowódcy. Sam Lavandier podziękował im za przykładną interwencję i wyjaśnił, że zaszło nieporozumienie, a jego życiu i zdrowiu nie zagraża żadne niebezpieczeństwo. Kiedy opuścili gabinet już po raz drugi, oficer zaczął ponownie swą wypowiedź, tym razem trzymając nerwy na wodzy - To przypadek beznadziejny, gdyż nikomu nigdy nie udało się znaleźć czegoś mającego związek z tym ponurym bractwem. Poza tymi odłamkami, które sami porzucają przy ofierze.
–   Wszyscy tak sądzą, ale zawsze są tacy, którzy mają zgoła odmienne zdanie. Naszym obowiązkiem jest rozwikłanie tej zagadki. Nie zapominaj o przysiędze, Jenkins, ślubach, które złożyłeś przede mną, naszym umiłowanym następcą tronu i co najważniejsze przed samym Osretem – rzekł z niezwykłą dla siebie powagą, która zdawała się przemawiać również do młodego oficera.
Pogrążony we własnych myślach Markus siedział ze spuszczoną głową. Waha się, pomyślał Lavandier. Ponoć roztropnie jest wątpić, ale na pewno nie w takim momencie.
-Ze względu na osobę mojego ojca – wykrztusił wreszcie – zgadzam się wziąć na siebie odpowiedzialność, jaka spoczywa nad tym zadaniem. Nie obiecuję jednak, że zdołam temu podołać, ale uczynię, co w mojej mocy. Zapewne masz mi coś jeszcze do przekazania, komisarzu? - Odpowiedział mu lekkim skinieniem. - Słucham więc.
W dotąd pozbawione blasku oczy dowódcy wstąpiła iskierka nadziei. Los zesłał mu szansę i nie zamierzał jej w żaden sposób lekceważyć. Wiedział, że gra rozpoczęła się szybciej, niżby tego chciał. Teraz należało po cichu wtajemniczyć swego asa w cały plan działania, od którego zależała nie tylko jego przyszła kariera, ale też dziesiątki niczego winnych istnień. Nie chciał mieć nikogo na sumieniu, przynajmniej do czasu, kiedy dowie się, kto pociąga w tym wszystkim za sznurki.

Poranek

Kwatery mogły świecić pustkami, ale nie można było tego nigdy powiedzieć o strażniczej kantynie, mieszczącej się w niskim, murowanym budynku przylegającym od zewnątrz do koszar. Można tam było nabyć wiele rozmaitych towarów – począwszy od nowego ubrania, a skończywszy na orężu i pancerzu - bez konieczności odwiedzania odległego o przeszło parę kilometrów rynku, gdzie każdego dnia odbywał się wielki targ. Co prawda każdy rekrut otrzymywał dzienną rację żywności oraz pas z mieczem i mundur jako niezbędny ekwipunek na początku swojej służby, ale nie zmieniało to faktu, że za wszelkie inne rzeczy musieli płacić z własnej kieszeni. Z tym bywało różnie. Wielu roztrwaniało swoje miesięczne wynagrodzenie w przeciągu jednego dnia i domagali się wypłaty kolejnej pensji, o czym komendant nie chciał nawet słyszeć. Inni zaś woleli oszczędzać złote monety na czarną godzinę, odkładając je u garnizonowego skarbnika, który dzięki swym finansowym zdolnościom pomnażał je, inkasując przy tym mały procent od danej sumy jako wynagrodzenie za wykonaną pracę. Tyczyło się to rzecz jasna zaledwie garstki spośród blisko tysiąca strażników. Wyżsi rangą mogli pozwolić sobie niemal na wszystko, podczas gdy cała reszta ledwo wiązała koniec z końcem i po opłaceniu licznych zobowiązań często z ich sakiewek dobiegało stłumione pobrzękiwanie paru miedziaków.
Markus nabrał na łyżkę trochę papki o barwie mokrej gliny i cisnął zrozpaczony łyżkę w miskę. Dziwiło go, że Erat nawet nie pociągnął nosem, tylko pochłaniał coraz to większe porcje bezkształtnej masy.
–   Doprawdy nie wiem, jak możesz to jeść – rzekł zniesmaczony oficer.
–   Coś trzeba, a w tej chwili nie stać mnie na lepszy posiłek. Poza tym w naszym zawodzie trzeba dobrze się odżywiać – wyjaśnił olbrzym, głośno mlaskając.
Jenkins rozejrzał się wokół i zobaczył innych mundurowych spożywających w milczeniu strawę. Na domiar złego, na specjalnym podwyższeniu, usytuowano stół, przy którym biesiadowali komisarz, komendanci Gared i Varies oraz ich najbliżsi współpracownicy, posilając się najlepszymi kąskami. Czuł na sobie obojętne spojrzenie Lavandiera, choć z drugiej strony mógłby przysiąc, że widzi w nim jakiś wyraz aprobaty. Tak czy owak papka nadal pozostawała niezbyt apetycznym sposobem napełnienia brzucha.
–   Nawet chłopi jadają lepiej – wycedził Markus, marząc o łyku świeżego mleka i kęsie aromatycznej szynki, smakach jego dzieciństwa, błogiej sielanki spędzonej w dworku daleko od Dartros i miejskich utrapień. - Ja chyba już podziękuję – odparł nad wyraz uprzejmie i odsunął zręcznie naczynie.
Eratowi niemal natychmiast dało to do myślenia.
–   Jeśli nie chcesz, to mogą zjeść za ciebie...
–   Smacznego, przyjacielu – zawołał z widoczną ulgą, kiedy towarzysz opróżniwszy własną miskę, rzucił chytre spojrzenie na dokładkę.
–   Fenis może nigdy nie miał jakiegoś estetycznego wyczucia – podjął porucznik po chwili względnej ciszy, szuflując gęstą masę – ale zna się na swoim fachu. Gotuje potrawy lekkie, a zarazem sycące, które pozwalają przetrwać naszym kiszkom między kolejnymi posiłkami.
–   Gdzieś to już słyszałem – mruknął znudzony oficer, upiwszy nieco z wyszczerbionego kufla. Piwo było rozcieńczane do granic możliwości, co nie przypadło do gustu dużemu odsetkowi strażników. Miało przynajmniej lepszy posmak od zwykłej wody i podobno nie otępiało umysłu jak inne wysokoprocentowe napoje. - Pora chyba zakończyć tę marną dyskusję o kulinarnych, o ile aspirują do tego miana, aspektach naszej służby.
–   Czasem warto pomówić o czymś innym – stwierdził olbrzym i wytarł brudne usta płócienną serwetą. - Zapomniałem cię spytać, jak tam przebiegło spotkanie z komisarzem. Ponoć otrzymałeś jakieś szczególne zadanie.
–   Wieści szybko się roznoszą, zwłaszcza tutaj – orzekł posępnie Jenkins. - Tak, to prawda, choć nie powinienem o tym wspominać więcej, niż jest to konieczne.
–   Rozumiem, rozumiem, nikomu się nie wygadam, masz moje słowo.
–   Wolałbym zawierzyć swoje sekrety trefnisiowi – przyznał obcesowo. - Bez obrazy, tak mi się tylko wymsknęło – dodał, aby uspokoić kompana.
–   No, może czasami wypuszczam niepotrzebnie parę z ust, ale jesteś mi prawie jak rodzony brat, a rodzina to dla mnie największa świętość, pamiętaj o tym.
Nie chciał dłużej go spławiać, ale prawdy też raczej nie wypadłoby mu wyznać. Opowiedział za to, że Lavandier kazał mu zinfiltrować pewną walantarską kompanię handlową, która nielegalnie rozprowadzała towary objęte książęcym embargo. Erat od małego lubił wszelkie sensacje, niewyjaśnione zagadki i temu podobne sprawy. W pewnym stopniu dlatego zdecydował się wstąpić w szeregi straży, choć nigdy o tym nikomu nie mówił.
–   Ciekawy przypadek – powiedział smutnie i westchnął. - Szkoda, że muszę tu siedzieć z założonymi rękoma, gdy ty odwalasz czarną robotę. Choć raz w życiu mam ochotę zjeść zepsute jabłko, które ze smakiem porywa znikąd wredna wrona.
–   Osobliwa metafora, nie wiedziałem, że masz w sobie coś z poety – odparł z przekąsem Markus.
–   Może źle się wyraziłem, zresztą – wiesz, o co mi chodzi. Mogę jednak pośrednio uczestniczyć w całej tej akcji.
–   Jak?
–   Będąc twoim osobistym doradcą, prawą ręką, giermkiem u boku i kimkolwiek, kto niesie dobrą radę. Jeśli to mnie przypadłoby podobne zadanie – mówił ze smętną nutą w głosie – udałbym się do niejakiego Narsima, o ile dobrze zapamiętałem jego imię. Gość handluje osobliwościami, wszystkim i niczym, jak to mawiają niebiescy kapłani. Wydaje się podejrzany do tego stopnia, że kwalifikuje się pod niezapowiedzianą wizytę funkcjonariusza Królewskiej Straży Miejskiej w odpowiednim stroju maskującym. Co o tym myślisz?
–   Sam na to wpadłeś czy ktoś ci pomagał?
Olbrzym ryknął głośnym śmiechem, który zagłuszył wrzaski pozostałych bywalców kantyny. Markus czuł, że oszukiwanie kompana nie było dobrym posunięciem z jego strony. Może mu kiedyś to wszystko wyjaśnię, rozmyślał. Pomysł udania się do tego dziwacznego szmuglera nie był taki zły. Oficer uśmiechnął się i wyszeptał cicho:
–   Kiedyś ci to wynagrodzę, Eracie.

Południe

Poczuł na twarzy nieprzyjemny dreszcz. Było zimno, znajdowali się w głębinach pod samą główną aleją miasta. Sztuka alchemii wymagała większych poświęceniem, więc takie, a nie inne miejsce pracy wiązało się raczej z tylko małymi niedogodnościami. Mistrz Prete wiedział to doskonale. W jego mizernym ciele i niezbyt zachęcającym wyglądzie kryła się niezwykła mądrość i wiedza sprzed kilku stuleci.
–   Wiem, panie – szepnął, gdy pokonywali długi kręty korytarz - że zapewne chłód daje ci się we znaki, ale to już nie daleko.
–   Bogom niech będą dzięki – rzekł widocznie uspokojony oficer, którego zaczynała już nużyć przeprawa przez podziemny kompleks Wydziału Alchemii Śledczej Katedry Alchemii w Dartros. Dowódca posłał go tutaj, by na własne oczy przekonał się o zmyślności skrytobójców. „Te kamienie już dawno temu przestały być istotne, przypomniał sobie jego słowa. Czas znaleźć trwalszą wskazówkę.” W pewnym sensie podzielał zdanie Lavandiera – sam nigdy nie uświadczył widoku ofiary Nefrytowych, a miał przecież wkroczyć w ich szeregi.
Kiedy doszli w końcu do obszernej sali, w blasku pochodni ujrzał dwóch mężczyzn ubranych w zielone szaty. Wyglądali młodo, za młodo, aby tkwić w tym ponurym miejscu. Jeden z nich nawet nie przerwał swych studiów, lecz drugi odwrócił zwinnie głowę na dźwięk ich kroków.
–   Dobrze cię widzieć, mistrzu – odezwał się pokornie. - A kto to? - zadał to pytanie z widoczną niechęcią niż nadmierną ciekawością poznania przybysza.
–   Honorowy gość naszego cechu – wyjaśnił i zmierzył wzrokiem młodych alchemików. - Nie powinniście być teraz na wykładach?
–   Byliśmy na porannych zajęciach, mistrzu – odparł pierwszy, przerywając czytanie starego manuskryptu.
Markus uśmiechnął się pod nosem, widząc wyraźny brak zrozumienia przesłanek Prete'a przez jego uczniów.
–   To powtórzycie raz jeszcze dzisiejszy materiał! - wykrzyknął zniecierpliwiony. - No jazda, zmykać mi stąd. Najmocniej za nich przepraszam. Jeszcze wczoraj mieli mleko pod nosem, a już dziś chcą uchodzić za mądrzejszych od wielkich mistrzów. Kiedyś alchemia była sztuką tylko dla najwytrwalszych, obecnie to łatwy sposób na pozbycie się swoich dzieci przez szlachtę – przerwał i widząc zrozumienie w oczach rozmówcy dodał cieplejszym tonem. - Czasami jestem nazbyt sentymentalny. Za mną, panie – rzekł, gdy tamci w podskokach opuszczali komnatę.
W bocznym pomieszczeniu na długim blacie umieszczono gnijące pomału zwłoki. Smród był nie do zniesienia nawet po tym, jak alchemik wręczył mu specjalną maskę na twarz, która miała zneutralizować cuchnącą woń. Podeszli bliżej i Markus ujrzał denata w całej okazałości. Za życia był niewątpliwie pełnym energii blisko trzydziestoletnim mężczyzną o czarnych włosach, które w tamtej chwili wyglądały niczym porzucone gniazdo wędrownego ptaka. Oczy miał otwarte, a źrenice niemal niewidoczne. Wyglądał jakby jakiś okropny spazm unieruchomił jego ciało, powodując, że nie może niczego powiedzieć. Dopiero wprawne oko medyka mogło dobrze ocenić faktyczny stan ofiary.
–   Chcieliśmy od razu zabalsamować ciało – powiedział alchemik - ale dostaliśmy wyraźne polecenie, że przybędzie tu wysłannik Straży, który pragnie zobaczyć je w stanie nienaruszonym.
–   Dobrze się spisałeś, mistrzu – pochwalił go Markus, choć nie był zadowolony z perspektywy obcowania z nieboszczykiem. - Co udało wam się do tej pory ustalić?
Prete wydobył z głębokiej kieszeni przewiewnej szaty rulon wyblakłego papieru.
–   Oto szczegółowy odpis z sekcji do dokumentacji w śledztwie, o który prosił mnie swego czasu komendant Lavandier. – Podał mu wymięty pergamin. -Według naszych ekspertów wszystkie morderstwa zostały bardzo dokładnie zaplanowane. Nie wiadomo tak naprawdę, co było ich bezpośrednią przyczyną. Na ciałach ofiar nie odnaleziono żadnych śladów obrażeń poza tymi dziwnymi punktami...
–   Jak to? - zdziwił się Jenkins, czytając pobieżnie pismo. Uniósł naraz wzrok znad kartki i podszedł do stołu. Nareszcie jakiś trop, pomyślał i począł oglądać dokładnie ciało. Suchą skórę zmarłego pokrywały tylko nieliczne znamiona. Próbował odszukać blizny świadczące o zadaniu ciosów, lecz nie natrafił na nawet najmniejszą szramę. W końcu chciał dać za wygraną, lecz mimochodem dostrzegł pod powieką mężczyzny wyraźnie zarysowane ciemnozielone kropki. Wyglądały dość zagadkowo, w sam raz na jakieś uchybienie ze strony skrytobójców. - Macie jakieś uzasadnienie na występowanie tych... kropek?
Alchemik podszedł bliżej i wyciągnął ku niemu rękę.
–   O ile łaskawie mi pan pozwoli – rzekł cicho, a kiedy Markus uchylił się, ciągnął dalej. - Na początku wyglądało to jak jakieś zabrudzenie. Potem doszliśmy do wniosku, że to bardzo rzadki, ale jednak – znak szczególny u tej osoby. Tyle tylko, że podobne punkty barwy ciemnej zieleni napotkano u pozostałych ofiar. Zbieg okoliczności? Wątpię, gdyż za życia wcale ich nie mieli, co trafnie zresztą potwierdzili bliscy. Traktujemy to z dużą dozą ostrożności, nie wiadomo do czego nas to doprowadzi.
–   Może mieć to zatem jakiś związek z ich nieszczęśliwą śmiercią? - spytał zaciekawiony coraz bardziej całą sprawą oficer.
–   Sprawdzaliśmy kilka razy wyniki każdego z badań – mówił spokojnie Prete. - Mówiąc szczerze, myśleliśmy, że ostatecznie Nefrytowi po prostu podawali im w jakiś sposób truciznę. To by wyjaśniało te czyste zabójstwa, a kropki mogły stanowić namacalny dowód praktykowania takich technik. Niestety, kiedy pobraliśmy próbki krwi, rzecz jasna od każdej z ofiar, aby je zbadać pod kątem sprawdzenia ilości toksyn okazało się, że ich osocze nie zawiera żadnej szkodliwej substancji, znanej dzisiejszej alchemii i możliwej do zidentyfikowania. Co więcej punkty nijak się mają do znanych skutków używania jakiejkolwiek z trucizn.
–   Słyszałem o przypadkach stopniowego zmniejszania się stężenia danych toksyn – powiedział Markus.
–   To prawda, ale trucizny to nie alkohol, panie – wyjaśnił z uśmiechem na ustach starzec. - Owszem, nie jest to często spotykane zjawisko, lecz jak najbardziej prawdziwe. Tyle że niewiele wywarów posiada podobną właściwość i poza tym istnieją środki wykrywania substancji, których, paradoksalnie, już nie ma w danym organizmie, a pozostawiły ledwo dostrzegalny ślad.
–   Myślę, że się naoglądałem na zapas, mistrzu – odparł uprzejmie, odchodząc od stołu. - Komendant otrzyma to pismo niezwłocznie, gdy tylko powrócę do koszar. Mam jeszcze jedno małe pytanie.
–   Słucham badawczo, panie.
–   A gdyby ktoś opracował truciznę, która niczym wiatr zbierałaby gorzkie żniwo i umykała gdzieś przed wzrokiem ludzi, nie pozostawiając żadnego śladu po sobie.
Alchemik odchrząknął, nim odpowiedział:
–   Wtedy nasza instytucja okazałaby się zbędna. Nie moglibyśmy nic poradzić na takie żałosne przypadki. Nie znalibyśmy odpowiedzi na pytania, których jeszcze nie ujawniono. Bylibyśmy bezsilni wobec takiej toksyny.
–   Ciekawe – mruknął Jenkins, odwracając po raz ostatni wzrok ku rozkładającemu się ciału. - Na waszym miejscu kazałbym je natychmiast zakonserwować, bo ściągną tu niedługo szczury z całego miejskiego rynsztoku.

Popołudnie

Nigdy nie przywiązywał szczególnej uwagi do noszonego aktualnie ubioru. Liczyła się przede wszystkim wygoda użytkowania, a nie sam wygląd danego stroju. Myślał i mówił o tym otwarcie, choć w tamtej chwili mógł śmiało złorzeczyć na wszystko i wszystkich. Nikt go nie słyszał, wiedział to doskonale.
Ciasne spodnie nie dawały mu spokoju, odcinając raz na jakiś czas dopływ krwi w jego dolnych partiach ciała. Bufiasta koszula wyglądała nad wyraz idiotycznie, a czarne lakierki, skrzące się blaskiem słońca, utrudniały szybkie poruszanie się, ułatwiając zarazem wyrafinowany chód. Do tego białe rękawice i obszerny brunatny kapelusz z dużym rondem oraz gęsim piórem wieńczącym eleganckie szaty. „Chłopcy z sekcji maskującej naprawdę się postarali”, dudniły mu nadal w uszach uszczypliwe słowa Erata.
Stał właśnie przed fasadą okazałego budynku w centralnej dzielnicy Dartros. Nieopodal, kilka uliczek dalej, znajdowało się targowisko, zza rogu zaś majaczył potężny gmach miejskiego ratusza. Nacisnął niepewnie rzeźbiony w drewnie uchwyt wyobrażający oślizgłego gada przypominającego węża. Ze środku buchnął obłok kurzu, wymieszanym z zatęchłym powietrzem i dziwnym zapachem ziół. Markus przekroczył próg, a gdy znalazł się wewnątrz, zatrzasnął za sobą zabytkowe drzwi pokryte rzędem misternie wykonanych obrazów przedstawiających sceny z życia codziennego chłopskiej ludności. Jego oczom ukazał się niezwykły widok.
Pomieszczenie było dobrze oświetlone, choć okna pozostawały szczelnie zamknięte i nie dopuszczały najmniejszej dawki świeżej bryzy bijącej z położonego paręset metrów niżej oceanu. Dookoła otaczały je małe półki oraz regały przywieszone przy ścianach, na których poukładano równie niewielkie buteleczki z płynami o różnych barwach. Każdą należycie opisano, podając nazwę, przeznaczenie i składniki, z jakich je przyrządzono na cienkich etykietach. Kiedy oficer podszedł bliżej do jednego z regałów odnalazł specyfiki na niemal wszystkie dręczące go w przeszłości przypadłości. Wyciąg z czarnego lnu na niestrawność; wywar z tragoru na bóle stawów; napar dranterski używany w razie problemów z żołądkiem – czytał, spoglądając na kolejne próbówki. Nie przerwał czytania nawet wtedy, gdy wreszcie pojawił się właściciel, niski mężczyzna z czujnym obliczem, ubrany w granatową togę.
–   Widzę, że zainteresowała pana moja oferta – odezwał się ochrypłym głosem.
Markus odwrócił niespokojnie głowę.
–   Zapewne mam przyjemność poznać pana Narsima, prawda? - spytał uprzejmie.
–   Oto ja w we własnej osobie – zaintonował uroczyście kupiec. - Importer, potentat handlowy z Baaros i ceniony autorytet w dziedzinie alchemii i medycyny. Co cię do mnie sprowadza, panie?
–   Jestem lord Ranis, doradca i dworzanin jego książęcej mości – powiedział z powagą oficer tak, jak wyuczono go specjalnie na takie okazje. - Przybywam tu na polecenie naszego umiłowanego następcy, by nabyć pewien niezbędny specyfik.
–   Z pewnością znajdzie go pan w moim zbiorze, wystarczy się tylko trochę rozejrzeć. Nie zawiodłem dotąd żadnego klienta i mam nadzieję, że na długo tak pozostanie.
–   Właściwie to kazano mi dostarczyć tę oto notkę – odparł, wydobywając z kieszeni świstek zapisany drobnym pismem.
Narsim przeczytał w skupieniu wprawnie sfałszowane przez Lavandiera sprawozdanie dotyczące zdrowia księcia Arena, które potwierdził sam nadworny uzdrowiciel, częściowo wtajemniczony w całą intrygę.
–   Wygląda mi to na typowe objawy niewydolności nerek – wywnioskował pokrótce kupiec. - To by wyjaśniało te częste albo nawet rzadkie wizyty w latrynie, jak to dobitnie ujął Mistrz Levre. Hm, miałem ostatnio odpowiednią nalewkę na tego rodzaju dolegliwości – rzekł zamyślony, kręcąc niespokojnie głową. - Musiałem jednak gdzieś ją zapodziać lub omyłkowo sprzedać. Jeśli nie będzie to dla pana zbytnim utrapieniem, to mogą przygotować nowy napar ze świeżych składników, które akurat dostarczono dziś rano.
–   W sumie nigdzie mi się nie spieszy – odparł bez wahania Markus ze szlacheckim akcentem. - Ponadto pański asortyment z pewnością kryje wiele innych, równie potrzebnych wywarów.
–   Zatem niech pan zaczeka dłuższą chwilę, nim skończę warzyć lekarstwo – powiedział na odchodne właściciel i wrócił na zaplecze.
Oficer zdołał odnaleźć wygodny fotel ustawiony za jednym z regałów. Zatopiony w aksamitnym posłaniu, zaczął szukać tego, na co chciał tutaj natrafić. Z początku nie traktował sugestii Erata z jakąś nadmierną powagą, lecz gdy skończyły się inne tropy, a wizyta u alchemików wręcz namnożyła pytań, niż udzieliła na nie odpowiedzi, postanowił przyjrzeć się bliżej działalności zamorskiego kupca. Prześledził wzrokiem rząd flakonów ustawionych niemalże na wyciągnięcie jego ręki. Mikstury miały różne barwy od względnie jasnych do ciemnych, a także wiele odcieni, co jeszcze bardzie utrudniało i tak wymagające zadanie. To zajmie mi wieczność, pomyślał zdesperowany. On zaś może lada chwila wrócić.
Wstał pospiesznie, chcąc sprawniej odszukać jakąś wskazówkę. Liczba buteleczek jakby stale rosła, pojawiały się kolejne półki nimi upchane, a on tracił powoli nadzieję. Niespodziewanie zauważył małą wnękę w ścianie, której wcześniej nie było.
–   Naprawdę dziwne miejsce – podsumował w tych kilku słowach to, co tu zastał.
Serce podpowiadało mu, że nie może zmarnować nadarzającej się okazji i należy spenetrować szczelinę, natomiast zdrowy rozsądek zapewniał go o beznadziejności całego przedsięwzięcia. Dał jednak słowo komendantowi i musiał wypełnić powierzone rozkazy. Z duszą na ramieniu postąpił krok naprzód. Znalazł się po chwili w innym pomieszczeniu, trochę mniejszym od poprzedniego, ale równie dusznego i zakurzonego. Zakrył ręką usta i potem cicho zakasłał. Zrobił to jednak tak nieudolnie, że z pewnością zwrócił na siebie uwagę rezydenta. O dziwo nadal panowała cisza, której nie przerywało nic poza stłumionymi odgłosami z ulicy.
–   Muszę zachować większą ostrożność - ostrzegł siebie Markus.
Pokój był z pozoru tylko zwykłą alchemiczną pracownią. Zastał tam wszelkiego rodzaju sprzęt laboratoryjny: menzurki, próbówki i całą masę różnych, małych miseczek. Na ścianie, na ciemnych hakach, zawieszono pęki suszonych ziół, a w kociołku ustawionym w kącie bulgotała woda, jakby niespełna parę chwil temu ktoś używał całej aparatury. Do innego zaś wlano gęstą, rudawą masę do złudzenia przypominającą papkę serwowaną w strażniczej kantynie. Może to właśnie stąd ją biorą, pomyślał, patrząc z zamyśleniem na naczynie.
W centralnej części pomieszczenia stał ociężały stół zbity z gładko ociosanych desek. Na blacie wlało się szkło, resztki składników i bliżej niezidentyfikowane organy dzikich stworzeń Kosteru. Wyglądało to dość makabrycznie, co wzbudziło wstręt i odrazę we wrażliwym sercu oficera. W dodatku z owych narządów tworzono coś na kształt amuletów lub naszyjników, o których słyszał wiele z opowieści Erata. Porucznik stale odwiedzał rynek (w przeciwieństwie do reszty strażników, gdyż koszary i targ dzielił bądź co bądź spory kawałek drogi), gdzie wsłuchiwał się w rozmowy przekupek, szepty drobnych złodziejaszków i często bywał świadkiem szemranych interesów albo niecodziennych zajść. Miał po prostu ten dar, że znajdował się zawsze we właściwym miejscu i we właściwym czasie.
Ostatnio zasłyszał od jednego pucybuta, że pewien kupiec oferuje podobno przedmioty chroniące przed czarną magią i innymi złymi wpływami ze sfery czarów. Teraz już nie miał wątpliwości – znalazł źródło zagrożenia i może zdoła zdusić je w zarodku. Narsim jakoś niezbyt szczególnie pasował do roli wyrachowanego szarlatana, choć nie wykluczał jego bezpośredniego związku z tym procederem.
Przez chwilę zapomniał nawet o kluczowym zadaniu, jakie go tam sprowadziło, ale trwało to zaledwie moment, może dwa. Muszę się skupić na głównym celu, nie czas na zwłokę i poruszanie nieistotnych tematów. Zaczął nerwowo szukać czegoś interesującego w zbiorowisku pustych próbówek. Na drewnianym statywie zauważył kilka fiolek wypełnionych ciemnozielonym płynem. Nie były one opisane, ale odnalazł to, czego oczekiwał – barwę... nefrytu. Wziął szybko flakonik i schował go do kieszeni. Miał zamiar wracać, wszak pewnie już niedługo właściciel ukończy miksturę, toteż odwrócił się na pięcie i ujrzał za sobą Narsima z nietęgą miną.
–   Widzę, że jest pan też spragniony tajemnej wiedzy – mówił z dziwnym błyskiem w oku. - Może zdołamy temu jakoś zaradzić, lordzie Ranisie.
–   I tak po prostu wszystko ci wyśpiewał – powtórzył Lavandier obojętnym tonem jego słowa.
–   Tak – potwierdził po raz drugi oficer – sądzę, że zdołałem zdobyć jego zaufanie.
Komisarz siedział w fotelu ze wzrokiem utkwionym w rozżarzone węgle kominka. Za nim stali nieco zdezorientowani Markus i milczący Mistrz Prete. Ogień dogasał, więc nakazał podłożyć nieco suchego drewna. Kiedy płomień znowu rozgorzał, przemówił spokojnym głosem:
–   To wspaniałe wieści, Jenkins – Wstał i poklepał go radośnie po ramieniu. - Dobra robota, takich ludzi nam trzeba, dowiodłeś swej lojalności i niezwykłych umiejętności. Twój ojciec byłby dumny.
–   Jesteśmy dopiero w połowie drogi – orzekł smętnie Prete.
–   Masz rację, mistrzu, ale teraz nieosiągalne czyny zaczynają się powoli urzeczywistniać. I to wszystko dzięki naszemu drogiemu oficerowi.
–   Komisarzu – odezwał się niepewnie Markus – nie ciekawi cię, dlaczego poszło aż tak łatwo?
–   Cóż, miałeś bardzo dobrą przykrywkę. Szlachcice i inni skoligaceni z wielkimi majątkami nie muszą troszczyć się o swój materialny byt. Zaczynają się nudzić, otoczeni ścianami swych dworków i pałaców. W końcu próbują szukać pocieszenia u różnych podejrzanych zgromadzeń, lecz osławione bractwo skrytobójców... to coś zupełnie nowego. Nie zmienia to jednak faktu, że twa pierwsza tożsamość okazała się bardzo skuteczna.
–   Przy okazji znalazłem tę oto fiolkę – odparł, wyciągając ją z głębokiej kieszeni. - Ponadto mam również ten książęcy specyfik, po który mnie rzekomo posłano – dodał, trzymając niewielką karafkę.
Lavandier jedynie skinął krótko głową, dając wyraźny znak alchemikowi.
–   Być może trzymasz właśnie w ręku klucz do rozwiązania tej zawiłej zagadki – powiedział, odbierając flakonik. - Niezwłocznie trzeba oddać tę próbkę do analizy. Jeśli to jest właśnie ta trucizna stosowana przez Nefrytowych to... - z podziwu odebrało mu mowę. Uściskał jednak serdecznie Markusa i ruszył w stronę drzwi, lecz zatrzymał się po kilku krokach. - A co zrobisz z tym specyfikiem na nerki?
Oficer wiedział, do czego zmierza i rzucił mu butelkę z przezroczystym płynem. Alchemik posłał mu dziękczynne spojrzenie i wyszedł pospiesznym krokiem.
–   Wiesz, co masz robić? - spytał Lavandier i ujrzawszy jego szybki gest, podszedł bliżej i ujął go za ramię. - Liczę na ciebie, Jenkins. Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile mogę ci zawdzięczać.


Zmierzch

W sali panował półmrok rozpraszany jedynie przez kilka zapalonych świec. Bracia odmawiali jakąś modlitwę, której nie znał i z pewnością nie należała ona do litanii kościoła Osreta czy innego bóstwa. Ci tajemniczy, zamaskowani jegomościowie wzbudzali w nim swego rodzaju szacunek, choć wiedział, kogo mają na sumieniu i czym tak naprawdę zawinili całemu królestwu. Cenił jednak strukturę gildii, wzajemne zrozumienie jej członków – to, czego niejednokrotnie brakowało w szeregach Straży. Zauważył tę tolerancję w ich gestach i zachowaniu. Doskonale wiedział, że większość tego, co zobaczył to tylko pozory lub dobrze przygotowany spektakl specjalnie na podobną okazję. Bo przecież inicjacja nowego Cienia należała ostatnimi czasy do rzadkości i niewielu spełniało zasadnicze kryterium – wzbudzić swoją osobą zainteresowanie najznamienitszych osobistości bractwa.
Po skończeniu rytualnych śpiewów, nadszedł czas na punkt kulminacyjny uroczystości. Jeden ze Starszych Cieni, elity wśród braci, wręczył mu jego pierwszy kamień. Nefryt odbijał jaskrawe światło świec i świecił zielonym blaskiem. Umieścił go delikatnie w kieszeni spodni.
–   Od dziś możesz uważać się za członka naszej społeczności – przemówił ponuro mężczyzna.
–   Bądź pozdrowiony, Cieniu – zawołali chórem pozostali zebrani.
Ceremonia dobiegała powoli końca. Zgodnie z tradycją witali go wszyscy z osobna, zamieniając z nim kilka słów. Po wysłuchaniu licznych wyrazów powinszowania nadszedł czas, aby każdy wrócił do swych obowiązków. Został jedynie on i siedzący na kamiennym zydlu nieznajomy odziany w czarny płaszcz. Nie widział jego twarzy, choć nie miał maski jak pozostali skrytobójcy. Oblicze skrywał pod długim kapturem i smugą gęstego mroku.
–   Dostąpiłeś wielkiego zaszczytu, chłopcze – rzekł obojętnym tonem, który skądś już znał. - Możliwe nawet, że nie masz pojęcia jakiego, ale to nieistotne. Dla mnie liczy się lojalność i zaledwie tej jednej rzeczy od was wymagam. Na każdym kroku pamiętaj o swojej przysiędze.
„Gdy światło mrok rozstąpi, w cieniu pozostań” - przypomniał sobie dewizę bractwa.
–   Kim jesteś, bracie? - spytał z nadmierną ciekawością Markus.
–   Skoro dotarłeś aż tutaj, to znałeś mnie i innych braci przez całe swoje życie – odpowiedział oschle Nefrytowy. - Jeśli zaś nadal nie możesz sobie przypomnieć mojego imienia, to wiedz, że niewielu je zna. Wyrzekłem się go zanim tutaj trafiłem, każdy z nas to zrobił, ty również. Jesteś Cieniem, a czasami może nawet zyskasz przydomek Starszego, ale tylko wąskie grono posiada oddzielne, osobiste tytuły.
–   A jak brzmi twój, bracie? - zapytał przebiegle oficer.
–   Jam jest ten, co roni łzy – mruknął, odrzucając wyblakłą szatę.
Strażnik ujrzał go w całej okazałości, gdy wyszedł mu na spotkanie. Był wysokim mężczyzną o silnych ramionach i niewyobrażalnej sile, którą skrywał w dość smukłej sylwetce. Długie, czarne włosy opadały swobodnie na plecy, upięte w warkocz. Poruszał się pewnie, z gracją i wdziękiem niczym rasowy dworzanin. Przystanąwszy przed Markusem, odchrząknął, nim powiedział:
–   Ciesz się, że mnie zaintrygowałeś, bracie. Widzisz właśnie jedną z najsłynniejszych twarzy w całym Kosterze, na Wyspach Walantarn i gdziekolwiek tylko dopływają statki. - Żachnął się i dodał. - Prawie bym zapomniał – najbardziej poszukiwaną w sumie też. Poznałeś mnie, bądź więc lojalny, inaczej cię znajdę, dokąd byś się nie udał.
–   Jako Roniciel Łez sprawujesz tutaj władzę, tak?
Zabójca prychnął z widoczną wzgardą.
–   Nie mamy przywódcy, ale ktoś musi zawsze trzymać rękę na pulsie i dopilnować, by wszystko szło po naszej myśli. Poza tym ponoć władza deprawuje. Niemniej jednak pamiętaj, że każdy wyższy rangą członek naszego bractwa przeżył więcej niż ty, a doświadczenie cenimy w tej profesji przede wszystkim obok profesjonalizmu, rzecz jasna.
–   Chyba dość już usłyszałem – rzekł uprzejmie Markus. Czas się trochę rozejrzeć, myślał wpatrzony w blade oblicze Roniciela.
–   Czyżby? - Wydawało się, że wcale nie zadrwił wtedy z jego myśli. - W takim razie pozwól, że oprowadzę cię, bracie po naszych przybytkach i wyjaśnię przy okazji to i owo.
–   Prowadź, bracie – zawołał oficer.
Ruszyli wzdłuż szeregu dopalających się ogarków w kierunku ogromnego sklepienia. Kompleks do złudzenia przypominał coś na kształt podziemnego miasta, budowanego zwykle przez krasnoludy w legendarnych opowieściach. Tymczasem stąpał po kamiennej posadzce, idąc krok w krok za Opiekunem, jak go zaczął nazywać w najgłębszych refleksjach. Nieprawdopodobnym mu się wydawało, że taka obszerna sieć tuneli istnieje pod głównymi ulicami Dartros, a wejście do niej ukryto w piwnicy domu zamorskiego kupca. Lavandier często zwykł mawiać: „Tak blisko i tak daleko zarazem, co Jenkins?”. W końcu musiał przyznać mu całkowitą rację.
W pośpiechu mijali rozwidlenia korytarzy, a napotkali po drodze zaledwie kilku Nefrytowych. Znaczyć to mogło wszystko: organizacja nie jest tak liczna, jak z początku uważał; ich kryjówka obejmuje dalsze sale albo... no właśnie – albo co? Czuł nieprzyjemny dreszcz, który czasami przeszywał jego skołatane ciało i napawał duszę coraz to większym niepokojem. Odegnał jednak w porę te złowróżbne myśli, nim zatrzymali się przy żelaznych wrotach wmurowanych w ścianę. Roniciel nakazał Markusowi zaczekać, a sam zapukał trzy razy w zimny metal. Coś szczęknęło wewnątrz, jakby odgłos szykowanej do ewentualnej napaści stali i po chwili usłyszeli donośny głos:
–   Cień powstaje tylko wtedy...
–   … gdy słońce wschodzi, góruje i zachodzi – odpowiedziała cicha inkantacja.
–   Cień istnieje w mroku tylko wtedy...
–   … kiedy go nie sposób rozróżnić od wszystkiego dookoła.
–   I bez czego się nigdzie nie ruszysz?
–   Bez swojego kamienia – zakończył obojętnym tonem.
–   Witaj, Ronicielu Łez – przemówił krępy mężczyzna, który wyszedł im na spotkanie, kiedy brama się otwarła. - O, widzę, ze przyprowadziłeś nam nowego brata – oznajmił, zwracając się do Markusa.
–   To Onyksowe Oko – Nefrytowy przedstawił mężczyznę. - Wybacz nam, ale nie mamy czasu do stracenia. Obowiązki wzywają.
–   Życzę przyjemnej podróży – zawołał za nimi i dodał z oddali. - Zamknąć bramę!
–   Skoro odźwierny wiedział od początku, z kim ma do czynienia, to dlaczego...
–   Ostrożności nigdy za wiele, drogi bracie. Te formuły znają tylko wtajemniczeni, a strażnicy mają mieć na uwadze tylko ich słowa. Wygląd zewnętrzny i głos można łatwo podrobić, lecz inkantacja pozostaje niezmieniona.
–   Jesteście bardzo... ostrożni – mruknął cicho oficer.
–   W istocie – odpowiedział z nostalgią. - Za mną, to już niedaleko.
Weszli wkrótce do kolejnej sali, która była pusta, choć przysiągłby, że słyszał u wejścia jakieś szepty. Skrytobójca prowadził go w głąb groty. Szli między dwoma rzędami kolumn podtrzymujących sypiący się strop. Ciemność panowała tam niepodzielnie, nie dopuszczając najmniejszego promienia światła. Kroczyli tak naprawdę po omacku i gdyby nie obecność Roniciela, Markus z pewnością pobłądziłby, zanim dotarłby do niżej położonej komnaty, gdzie przywitał ich kojący blask pochodni.
–   Witaj w moim królestwie, bracie – odparł sucho Opiekun i usiadł przy rozpalonym kominku. Patrząc na niego, miał dziwne wrażenie, że... Nie, to nie mogło być prawdą. - Rozejrzyj się, jeśli chcesz, śmiało – zachęcił go.
Pomieszczenie urządzono w sposób wytworny, acz skromny zarazem. Przy ścianie położonej naprzeciwko zauważył olbrzymi regał mieszczący zapewne blisko kilkaset opasłych woluminów. Po prawej stronie stał stół uginający się od strawy i napitków, od lewej zaś spostrzegł strome schody prowadzące na drugie piętro. Dołączył do rezydenta, zajmując miejsce nieopodal jego kamiennego krzesła, niby tronu z poręczami o kształcie ostrzy.
–   Zgromadzenie cię przyjęło, bracie, ale ja ci zbytnio nie ufam, Ujawniłem na domiar złego zbyt wiele sekretów, abyś mógł spokojnie je wszystkie wykorzystać przeciwko bractwu. Jak już wspominałem nie zdołasz przede mną umknąć. Lepsi już od ciebie tego próbowali i źle na tym skończyli, uwierz mi na słowo.
–   Co mam zrobić, żeby udowodnić swoje dobre intencje? - spytał pewnym głosem Markus.
–   O, widzę, że szybko się uczysz. Napiszę tylko jedno słowo na tej oto kartce – rzekł, wyjmując z kieszeni gładki pergamin. - Zachowasz tę kartkę wraz ze specjalną przepustką, którą wręczysz odźwiernemu. Przeczytasz ją dopiero, kiedy znajdziesz się na powierzchni.
Lord Ranis skinął krótko głową, a Roniciel nabazgrał szybko coś czarnym inkaustem i zapieczętował dokładnie papier, wkładając go do satynowej koperty, którą podał mu ze smętnym uśmiechem na ustach. Kiedy minął żelazne wrota, chciał od razu przeczytać wiadomość. Przypomniał sobie jednak przestrogę o lojalności. Będę pokorny, ale do czasu, pomyślał z goryczą.

Późny wieczór

Lavandier.
Mógł się tego spodziewać, ale nie dopuszczał do siebie usilnie tej myśli.
Komisarz Lavandier.
Dotąd niewinna intryga zaczęła przekształcać się w piekielnie nieprzewidywalną grę.
Przełożony Straży Miejskiej w Dartros, Komisarz Lavandier... ten Lavandier, nie kto inny, tylko on, we własnej osobie.
Czarny płaszcz zostawił u Narsima i zamiatał opustoszałe ulice Dartros jedwabną peleryną, po której sunęły pojedyncze krople deszczu. Nad miastem zawisła burzowa chmura zwiastująca rychłe załamanie pogody. Przez obłoki wyglądał nieśmiało biały jak śnieg księżyc w pełni, który witał odległy skowyt wilczego stada. Serce podeszło mu do gardła, a z nieba lały się jego żałosne łzy.
W gabinecie zastał komendanta Variesa, żywego jegomościa o błękitnych, nieskazitelnych oczach. Gdy zobaczył przemoczonego Markusa, wstał, aby go przywitać.
–   To ty, oficerze – rzekł uradowany – komisarz czekał na ciebie, ale niespełna parę minut temu wyszedł. Z pewnością niedługo wróci. Proszę, usiądź, poczekamy razem.
Spełnił niechętnie jego prośbę, zajmując miejsce przy biurku.
–   Widzę w twoich oczach pewien niepokój, hm? Coś poszło nie tak?
Ignorował jego kolejne pytania, aż w końcu pojawił się sam Lavandier.
–   Cieszę się, że przypilnowałeś mojego dobytku, Varies – rzucił, nie spostrzegając siedzącego cicho oficera. - Ciekawie, kiedy wróci... O – zawołał podniecony, zupełnie bez obojętnej maniery. - Jesteś, nareszcie! Oczekiwałem, to znaczy oczekiwaliśmy wszyscy na ciebie. Nawet wysłałem Erata, by wypatrywał twego powrotu.
Pozbierał się w sobie. Musiał przecież poinformować przełożonego o tym, czego się dowiedział. Musi wiedzieć o wszystkim... To będzie trudne.
–   Nie widziałem po drodze porucznika, komisarzu. Właściwie wybrałem nieco okrężną drogę, co by nie wzbudzać żadnych podejrzeń.
–   Zuch chłopak – powiedział podekscytowany do komendanta. - Oddaję ci niniejszym głos i zamieniamy się w słuch.
W najmniejszych szczegółach przedstawił im dalsze losy swojej ryzykownej misji. Widział zachwyt w oczach Variesa, kiedy opowiadał o ceremonii inicjacji i wstręt na wieść o wyposażeniu Nefrytowych, ich siedzibie oraz panujących tam zasadach.
–   Dla mnie to płatni zabójcy, którzy przyjmują zbrukane krwią pieniądze. Nic więcej, ot co! - ryknął oburzony.
–   Nie mają przywódcy – ciągnął dalej opowieść Markus – ale bardzo wąskie grono tych, którzy decydują w najważniejszych sprawach. W dodatku jeden z nich, zwany Ronicielem Łez, jest ich mistrzem czy kimś w tym rodzaju – Przerwał i dodał po chwili. - W jego gestach, sposobie bycia znalazłem cząstkę... ciebie, komisarzu.
 Zmierzył oficera wzrokiem, nie okazując żadnych uczuć.
–   Wiem, że to dziwne, ale...
–   Nie musisz nic mówić – wtrącił komisarz. - Varies zbierz swych najlepszych ludzi i zgromadź ich na dziedzińcu. Najwyższy czas ruszyć po głowy tych niewdzięcznych psów.
–   Ilu? - zapytał komendant.
–   Ależ wszystkim – zawołał uniesiony dowódca. - Zostaw tylko kilku w koszarach. Ściągnij zastępy Gareda i Baora. Śpiesz się, zamierzam wyruszyć, nim nadejdzie noc.
–   Tak jest, komisarzu – Varies zasalutował i oddalił się niemalże w podskokach.
–   Tu twoja rola dobiega końca, oficerze. Wykonałeś kawał dobrej roboty i zostaniesz wkrótce za nią nagrodzony.
–   Czyżbyś znał tego człowieka? Zauważyłem w tobie niezwykłe poruszenie.
–   Ciężko jest czasami mówić o pewnych sprawach, przyjacielu – Lavandier zmarszczył smętnie czoło. - Mówił, że nie wielu zna jego imię, tak? Hm, stary dobry Pompidou. Nie zmienił się ani trochę, choć stoi po nie tej stronie barykady, co trzeba. Był moim... - Zawahał się na chwilę. To wystarczyło Markusowi, aby zrozumieć, że za chwilę usłyszy kłamstwo. - druhem od najmłodszych lat. Nie widziałem go całe wieki – odparł, spoglądając mu głęboko w oczy. - Ale dość już o tym, muszę raz na zawsze skończyć z tą przeklętą gildią skrytobójców. Jeśli Pomidou rzeczywiście ma coś z nimi wspólnego, nie okażę żadnej litości – zakończył i wyszedł ociężale z komnaty.
Kiedy oficer próbował połączyć zebrane fakty w całość, do środka wparował zdyszany Mistrz Prete. Był tak zmęczony, że nie mógł zaczerpnąć tchu.
–   Komisarzu – wyjąkał żałośnie – przynoszę złe wieści... Och to ty, panie. Gdzie podział się twój przełożony?
–   Poszedł rozprawić się z Nefrytowymi raz na zawsze, a czemu pytasz?
–   Skradziono tę próbkę, którą mi dostarczyłeś. Mieliśmy właśnie przeprowadzić jej dogłębną analizę, gdy spostrzegłem, że zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Przesłuchałem każdego, kto wchodził do laboratorium, ale nikt nic nie wie.
–   Podejrzana sprawa – mruknął Markus, powoli dociekając prawdy.

Noc

Leżał nieruchomo na łóżku owinięty w wełniany koc.  Samotnie odpoczywał w kwaterach, podczas gdy reszta strażników podążyła za Lavandierem. Za oknami dął przeraźliwie zimny wiatr. Zaczynał im wcale nie zazdrościć przebywania w takim chłodzie. Noce ostatnio były wprost nie do zniesienia. Wstał leniwie z posłania, aby rozprostować trochę nogi. Przy wejściu niespodziewanie natknął się na Erata.
–   Tak szybko? - zdziwił się Markus, a on skinął jedynie krótko głową.
–   Chodź ze mną, Jenkins, coś ci pokażę – rzekł z niepodobnym dla siebie spokojem.
–   Już idę, tylko włożę płaszcz.
Zabrał go na taras, który osadzono na wielkim klifie. Dartros leżało bezpośrednio nad Wielkim Oceanem, a same koszary zbudowano na dużej stromiźnie, najwyższym wzniesieniu w całym mieście sięgającym daleko za linię brzegową. Erat zamknął za nim drzwi. Po co mnie tu ściągnął?
–   Nie spełniłeś mojej woli, a za błędy się płaci – jego głos zmienił się wraz z wyglądem. Ujrzał po chwili przed sobą mężczyznę o bladym obliczy.
–   Co tu jest grane, Pomidou? Jeśli to twe prawdziwie imię. Oszukałeś mnie.
–   Wygląd zewnętrzny i głos można łatwo podrobić – wyjaśnił z cieniem uśmiechu na ustach – lecz inkantacja pozostaje niezmieniona.
Chwycił oficera za gardło i obalił na drewnianą posadzkę. Wyciągnął zza pazuchy czarnej peleryny małą buteleczkę z ciemnozieloną substancją. Sięgnął również do kieszeni jego spodni, aby coś z nich wydobyć.
–   Nadal masz swój nefryt. To dobrze, bo nie wziąłem swojego. Złamałem trzecią formułę, ale to nic. Odkupię ją czwartą, której jeszcze nie zdążyłeś poznać, bracie. - Odkorkował fiolkę, wlał mu kilka kropel płynu na język i dodał ze smutkiem. - Czas odpocząć po pracowitym dniu, oficerze. - Wypuścił jego głowę z rąk. - Słodkich snów, Jenkins.
Poczuł spływającą mu po policzku łzę, potem drugą i następną. Kiedy uronił wszystkie, mógł w końcu zapaść w błogi, wieczny sen.
« Ostatnia zmiana: Październik 09, 2013, 20:44:50 pm wysłana przez Paladyn Łowca »

"Milcz albo powiedz coś takiego, co jest lepszym od milczenia."
Pitagoras