Autor Wątek: Anieli śpiew  (Przeczytany 1818 razy)

0 użytkowników i 1 Gość przegląda ten wątek.

Epikur

  • Wiadomości: 65
  • Przeklęty
Anieli śpiew
« dnia: Czerwiec 23, 2016, 03:52:05 am »
Rozdział I

"W życiu niektórych osób jest taki moment. Mają wszystko, są znane i wielbione przez tłumy fanów obojga płci, lecz nagle nabierają przekonania, że to wszystko nie ma żadnego sensu. Po prostu wiedzą, iż mają przed sobą pewien cel i nie spoczną dopóki go nie wykonają."


Dzwonienie budzika było niczym nagły wstrząs, pobudziło całe ciało do reakcji.
Zerwał się z krzykiem. Kolejny koszmar, w którym zginęła przecudna istota. Spojrzał na zegar, nic nie wskazywało, by kiedykolwiek miał zadzwonić. Wskazówki zatrzymały swą podróż.
Wstał, powoli, jakby ospale i przetarł zaspane oczy, zarośnięta twarz w żaden sposób nie mogła należeć do poważnego biznesmena, lecz nie miał siły, by cokolwiek zmienić. Czuł się skrajnie wykończony, tak jakby jego ciało odmawiało posłuszeństwa.


Wyszedł z mieszkania, ubrany w kosztowny garnitur, pod płaszczem skrywał kaburę. Jak mawiają lepiej być przygotowanym, gdy nic się nie stanie, niż dać się zaskoczyć.
Słońce jak zwykle prażyło niemiłosiernie. Wszelka roślinność przegrała już z nim walkę.
Zauważył dwóch policjantów pałujących bezdomnego, uśmiechnął się. Takie śmiecie nie mają prawa bytu. Miał gdzieś, że ani trochę się nie powstrzymują, nie widział, że bezdomny się nie rusza i leży w kałuży krwi, a kolejne razy spadają na jego ciało.
Ruszył przed siebie, bez wahania. Mundurowi wykonują swoje obowiązki z zapałem godnym pochwały.
Skręcił w zaułek, brukowana ulica z każdym kolejnym krokiem robiła coraz gorsze wrażenie, a wszechobecne budynki były w coraz gorszym stanie.
Slamsy. Najgorsze gówno w mieście. Jedynie napalm oczyściłby ten teren.
Nie spieszył się. Zawsze na niego czekają. Jest nieodzownym członkiem zespołu. Po prostu go potrzebują, a i tak skrócił drogę, podróżując przez to śmietnisko.
Butelka po piwie potoczyła się pod mur i z hukiem poddała się energii, wręcz wybuchając.
Bogacz obserwował otoczenie. Tutejsi mieszkańcy to przecież sam najgorszy element, nie mylił się.
Nagle w kontenerze na śmieci coś zaszeleściło i akompaniamencie szklanych butelek, oraz gniecionej folii wydostał się stamtąd człowiek.
Całkowicie zarośnięty, strasznie śmierdzący.
Bogacz aż musiał zakryć sobie nos.
Gangrena? A może trąd?
- Nie zbliżaj się do mnie, gównojadzie. - Powiedział zimnom sugestywnie odsłaniając kaburę z bronią.
Tamten chyba czekał na jakąkolwiek reakcję. Spojrzał się w kierunku skąd dobiegł do niego głos.
Twarz ciężko potraktowana przez czas, dodatkowo wypalone oczy. Skuteczne piętno włamywaczy.
- Panie, poratuj pan. Rodzina głoduje. Dzieci nie mają co jeść. - Z każdym kolejnym słowem zbliżał się coraz bardziej.
Biznesman zauważył, że delikatnie kuśtyka, a usta ma wypełnione poczerniałą masą.
- Ostrzegam po raz ostatni! Jeszcze jeden krok, a będę strzelał. - Wyciągnął pistolet z kabury.
W broni nie dało się rozpoznać konkretnego rodzaju. Robota na zamówienie.
Bezdomny przyspieszył, z dzikim okrzykiem rzucił się w stronę drugiego człowieka.
Huk wystrzału i pocisk pędzący z ogromną prędkością.
Mężczyznę odrzucił aż do tyłu. W jego piersi ziała kilkucentymetrowa dziurka, z której z ogromną prędkością wypływała krew.
Próbował się podnieść. Nie zdołał. Kolejny pocisk w faerii czerwieni sprawił, że bezdomny po prostu stracił głowę.
Fragmenty tkanki mózgowej spadły z cichym dźwiękiem na ziemię.
Pomiędzy brukowymi kostkami pojawiły się strumyki krwi.
Wtedy właśnie bogacz usłyszał śpiew.
Pieśń była bez słów, lecz jakimś sposobem sprawiała, że od razu lżej mu się zrobiło na duszy.
Bez wahania przekroczył zwłoki, idąc w stronę tego wspaniałego odgłosu.
Czerwona ciecz z pluskiem uciekała mu spod nóg. To nie miało żadnego znaczenia. Teraz liczył się tylko ten dźwięk.
Ciemna grzywka zsunęła się odrobinę, uniemożliwiając kierowanie się wzrokiem.
Nawet tego nie zauważył. Szedł jak w transie. Liczył się tylko ten niknący śpiew.
Wkrótce znowu zapanowała cisza. Stał sam na środku ulicy. W pobliżu nie było nikogo, nie wiedział nawet skąd usłyszał tą pieśń.
Potrząsnął lekko głową i czym prędzej schował broń do kabury. I tak był już spóźniony.
Bez wahania udał się w stronę budynku korporacji.
Nie zwracał uwagi na otoczenie. Zresztą na co? Na martwego psa, pod którego skórą poruszały się larwy? Czy może na karykaturalnie chude postacie, których szklisty wzrok wpatrywał się bez głębszego znaczenia w przestrzeń?
To wszystko go nie interesowało. Oni przegrali grę o życie, a on jest zwycięzcą.
W końcu znalazł się przed wielkim budunkiem, szara konstrukcja wzbijająca się pod niebo.
- Nie ma jak w domu. - Mruknął z ulgą.
Nagle zauważył niepokojące zdarzenie. Kilka osób protestowało przeciwko korporacji. Z transparentami i z chwytliwymi hasełkami chcieli zepsuć wizerunek tej wielkiej wspólnoty.
- Kropla wody w morzy. - Stwierdził.
Nie miał zamiaru się przejmować. To są kolejne nic nie znaczące osoby, o których nikt nie będzie pamiętał.
Obejrzał się jeszcze raz.
Slumsy.
Lepianki ledwo utrzymujące się w jednym kawałku, a tuż obok dzielnica willowa.
Bogacze zatrudniający rzesze ochroniarzy, którzy z sadystyczną radością pozbywali się wszystkich, którzy chcieli opuścić zonę.
Wszedł do budynku korporacji. W środku powitała go przepiękna sekretarka.
Jak to mówią miała czym oddychać, a także na czym siedzieć.
- Proszę za mną. - Powiedziała wdzięcznie. Głos miała śliczny, wręcz ociekający słodyczą.
Ruszył bez wahania, całkowicie ignorując strzały, które nagle się rozległy.
Wydawać się mogło, że huk słychać stamtąd, gdzie przebywali protestujący przeciwko obecnemu ustrojowi, ale kto by się tym przejmował?
Na pewno nie on.