"Zaprawdę, nie masz nic wstrętniejszego ponad monstra owe, naturze przeciwne, wiedźminami zwane, bo są to płody plugawego czarostwa i diabelstwa. Są to łotry bez cnoty, sumienia i skrupułu, istne stwory piekielne, do zabijania jedynie zdatne. Nie masz dla takich jak oni między ludźmi poczciwymi miejsca. A owo Kaer Morhen, gdzie ci bezecni się gnieżdżą, gdzie ohydnych swych praktyk dokonują, starte być musi z powierzchni ziemi, a ślad po nim solą i saletrą posypany."
~ Anonim, Monstrum albo wiedźmina opisaniePOWRÓT WIEDŹMINÓW
Słońce stało nisko, niepewnie muskając pierwszymi promieniami ziemię i młode listki na drzewach. Nadzieje pesymistów na to, że wiosna będzie chłodna i długa, rozwiały się już na początku kwietnia. Ledwo co stopniały ostatnie sople, już zawiały gorące południowe wiatry, wytapiając z pąków kwiaty, a z ziemi – soczystą młodą trawę. Gdzieniegdzie na skalnych rumowiskach obrzeży miasta pojawiły się kolorowe porosty, zabierając we władanie kamień i drewno. Ptaki, nieco zaskoczone nieoczekiwanym ciepłem, wiły gniazda w drzewach, na polach grasowały sójki i wrony, wydziobując pierwsze, kiełkujące rośliny. Zwierzęta liniały, a ludzie wyciągali ze skrzyń kurtki i buty, nie chowając futer, „bo a nuż się przydadzą”. Ale czemu się dziwić - jeszcze trzy tygodnie temu Pontar spływał krą, teraz gdzie nie spojrzeń na łąkach kwitły kaczeńce, a w świątynnym sadzie przekwitały śliwy. Jeziorko, które nie zdążyło jeszcze porosnąć grzybieniami, otoczone było pędami sitowia i przyprószone kwiatami wierzby i lipy. Na powierzchni lustra wody tańczyły słoneczne odblaski, nad rozgrzanym piaskiem drgało powietrze, ważki z furkotem śmigały w pogoni za muchami. Soczyste i jaskrawe wiosenne liście zielonym płomieniem trzepotały na gałązkach, ptasia symfonia wykonywała bez przerwy swoją symfonię.
Wiosna.
Loc Muinne budziło się do życia po zimie. Ludzie krążyli po niewielkim miasteczku, zbudowanym na ruinach dawnych siedzib elfów. W krasnoludzkich kuźniach było najgłośniej, młoty tłukły od rana do wieczora. Zamówienie. Pilne. Jedno za drugim. Groty strzał, bełty kusz, broń. Miecz, sztylet, halabarda… wszystkie najwyższej jakości. Tu wszystko było takie. Miasto uczonych, magów, alchemików i rzemieślników. Miasto, gdzie nabyć można było każdy towar, a ludzi było mniej niż domów. Miasto mające zaledwie kilkadziesiąt mieszkańców, ciche i spokojne, ukryte przed światem w cieniu gór. A na jego środku odbudowany zamek, wznoszący się na skale. Strażnicy, wyprostowani dumnie w purpurze i czerni czujnym okiem patrolowali okolicę, stojąc przy każdej bramie, każdym przejeździe, kontrolując wszystko – od przyjezdnych, przez stałych mieszkańców. Tylko raz na jakiś czas poruszali się, salutując kolejnym przechodniom. Jedyne osoby, na które nie zwracano uwagi to dzieci, przemykające ulicami ze sprawunkami w skórzanych kubraczkach, dopasowanej odzieży. Młodzi mężczyźni i kobiety, trenujący tu pod okiem najlepszych szermierzy, wyselekcjonowanych przez Królestwa Północy. Oni mieli wszelkie prawo być wszędzie. To było ich miasto.
Miasto wiedźminów.
***
https://www.youtube.com/watch?v=Qe2gxiiWt3sSala jadalna zamku była olbrzymią przestrzenią. Trzy rzędy długich stołów i ław, zastawionych prostymi, drewnianymi miskami i siedzącymi przy nich niemal czterema dziesiątkami ludzi, z czego ponad połowa nie ma 16 wiosen. Pojedynczy stół stał dokładnie naprzeciw paleniska, gdzie wydawano posiłki, odsunięty nieco od trzech stołów "uczniowskich". To tam zasiadali przywódcy rzemieślników, magowie i mistycy, dyskutując w swoim gronie. Po prawej siedziały dzieci i nowo przyjęci uczniowie, mający od 6-7 do jakichś 12 lat. Niektórzy rozglądali się ciekawie, inni gapili się w swoje miski czy na kolegów. Krótkie nogi kołysały się pod ławami, charakterystyczne skórzane kubraczki barwione trzema pasami fioletu na ramionach odcinały się od tłumu. Tam było też najgłośniej – dzieciaki szumiały jak rój rozwścieczonych os, kłócąc się o najlepsze miejsce do zabawy, czy przechwalając kolegom pobitym rekordem na wstępnych ćwiczeniach. Środkowy stół przeznaczony był dla młodzieży, wszystkich, którzy wciąż jeszcze są przed Próbą Ziół. Był też najdłuższy – przechodził przez ponad pół komnaty, ustawiony w pustej przestrzeni, pomiędzy sześcioma olbrzymimi kamiennymi - jak niemal wszystko tutaj - filarami, podtrzymującymi sklepienie. W większości pusty, a adepci schodzą się powoli - wielu wciąż jest w komnatach, doprowadzając się do porządku po porannych treningach.
Ostatni stół, stojący po lewej stronie zarezerwowany był dla wiedźminów. Siedzicie przy nim samotnie w czwórkę – wasi rówieśnicy i towarzysze stopniowo i powoli się wykruszali, znikali, odchodzili. Czujecie na sobie spojrzenia ciekawskich dzieciaków i… mistrzów. Już wiecie. Od wczorajszego wieczora. Jutro ruszacie na szlak.
[opiszcie się proszę - zaczynamy zabawę]