jezusie nazarejski jakie to jest przereklamowane badziewie. Tych co oglądają serial jeszcze rozumiem, bo jest to żywsze, ale książka jest zwyczajnie rozwlekła i nudna, tak jakby ktoś usiłował fabularyzować encyklopedię. Pierwsza część była jeszcze strawna, drugą byłem zniesmaczony, trzecią i czwartą stwierdziłem ze przejrzę na wiki bo juz nie miałem siły i do dzis twierdze ze byla to najlepsza mozliwa decyzja. Co mnie boli?
1) narracja. Nie, nie jest fajna. Jest tym, co totalnie kładzie tę serię. W pierwszej częsci było ośmiu bohaterów na których skupiała się akcja i to już było męczące, bo każdy miał średnio dwa-trzy rozdziały i zanim wątek takiego jona został podjęty ponownie, to już zdążyłem zapomnieć czym kończył się poprzednio i cały nastrój zdążył wyparować. A im dalej tym gorzej, bo w 2 tomie jest juz 12 bohaterów, w trzecim bodaj 16 a w czwartym 20, mimo iż niektórzy po drodze umierają.
2) bohaterowie - takiej plejady postaci z którymi nie można się utożsamiać i czuć do nich sympatii to dawno nie widziałem. I co gorsza te, które można było lubić, umierają jako pierwsze. Idiotka sansa, wnerwiający rickon, gnida-nieudacznik Theon.. serio, co mnie ma pasjonowac w ich losach, skoro szczerze ich nie cierpię i zyczę im szybkiej śmierci, podczas gdy taki jon otrzymuje dwa krótkie rozdziały na 1200 stron książki? No właśnie, umieralność bohaterów. Nie dość, że połowy nie da się lubić, to jeszcze rotacja jest tak wielka, ze nawet jakby się chciało, to nie da się z żadnym związać, bo zaraz umiera, najczęściej w sposób totalnie z dupy. Takie deus ex robiło wrażenie jeszcze w pierwszej książce, ale juz w drugiej robiło się męczące, zaś w trzeciej wywoływało śmiech politowania. No i pogłębiało 'encyklopedyczność' serii, bo nie dość że bohaterów jest od groma, to jeszcze tendencja do ich porzucania lub uśmiercania sprawia, że ta seria jest tak naprawdę niewiadomo o czym. Jeśli o jonie i Branie, to radzę Martinowi przerzucić się na pisanie ksiązek telefonicznych, bo wtrącanie dwóch krótkich rozdzialików dla obu bohaterów o łącznej objętości 200 stron na 1200 to gówno a nie przedstawienie ich wątków. I tu bym musiał znowu wrócić do narracji i rozwleczenia wszystkiego w czasie. Średniowieczna moda na sukces w konwencji fantasy, gdzie chodzi tylko o to kto kogo (za)rżnie bez jakiegos glebszego przekazu. I naczelnej zasady uniwersum jaka jest prawo murphy'ego, bo kazdorazowo gdy bohaterom cos zaczyna wychodzic mozna byc pewnym, ze za chwile zgina albo oni albo ich towarzysze, albo ktos zdradzi i generalnie wszystko sie posypie i trzeba bedzie robic od zera. Od pewnego momentu jest to juz zwyczajne nudne i męczy.
mógłbym tak jeszcze trochę, ale raz ze pozno a dwa, obawiam sie rageu tych co nie czytali ale sie wypowiedza. generalnie, polecam masochistom. A jak juz koniecznie ktos chce sie z tym meczyc, to niech poczeka az martin wreszcie to skonczy i przestanie sie bawic w 30 bohaterów-narratorow w jednym tomie (przez co tom musi dzielic nawet na 4 czesci), bo inaczej tylko sie mozna wnerwiac ze jedyne ciekawe postacie jak jon mają marginalną rolę a do tego nie wiadomo dokąd to zmierza. Zapewne do smierci jona by zastąpić go narratorem typu ten-jego-kumpel-nerd-ktorego-imienia-juz-nawet-nie=pamietam-tak-byl-intrygujacy