Na parkingu, pomiędzy licznymi luksusowymi samochodami, stał czarny mercedes klasy S. Tuż przy nim, właściwie oparty o niego, stał wysoki mężczyzna w białym, dość luźnym garniturze. Związane w koński ogon czarne włosy wypływały spod kapelusza i spływały na kark i plecy, kontrastując z bielą materiału. Także z przodu dwa luźne pasma wymykały się spod kapelusza i opadały po bokach twarzy, sięgając niemal go ramion. Zamknięta pomiędzy bielą na górze i na dole a czernią po bokach twarz była blada, niezwykle blada, jakby chciała dopasować się do ubioru i wraz z nim walczyć z włosami. Zwykle taka bladość, absolutnie nie mogąca uchodzić za naturalną czy tym bardziej zdrową, zazwyczaj określana po prostu trupią bladością, zwróciła by uwagę każdego. Jednak w centrum miasta, praktycznie w środku nocy, mało kto w ogóle zwracał na niego uwagę. Mało kto w ogóle tu był. Co jakiś czas ktoś w pośpiechu szedł ulicą, wracając do domu, co jakiś czas jakiś samochód przemknął przez miasto. Nikt nie poświęcał uwagi czarnowłosemu, nikt nie podszedł na tyle blisko, by przebić się przez cień rzucany przez kapelusz i dojrzeć jego twarz. Jedyną osobą która się nie spieszyła był szofer, czekający w samochodzie. Póki co jednak zajęty był ekranem smartfona, grając w kolejną durną gierkę bądź toczący kolejną pustą dyskusję na jakimś internetowym portalu, wykłócając się o prawo socjalne, aborcję czy kolejną rezolucję Unii. Był Sługą, znał prawdziwe oblicze świata, znał jego prawdziwych władców, a mimo uznawał za warte zmarnowanego czasu wykłócanie się o jego kształt w internecie. Cóż, wciąż był zwykłym śmiertelnym. Albo po prostu nudził się w oczekiwaniu, aż czarnowłosy otworzy drzwi, wsiądzie i powie dokąd ma jechać.
Czarnowłosy jednak ani myślał jeszcze wsiadać. Stał i wpatrywał się swymi bystrymi, błękitnymi oczami w fasadę stojącego po drugiej stronie drogi Luwru. On także czekał, niecierpliwił się. Już jakiś czas temu zamilkły dzwony, których bicie obwieszczało miastu początek nowej doby. Miała wyjść jeszcze przed północą. Sporo przed północą. Zazwyczaj niewiele by sobie z tego robił, był pewien że cokolwiek by się nie stało wewnątrz, Vivienne poradziłaby z tym sobie doskonale. Ta jednak noc była szczególnie ważna i pełna atrakcji, nie chciał opóźniać wszystkiego swoim spóźnieniem. Nawet w cechującym się brakiem zasad Sabacie trzeba przestrzegać pewnych norm.
W końcu drzwi pałacu się otworzyły. Wyszło kilkanaście osób, szybko rozchodząc się we wszystkich kierunkach. Czarnowłosy zamknął oczy, po czym otworzył je ponownie. Gdyby ktoś stał tuż obok niego, zauważyłby że zalśniły one, jednak ponownie nikt nie miał szans zwrócić na to uwagi. Po kolei skupiał wzrok na kolejnych postaciach, obserwując nie same postacie, ich eleganckie garnitury i fraki, suknie wieczorowe i futra, ale otaczające ich poświaty. Aury były wyblakłe, poszarzone, choć spod tego szarego filtru przebijały się rozmaite barwy. Niedobrze. Sami Spokrewnieni. Na szczęście żaden nie rozglądał się po okolicy, żaden nie przyglądał się mu. Ponownie nikt nie poświęcił mu ani krztyny uwagi, nawet ci którzy udali się na parking naprzeciw pałacu, ten sam na którym on stał. Nikt, poza nią.
Wyszła chwilkę po reszcie, przez chwilę stała jeszcze pod wejściem, rozmawiając wesoło z jakimś mężczyzną. Po chwili podała mu dłoń, którą ten szarmancko pocałował, skłoniła się i ruszyła w kierunku czarnowłosego. Niezbyt wysoka, bardzo szczupła, choć z uwagi na elegancki, futrzany płaszcz z rozbudowanym kołnierzem nie było tego aż tak bardzo widać. Spod śnieżnobiałych wierzchnich włosów prześwitywały czarne pasma, także końcówki grzywki pozostawione były czarne. Otoczone ciemnymi elementami, gęstymi, długimi brwiami, cieniem wokoło oczu, podkreślonym panującym wokoło półmrokiem, jej błękitne oczy zdawały się lśnić. Delikatny makijaż, puder i róż na policzkach nie były stanie w pełni ukryć nienaturalnej bladości jej skóry, jednak w jej przypadku, w połączeniu z ciemną otoczką oczu i czarnobiałymi włosami, jaskrawo błękitnymi oczami i równie jaskrawo czerwonymi ustami, tworzyła ona zapierającą dech w piersiach kombinację. Jej aura pod woalem szarego filtru jaśniała jaskrawą zielenią i srebrem. Czarnowłosy zamknął oczy i ponownie je otworzył, już pozbawione nienaturalnego blasku. Skłonił się przed nią głęboko i otworzył tylne drzwi mercedesa. Większość gości zdążyła się już rozejść bądź rozjechać, na parkingu byli sami, aczkolwiek wciąż kilka osób stało pod pałacem, kilku kolejnych z niego właśnie wychodziło. Teatrzyk trzeba grać do końca.
Wsiadła do samochodu, on zamknął drzwi, obszedł pojazd i wsiadł z drugiej strony, także z tyłu. Kierowca, który gdy tylko po raz pierwszy otworzyły się drzwi odłożył telefon, patrzył się na niego z niemym pytaniem, z ręką na kierownicy, drugą na dźwigni ręcznego hamulca.
-Pod Lasek Buloński. Wysadź nas przy rondzie delfina, przed pawilonem.
Kierowca skinął głową i obrócił się. Chwilę później silnik zawarczał, a auto zjechało z parkingu na drogę i ruszyło przez miasto.
-Dzięki że czekałeś, Santino - odezwała się kobieta, gdy tylko szofer się odwrócił - I dzięki za tę szopkę na parkingu. Nikt ci się nie przyglądał?
-Nie. Żaden nawet na mnie nie spojrzał, nie mówiąc już o kłopotaniu się by obejrzeć mą aurę. Ci także, jak wnoszę z twojej aury, wszystko się udało? Mało kto emanuje srebrem wychodząc z gniazda tych żmij.
-A idź mi z tymi kolorami, wiesz dobrze że nie mam pojęcia co oznaczają. Ale tak, Książę i jego otoczenie ma mnie za lojalną członkinię Camarilli. Niby Spokrewnieni, niby mają po dwa, trzy wieki, a ślepi jak dzieci.
-Venture i ich pycha. Czemu Camarillą nie rządzą tacy jak ty czy ja?
-Znasz mnie. Znasz Hugo, znasz Elizę, znasz Ariel. Tak, wiem że mówię w dużej części o Tzimisce, ale ta cecha akurat jest u nas podobna. Poświęcamy czas badaniom, a nie władzy.
-Ta, jasne. Nikt nie poświęca czasu władzy. A co z Torreadorami?
-Są... - Vivienne zacięła się, szukając słowa - inni. Na swój sposób potulni. Powinnam cię kiedyś poznać z Finezją. Jej śpiew cię zachwyci. Jej podejście do świata, do nie-życia... nie wiem w sumie, czy cię rozśmieszy, czy też uznasz że czas zaprezentować jej twoje artystyczne zdolności. Korzystając z jej jako materiału.
-Ta, wiem... mówiłaś parokrotnie. Spokojni, rozleniwieni, pacyfistyczni, nienawidzący kropli krwi poza żyłką czy butelką. Bo zaraz się taki wyjątkowy poczuję.
-Nie nie nie, nie żyłką. Pucharem - przy ostatnim słowie głos Vivienne przybrał spokojny, uroczysty ton brytyjskiego arystokraty. Oboje zachichotali, po kilku sekundach kobieta wróciła do rozmowy - A co do bycia wyjątkowym, to zawsze taki jesteś. Ale dziś się z tym wstrzymaj, nie chcesz chyba skraść uwagi swemu podopiecznemu, czyż nie?
-Tej nocy przestanie nim być - Santino wzruszył ramionami - więc nie widzę powodu. Niech sobie radzi jak umie. Dobra, dobra - uniósł ręce w pokojowym geście, widząc wzrok swej towarzyszki - niech ci będzie. Ale nie spodziewaj się, bym dał mu fory na łowach.
-Akurat w tym względzie ułatwień nie potrzebuje - Vivienne uśmiechnęła się - no, chyba że to co opowiadałeś o nim to bzdury.
-Racja - Santino odwrócił głowę, spoglądając za okno. Wjeżdżali właśnie w Rue de Rivoli - absolutnie nie potrzebuje.
Wpatrując się w okna, kolumny i rzeźby zdobiące fasadę bocznego skrzydła Luwrskiego pałacu, Santino wspominał pierwsze spotkanie z Pierrem. Moment, gdy zwiewając przed inkwizytorami Stowarzyszenia św. Leopolda wpadł na młodego Brujah, moment, gdy ten uciekł, by chwilę później pojawić się na ich plecach. I bez najmniejszej nawet krztyny finezji rozbryzgnąć ich mózgi po okolicznych ścianach. Rozmowę, która potem nastąpiła. I dziwny impuls, który pchnął go do zaproszenia młodego do Sabatu. Wciąż dziwił się, co w niego wstąpiło w tamtym momencie. Fakt, Pierre był obiecującym nabytkiem, wysportowany za życia, po śmierci miał naturalny talent do Akceleracji... ale był przy tym Brujah w pełnym znaczeniu tego słowa. Martwy od dwóch dekad, wciąż nie okiełznał bestii która w nim siedzi. Wielce zapalczywy, reagujący na wszystko agresją, pozbawiony krztyny finezji. Żywił się w dziwnych miejscach, marnował krew, masowo zabijał żyły... Santino robił wprawdzie to samo, aczkolwiek ślady krwi znaczące ściany czy okaleczone zwłoki, które pozostawiał po sobie, były prawdziwymi dziełami sztuki. No, i do tego źródłem wielkiej przyjemności. Pierre początkowo cieszył się ze zwycięstwa, bardzo szybko jednak doszedł do wniosku, że jest niepokonany, więc nie ma z czego się cieszyć. A w rozbryzgniętych przez niego mózgach nie było nawet krztyny artyzmu, którym zresztą wybitnie gardził. Nie był kimś kogo Santino wprowadziłby do swory.
Długie zabudowania Luwru skończyły się, oddając pole parkowi Tiuleries. Pomiędzy drzewami i szprychami stojącego tuż przy drodze diabelskiego młyna widać było w oddali szczyt Wieży Eiffla. Santino przypomniał sobie godziny spędzone na treningach, szkoleniach, starając się doprowadzić swego nowego podopiecznego do jakiegoś akceptowalnego poziomu. W przeciągu kilku miesięcy zdołał nauczyć go podstaw samokontroli, które powinien przyswoić jakąś dekadę wcześniej. Brujah pozostał Brujah, dość często wpadał w szał, aczkolwiek zawsze miał jakiś ku temu powód. Błahy zazwyczaj, jak zawsze w przypadku tych nerwusów, aczkolwiek nie szalał już "bo tak". Kolejne kilka miesięcy zajęło nauczenie Pierra aby krew pił albo wykorzystywał twórczo, a nie marnował. O ile to drugie, i ogólnie cały artyzm jako taki wciąż pozostawały wstrętne młodemu kainicie, to kilka innych elementów czerpania przyjemności z nie-życia, związanych z żyłkami, Pierre zdołał nie tylko zaakceptować, ale i odnaleźć z nich nie tylko szczerą przyjemność, ale i pasję. To wystarczyło, aby Santino nie obawiał się przyłapania przez znajomych na wspólnym polowaniu z uczniem. Wciąż oczywiście daleko było młodemu do kunsztu Torreadorów, aczkolwiek nie było już tak źle jak u większości Brujah.
Samochód minął ogrody, a zaraz za nimi Plac Zgody, i wjechał na Pola Elizejskie, przyspieszył. Wpatrując się z mijane drzewa Santino wspomniał rozmowy z Pierrem na temat Sabatu. Młody kainita, mimo że początkowo dość entuzjastycznie zgodził się na dołączenie, już następnego dnia wycofał się z tej decyzji, i to nie odwołując poprzednie słowa, a zachowując się tak, jakby one nigdy nie istniały. Wprawdzie idealnie pasował do sfory, sam to nawet przyznawał, jednak darzył szczerą nienawiścią wszelkie przejawy zorganizowanego życia Spokrewnionych. Sporo czasu zajęło wyjaśnienie mu, że samodzielnie nie ma zbytnich szans na przeżycie. Dopiero spotkanie innego kainity o podobnym poglądzie co Pierra, a następnie zabicie go pomogło przekonać młodego aby jednak wstąpił do Sabatu. Choćby po to, by jakiś szurnięty starszy kainita, jak Santino i jego przyjaciele, uznali go za towarzysza, a nie obiad.
Santino zaśmiał się na to wspomnienie. W czasie całego spotkania ani razu nie pomyślał o swym uczniu. Oblizał się, spoglądając na mijany właśnie łuk triumfalny. Byli na placu de Gaulle'a, zjeżdżali z Pól Elizejskich na Aleję Focha. Wciąż pamiętał z najdrobniejszymi szczegółami, niemalże czół smak krwi zabitego przed tygodniem Venture. O to chodziło od samego początku. O rozkoszny smak krwi innego Spokrewnionego, o cudowny posmak jego duszy, o jego przerażenie w obliczu nadchodzącej Ostatecznej Śmierci. O tym, że towarzyszy mu Pierre, Santino przypomniał sobie dopiero długą chwilę po zakończeniu diabolizowania gówniarza. Błyskawicznie pojął, że może wykorzystać to zdarzenie by ściągnąć ucznia do Sabatu. Nie okłamał go. Przynajmniej nie w kwestii tego że innego sabatnika by nie zjadł. Może trochę nagiął faktu, wyolbrzymiając liczbę nałogowych diabolistów w Sabacie. No i co z tego. Efekt był więcej niż zadowalający.
Minęli rondo Delfina, zajechali na parking pod pawilonem. Na parkingu był spory ruch, widać w pawilonie kończyła sie właśnie jakaś wystawa czy coś w tym stylu, samochody przyjeżdżały i odjeżdżały. Łatwo było rozmyć się w tłumie, nawet będąc tak wystrojonym jak Vivienne, która tylko skinęła głową Santino i ruszyła w kierunku drzew. Miała raport do zdania, wypadało także by zdjęła z siebie przynajmniej część wyjściowych ubrań, skoro czekają ich łowy. Torreador miał własne sprawy na głowie. Ponownie zamknął na moment oczy, a te zalśniły lekko. Rozglądał się po ludziach wokoło, po kolorowych, głębokich aurach. Po chwili znalazł to, czego szukał, szarą plamę na tle kolorowej mozaiki. Ruszył w tę stronę, gdy tylko upewnił się, że znalazł właściwą osobę, ponownie przymknął oczy, wyłączając Nadwrażliwość.
Na skraju parkingu stał wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna. Miał na sobie czarną, skórzaną kurtkę, spod której wystawał kaptur szarej bluzy, obecnie leżący na karku i łopatkach mężczyzny. Równie czarne były jego bródka oraz włosy, wygolone po bokach niemal do zera, zostawione dłuższe i lekko nastroszone na szczycie i tyle głowy, a także oczy. Stojąc oparty plecami o latarnię rozglądał się ze zniecierpliwieniem po okolicy. Gdy tylko dostrzegł Santino, ruszył w jego stronę.
***
Widząc swego nauczyciela, Pierre odkleił się od latarni i ruszył w jego kierunku. Ponownie ten biały garnitur, pomyślał. Ponownie oczojebna biała plama. Jakim cudem on żyjąc, czy raczej będąc żywym trupem w tym mieście, od dwóch wieków, wciąż nie zwraca niczyjej uwagi? A teraz będzie ją ściągał i na mnie, mimo ze tyle pierdolił o tym że nie należy tego robić. Nie powiedział jednak nic, tylko podszedł do niego i kiwnął na powitanie głową.
-Jak się miewasz, Pierre? - spytał Santino, swym klasycznym, zawadiackim, przerysowanym w swym brzemiu głosem - gotowy na swoją wielką noc?
-Gadaj zdrów - warknął - wiesz czemu tu jestem. Nie zależy mi na twoich kumplach, nowych znajomych i innych takich. Nie mam ochoty by których z was mnie zeżarł. Przyzwyczaiłem się już do bycia martwym i żywym jednocześnie, wolę nie wyparować od tak.
-Warczysz jak młody wilczek - laluś uśmiechnął się - Spodobasz się Luisowi. Obyś tylko nie przegiął, bo jak cie weźmie za kark... wilki nie powinny drażnić niedźwiedzi.
-Wiem - burknął w odpowiedzi - mówiłeś.
Ruszyli miedzy drzewa. Dokładnie tą samą drogą, którą wcześniej ruszyła Vivienne, jednak Pierre nie dostrzegł jej, znudzony czekaniem. Dokładnie tą samą drogą którą kwadrans wcześniej przeszły trzy dość skąpo ubrane kobiety, jeszcze wcześniej mężczyzna o wyglądzie wojskowego, a kilka minut później dwóch kolejnych, jeden w luźnym garniturze, drugi w dresie. Pierre nie wiedział o żadnym z nich. Podobnie jak nie widzieli ich wszyscy zgromadzeni na parkingu.
Głęboko w lesie, na niewielkiej polance na dość sporej wyspie pośrodku jednego z licznych strumieni go przecinających, zgromadziło się ponad dwie dziesiątki osób. Stali w luźnych grupach, rozsypani, otaczając niewielkie ognisko. OGNISKO. Pierre stanął jak wryty. Z przerażeniem obserwował niszczycielski żywioł. Po chwili przeniósł wzrok na zgromadzonych. Stali w sporej odległości od ognia, ale wciąż bliżej niż większość wampirów była w stanie podejść. O wiele bliżej niż zazwyczaj był w stanie podejść Pierre. Santino przeszedł jeszcze kilka kroków, po czym zatrzymał się, odwrócił, spojrzał na niego.
-Co, już nie dajesz rady? - uśmiechnął się złośliwie, prowokująco - Pięćdziesiąt metrów to dla ciebie za dużo?
-Wal sie - odpowiedział, po czym ruszył w kierunku ognia. Miał już dość. Od ostatniego tygodnia, od starcia z tamtym wampirem i wypiciu go przez Santino, laluś stał się strasznie złośliwy i zgryźliwy. A może zawsze taki był, tylko starannie ukrywał swe prawdziwe oblicze? Może nałożył maskę, starając sie nakłonić mni do wstąpienia do tego pochrzanionego towarzystwa? Zatrzymał się dwadzieścia pięć metrów od ogniska. Większość stała choć trochę bliżej, byli tacy co podeszli nawet na piętnaście metrów, choć znaleźli się i tacy, co stali spory dalej. Jedna z kobiet stojących obok, dość skąpo odziana blondynka, dostrzegłszy ich, ruszyła w ich kierunku. Miała na sobie jedynie krótką, związaną tuż pod piersiami bluzeczkę, odsłaniającą cały brzuch, czerwoną miniówkę w kratę i kabaretki. Między jasnymi, niemal białymi włosami, związanymi w dwa kitki po bokach głowy przebłyskiwały różowe, ledwo widoczne w słabym świetle pasma. Podobnie różowe były jej paznokcie, bardzo długie, przycięte w kliny, niczym szpony. Gdyby nie trupia bladość jej cery Pierre określiłby ją mianem seksbomby. Uczłowieczając się, musiała przyciągać spojrzenia. W naturalnej dla wampira, bladej postaci wyglądała niemalże obrzydliwie.
-Santino, nareszcie się odważyłeś - objęła mężczyznę w bieli, po czym odwróciła się do Pierra - momentami już myślałam, że nie istniejesz. Santino obiecywał cię sprowadzić od miesięcy, wciąż i wciąż jednak odwlekał termin. Pierre, dobrze pamiętam?
-Owszem - odezwał się Santino, zanim Pierre zdążył odpowiedzieć - Pierre, poznaj Venus, gospodynię w Kasztanach Pigalle.
-No cześć - nie silił się nawet na uśmiech - zdradzisz mi co tu ma się stać, czy ty też powiesz ze dowiem się gdy nadejdzie czas?
-Poznamy się, tak jak nikt inny nie jest się w stanie poznać. A potem razem zapolujemy. Słyszałam, że jesteś wielce żwawy. Ciekawi mnie, czy zdołasz dopaść białą łanię... - każdy jej gest, każde słowo zdawało się uwodzić, kusić, nęcić. A przynajmniej robiłyby to, gdyby nie rujnujący wszystko kolor skóry.
-Jaką łanię? - zainteresował się. Zaczynało zapowiadać się ciekawie. Jeśli jeszcze uczłowieczyła by się na to zapoznanie, to może ta noc nie będzie jednak aż taka zła...
-A to już zobaczysz w swoim czasie.
-Oczywiście - skrzywił się - jak zawsze. Rozumiem że tajemnice i sekrety, kryjemy się przed światem i takie tam, ale naprawdę w tym momencie moglibyście już przestać.
-Chłopczyk w gorącej wodzie kąpany, jak widzę - Venus zachichotała - trza go trzymać, bo jeszcze coś głupiego zrobi albo zbyt wcześnie zabawy zacznie.
-Nie trzymać tylko skończyć durnoty i powiedzieć co i jak - odezwała się kolejna kobieta, podchodząc. Miała na sobie nieco więcej niż Venus, aczkolwiek wciąż o wiele mniej niż nakazywały zarówno przyzwoitość, jak i temperatura. Purpurowy gorset odsłaniający cały dekolt, czarna spódnica do kolan, o postrzępionej krawędzi, ponownie kabaretki i wysokie buty na koturnach. Rude włosy miała związane w koński ogon. Kolczyki w wardze i brwi, obroża i rękawiczki bez palców zbliżały ją nieco do gotów. W przeciwieństwie do Venus bladość jej skóry nie raziła zbytnio, mimo drastycznego kontrastu z większą częścią garderoby - nie jest to ani takie trudne, ani nie psuje zabawy.
-Santino, poznaj Inès, najnowszą członkinię swory - Venus zaprezentowała nowoprzybyłą - dołączyła do nas tydzień temu. Wtedy gdy byłeś tak zajęty, że nie mogłeś przybyć na wiec.
-Zapoznam się więc z nią dzisiaj - odpowiedział laluś, po czym głęboko, przesadnie, komicznie wręcz skłonił się w stronę Inès - Witam cię serdecznie, młoda damo. Wybacz, że nie mogłem się zjawić w twej wielkiej nocy, ale ważne zadania mnie dopadły.
-Jak na przykład zżeranie tamtego wampira? - rzucił złośliwie Pierre - Ja jestem Pierre - odwrócił się do Inès, lekko uśmiechając - dziś za to na mnie przyszedł czas. Powiesz co mnie czeka?
-Nie ciebie, a nas wszystkich. Najpierw wspólnie napełnimy...
-Chyba mówiłem dość jasno, żeby nie gadać o takich rzeczach - rozległ się twardy, męski głos, gdzieś z boku - rozumiem że Brujah ciągną do siebie i że nie lubią tajemnic, ale bez przesady.
Podchodziły do nich trzy osoby. Przodem szedł wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna ubrany z luźny, wyświechtany szary garnitur i fedorę tej samej barwy. Lekki zarost, wyglądający na dwu, może trzydniowy, miał czarną barwę. Jego twarz była lekko kanciasta, grubo ciosana, oczy czarne, a usta wiecznie zdawało się wykrzywione w złośliwym uśmieszku. Po jego prawej szedł mężczyzna nieco niższy, ale szerszy w barach. Ubrany był w zielony podkoszulek i dżinsy. Jego rude, rozczochrane włosy okalały twarz o wyjątkowo dzikim wyrazie. Po drugiej stronie szła kobieta, Vivienne. Zdążyła się już przebrać, miała czarną bluzkę bez najmniejszego choćby dekoltu i sportowe dresy, zmyła także większość makijażu. Całą trójkę Pierre widział po raz pierwszy, jak wszystkich tutaj zresztą.
-Pierre, poznaj najważniejsze osoby w sforze - odezwał się Santino - Oto Arnold, nasz przywódca, Luis, gospodarz tego miejsca oraz Vivienne, nasza wtyka w Camarilli i prawa ręka szefa
-Czołem szefie - rzucił jakby od niechcenia Pierre - Nie róbcie tyle tajemnic, to i nie będzie takich problemów z ich utrzymywaniem. A jak już mam się dowiedzieć gdy zaczniemy... to możemy już zacząć całą ta grę?
Rudzielec zwany Luisem uśmiechnął się, dziwnie drapieżnie, niczym dzikie zwierze. Vivienne lekko zachichotała. Tylko twarz Arnolda pozostała bez zmian. Jego rozwiercające na cokolwiek by spojrzał oczy budziły niepokój. Większy nawet od dzikiej bestii, kryjącej się pod niezwykle cienką powłoką Luisa.
-Kolejny zafajdany krzykacz... - powiedział po chwili, powoli, tonem budzącym niepokój - nie mogliście znaleźć kogoś innego... na przykład Nosferatu, albo Venture, choćby świra... ale nie, dwoje narwańców w jednym tygodniu... a co do rozpoczęcia ceremonii, to zgoda, możemy już ją w sumie zacząć.
Na okrzyk Arnolda wszyscy zebrani wokoło ustawili się w krąg wokoło ogniska. Krąg dość rozległy, jako że z uwagi na najbardziej lękliwych stojący trzy dziesiątki metrów od ognia. Jako że liczba zgromadzonych nie przekraczała ćwierć setki, krąg był dość luźny. Luis, który początkowo odszedł na bok, podszedł do Arnolda, wręczając mu puchar o szerokiej czaszy. Mimo że wykonany był z prostych materiałów, miedzi, cyny czy innego żelaza, bez dodatku kamieni czy metali szlachetnych, był bogato, misternie zdobiony. Arnold ujął puchar lewą ręką, prawą unosząc do ust, nakłuł kłem żyłę na nadgarstku i upuścił nieco krwi do naczynia. Następnie podszedł do stojącej obok niego Vivienne i przekazał jej naczynie. Ta powtórzyła jego ruchy, po czym przekazała naczynie dalej. Puchar począł powieli okrążać grupę, napełniając się krwią. Ciekawe, pajacyk mówił że nie ma żadnych rytuałów korzystających z krwi konkretnych osób. Ciekawe więc, po co im ona? By ją sobie tak po prostu spalić? Albo po prostu kłamał... lub jest idiotom i nie wie do czego jej potem używają. Gdy w końcu puchar dotarł do niego, przekazany przez samego Santino, podobnie jak wszyscy ugryzł się w nadgarstek, po czym potrzymał chwilę dłoń nad czaszą, obserwując jak jego cenna krew spływa do wnętrza i miesza się z posoką innych członków sfory. Uniósł po tym rękę ponownie do ust, przesunął językiem po ranach, zamykając je, a następnie odwrócił się i przeszedł kilka kroków, dzielących go od Inès, stojącej po jego drugiej stronie. Z uśmiechem przyjęła kielich, postępując z nim podobnie jak wszyscy wokoło. Cała reszta zgromadzonych stała w milczeniu, obserwując kielich i czekając na swoją kolej lub na to, co miało nastąpić potem.
W końcu kielich, obiegłszy cały krąg, wrócił do rąk Arnolda. Spojrzał on na niego, po czym uniósł głowę i rozejrzał się po swej sforze.
-Jesteśmy potomkami Kaina - przemówił. Lekko kręcił trzymanym w dłoniach pucharem, jakby chciał być pewien, ze krew będzie dobrze wymieszana - ponoć przeklęci, a jednak błogosławieni. Gdy nadejdzie czas, staniemy u boku naszego praojca, by zniszczyć tych, którzy wystąpią przeciw nam, tak jak niegdyś wystąpili przeciw niemu. Zanim to jednak nastąpi, rośnijmy w siłę, ciesząc się naszą wspaniałą klątwą - przy ostatnim zdaniu podniósł głos, a część zgromadzonych odpowiedziała radosnym okrzykiem. Pierre spoglądał na niego bez większych zachwytów. Niezbyt się interesował genezą i dawną historią wampiryzmu, ale takie pojęcia jak Kain i jego przekleństwo czy mająca ponoć nadejść gehenna, legendarny koniec świata wampirów, znał. Cel ostateczny, legendarna bitwa dobra ze złem, bla, bla, bla. Możemy przejść do czegoś codzienniejszego?
-Cieszmy się więc z naszego nie-życia - kontynuował podniesionym głosem Arnold - albowiem jesteśmy władcami świata! Panami śmiertelników! Pijmy więc, bawmy się i zgniećmy każdego, kto ośmieli się stanąć nam na drodze. Albowiem jesteśmy Sabatem, Mieczem Praojca Kaina!!! - ponownie przy ostatnim zdaniu podniósł głos, jeszcze wyżej, niemalże krzycząc. Ponownie reszta sfory odpowiedziała radosnym okrzykiem, ponownie Pierre nie włączył się weń. Nie musisz mówić oczywistości, kretynie... skończyłeś?
-Dziś witamy w naszym gronie nowego brata - kontynuował Arnold, ponownie spokojnym głosem, dowodząc że jednak jeszcze nie skończył - niech stanie się nowym członkiem naszej rodziny, kolejnym kłem, kolejną dłonią, kolejną pięścią miażdżącą każdego, kto stanie naprzeciw nam. Niech stanie się z nami jednością, tak jak my jesteśmy jednym pomiędzy sobą.
To mówiąc, Arnold zasalutował pucharem, po czym uniósł go do ust. Pierra zamurowało. Zawsze słyszał, że picie krwi innego wampira to najlepszy sposób, aby zrobić sobie krzywdę. Trzy razy i zmieniasz się w marionetkę krwiodawcy. Nie był pewien, czy zadziała to w przypadku zmieszanej krwi tylu wampirów, aczkolwiek... z tego nie mogło wyjść nic dobrego. Arnold po upiciu niewielkiej ilości krwi opuścił puchar, po czym przekazał go stojącemu obok Luisowi, który także sobie łyknął. Zaraz... to nie tylko on... ale wszyscy? Ja także??? Był przerażony. Więzy krwi działają niezależnie od pokolenia... ale im większa różnica pokoleń, tym łatwiej je nawiązać. Nie miał pojęcia ile lat mają poszczególni członkowie sabatu, ani tym bardziej do którego pokolenia należeli, ale na pewno spora część z nich zarówno była starsza, jak i miała wyższe pokolenie. Był więc szczególnie wrażliwy. Mógł skończyć związany z połową sfory, samemu nie wiążąc nikogo. Wprawdzie to tylko jeden raz, niewolnikiem nie będzie, aczkolwiek... niezbyt podobała mu się wizja wymuszonych przemian charakteru.
Kielich dotarł wreszcie do stojącej obok niego Inès. Dziewczyna bez wahania uniosła naczynie i upiła łyk zmieszanej krwi. Zaraz po tym obróciła się i z szerokim uśmiechem na ustach podeszła do niego. Niemalże wcisnęła mu kielich w drżące dłonie, po czym widząc jego wahanie, nakryła jego dłonie swoimi.
-To nic strasznego. Po prostu pij.
Skinął lekko głową. W jej twarzy, w jej uśmiechu było coś, co przekonało go by jednak spróbować, mimo że chwilę wcześniej chciał raczej uciekać. Uniósł puchar, wyzwalając się spod jej dłoni, i upił solidny łyk. Smakował o niebo lepiej o czegokolwiek, co wcześniej kosztował, zarówno przed, jak i po przemienieniu. Opuścił kielich i spojrzał na Inès. Jej uśmiech był jeszcze szerszy, jeszcze bardziej promienny... i o wiele bardziej szczery. Odwrócił się i podał naczynie Santino. On także się uśmiechał, a w jego uśmiechu po raz pierwszy od dawna nie było drwiny. Rozejrzał się po wszystkich wokoło. Luis, choć wciąż dziki, nie wydawał się aż taki niebezpieczny, Arnold nie był już taki straszny, Venus, choć wciąż odziana bardzo skromnie i pokryta tragicznie wyglądającą, wyjątkowo bladą skórą nie wydawała mu się kretynką myślącą tylko o tym co faceci między nogami mają. Potrząsnął głową. Wszystko zdawało się normalne, wszyscy byli jak wcześniej... a jednocześnie byli tacy inni. A więc tak to działa? Wszyscy będziemy cudowną, kochającą się rodzinką?
Kielich dotarł do stojącej obok Arnolda Vivienne. I ona uniosła go ona do ust, zamykając krąg.
-Dobrze więc - odezwał się Arnold, gdy Vivienne wreszcie opuściła kielich od ust - Stało się. Pierre, witamy w naszej sforze. Teraz zaś, gdy już jesteśmy jednością, ruszajmy na łowy. Przedtem jednak wybierzmy wśród naszych ofiar tą, która stanie się białą łanią. Pierre, podejdź tu. Jako nowemu członkowi sfory przypada ci zaszczyt wyboru.
Ruszył w kierunku Arnolda, okrążając ognisko szerokim łukiem. Ten odwrócił się i ruszył w cień. Pierre podążył za nim, zaraz za Pierrem szła Vivienne, za nią zaś reszta grupy. Spory kawałek od ognika, pomiędzy krzakami, leżało kilkanaście związanych, zakneblowanych ludzi. Mężczyźni i kobiety w każdym wieku, rozmaicie ubrani, żebracy i biznesmeni.
-Oto nasze przekąski, Pierre. Wybierz jednego bądź jedną z nich. Napoimy ją naszą krwią i stanie się białą łanią, szczególnie trudną do złapania, ale też szczególną w smaku zdobyczą.
Napoją krwią... czyli zrobią z niej ghula przemknęło mu przez myśl. Santino wyjaśnił mu także ludzką wersję węzłów krwi. Ciekawie czyją ghulką nominalnie będzie. Choć to i tak bez znaczenia.
Rozejrzał się po zgromadzonych śmiertelnikach. Wyłapał wśród nich młodą, ładną blondynkę w fioletowej bluzeczce. Wskazał za nią
-Ona. Ona będzie dobra.
Vivienne bez słowa podeszła do wskazanej dziewczyny. Wyjęła jej prowizoryczny knebel z ust i przysunęła doń kielich. Blondynka była zbyt przerażona, by protestować. Po chwili Vivienn odsunęła kielich od jej ust, młoda zaś łapczywie podążyła głową za naczyniem. Pierre już myślał, że wypiła wszystko, jednak wampirzyca po chwili poczęła ponownie poić związaną dziewczynę krwią z kielicha. No tak, pełne wiązanie. Picie trzy razy. Tak jak przypuszczał, Vivienne ponownie wymusiła przerwę, po czym poczęła trzeci raz poić związaną, tym razem dając jej wypić wszystko co było w kielichu, po czym unosząc go i odwracając do góry dnem, dowodząc całkowitego opróżnienia. Odsunęła się zaraz, zaś inni członkowie sfory chwycili zarówno łanie, jak i pozostałych związanych, unieśli i rozwiązani. Trzymali ich jednak w żelaznym uścisku, uniemożliwiając jakąkolwiek ucieczkę.
-Nie wyrywajcie się tak, zaraz was puścimy - odezwał się Arnold, patrząc na więźniów Nie, na pewno tego nie zrobi - Dostaniecie trzy minuty, zanim ruszymy w pogoń za wami. Jeśli uda wam się wydostać z parku, zanim was złapiemy... będziecie mogli żyć. O nie, tego nie zrobi na pewno.
Na gest Arnolda wampiry puściły trzymanych ludzi, którzy rozpierzchli się we wszystkich kierunkach. Pierre patrzył na to ze zdumieniem. Arnold, patrząc na zegarek, przemówił do sfory.
-Znacie zasady, ale powtórzę dla nowych. Jako ktoś kogoś złapie, ofiara jest jego, wcześniej wszystkie chwyty dozwolone. Gonimy tylko do krawędzi parku, jak ktoś ujdzie, to trudno. Camarillą, Leopoldem i innymi takimi będziemy martwić się później.
Pierre patrzył na niego, słuchając jego słów z rosnącym zdumieniem. Nadrzędną zasadą wszystkich wampirów jest maskarada, zasada każąca zrobić wszystko, aby śmiertelni nie dowiedzieli się o wampirach. A oto banda śmiertelnych ma szanse uciec, przynosząc społeczeństwu tą zakazaną wiedzę!!!
-Osuszone zwłoki możecie zostawić na miejscu - kontynuował Arnold - Luis potem się nimi zajmie. Zaraz ruszamy... jeszcze moment... START!!!
Wszyscy rzucili się w różnych kierunkach. Wokół kogoś rozpostarły się jakby skrzydła z krwistych smug, ktoś zmienił się w wilka, kto inny w ptaka, ktoś jeszcze inny po prostu znikł. Luis ruszył w kierunku w którym znikła biała łania, zmieniając się w biegu w olbrzymiego niedźwiedzia. Pierre otrząsnął się, po czym ruszył jego śladem. Błyskawicznie przeszedł w sprint, po czym przekroczył prędkość normalnie osiąganą przez ludzi. Rozpędzał się powoli, ale stale, powoli osiągając prędkość z którą samochody jeżdżą po mieście. Wyprzedził niedźwiedzia, przed sobą widział innego członka sfory, także zdrowo pomagającego sobie Akceleracją. Ruszył za nim, lawirując między drzewami. Mężczyzna odwrócił się za siebie, dostrzegł pogoń, po czym odwrócił głowę i przyspieszył. Pierre także przyspieszył, ale nie aż tak jak oponent. Przez tą sekundę zdążył zarejestrować nienaturalny blask oczu gonionego. Wiedział dobrze co to takiego jest, i cieszył się że taka gratka mu się trafiła. Jego oponent widział o wiele więcej niż on, bardzo prawdopodobnie że widział ślady bądź w jakiś inny sposób wiedział dokąd należy biec. Pierre uśmiechnął się. Miał jeszcze spory zapas prędkości, a do tego zyskał przewodnika, który doprowadzi go wprost do ofiary.
Biegli tak za sobą minutę, może ciut więcej. Goniony wampir lekko przyspieszał, kręcił pomiędzy drzewami, starając się zgubić lekko oddalony, ale wciąż obecny ogon, jednak jego wysiłki stale dawały absolutne zero rezultatów. Pierre wytrwale podążał za oponentem, kontrolując prędkość, utrzymując stały dystans. Przyspieszył, gdy pomiędzy drzewami błysnęła mu blądwłosa dziewczyna. Nie potrzebując już przewodnika, błyskawicznie skrócił dystans. Ten, zaabsorbowany wreszcie widoczną ofiarą, zupełnie zignorował goniącego go rywala. Pierre, uśmiechając się wrednie pod nosem, przesunął się lekko na bok, dogonił rywala, po czym uderzył go w biegu barkiem w bark. Tamten zachwiał się, potknął, przewrócił, chwilę przetoczył, po czym gwałtownie zatrzymał się na jednym z drzew. Trafiony-zatopiony. Pierre ruszył w pogoń za dziewczyną. Biegła szybko, o wiele szybciej niż powinien biec człowiek. Widać że wampirza krew, którą otrzymała, obdarzyła ja pewnymi zdolnościami. Pierre był jednak mistrzem biegaczy, ponadto dobrze widział w ciemności i nie rozpraszał się, podczas gdy dziewczyna co rusz potykała się lub obracała w panice, obserwując pościg. Pierre, oglądając się czy przypadkiem ktoś nie podąża jego śladem, dopędził ją, złapał za ramie, wyhamował, zmuszając ją do stanięcia. Szarpnęła, chcąc się uwolnić, on jednak przyciągnął ją do siebie, objął w pasie, ścisnął, przylegając do jej pleców.
-To nie będzie bolało... chyba - szepnął prosto w jej ucho, po czym wbił kły w jej szyję.
Jak zawsze, wypełniła go ciepła, słodka ciecz. Nie była ona wprawdzie tak cudowna w smaku jak krew wampirów ze swory, wciąż jednak była o niebo lepsza od zwykłej krwi śmiertelników. Rozkoszował się każdą kroplą, podczas gdy dziewczyna szamotała się coraz słabiej, aż w końcu zupełnie zwiotczała. Chwilę później, chwilę która zdawała się być wiekiem, a jednocześnie minęła o wiele za szybko, odrzucił pusty, blady, wyssany zewłok. Przez chwilę jeszcze stał nad nim, przypatrując się wykrzywionej w wyrazie absolutnego przerażenia twarzy, po czym odwrócił się i ruszył z powrotem.
Nie był pierwszym który wrócił na polankę, aczkolwiek większość była jeszcze w terenie. Tuż po nim wrócił Santino. Gdy tylko ujrzał Pierra, natychmiast ruszył w jego kierunku.
-I co? Było tak strasznie? - spytał
-Nie - odparł po chwili Pierre, odwracając wzrok. Do dogasającego ogniska zbliżała się Inès. Uśmiechnął się lekko - W sumie to musze ci nawet podziękować, gogusiu.