Wielka Narracja
Kaelian miał ochotę wyrwać się z tych dusznych lochów. Spalić kulą ognistą swojego wygadanego rozmówcę i wszystkich wartowników z pobliskiego oddziału, którzy posłyszawszy jęk stojącego przy nim mężczyzny z nadwagą, wyjdą zobaczyć, co się dzieje. Następnie użyć kamiennej skóry, by przebijać się przez kolejne ściany więzienia-labiryntu. Sam nigdy nie znalazłby z niego wyjścia w sposób konwencjonalny – podobno żyły tylko dwie osoby potrafiące tego dokonać bez pomocy z zewnątrz – ale miał pewną przybliżoną wiedzę, w którą konkretnie stronę trzeba by było iść. Rozwalając kolejne punkty stające mu na drodze, dotrze wreszcie do Pierwszej Bramy. Gdy już się tam znajdzie, na drodze stanie mu już tylko jeden posterunek. To będzie najprostsze. Użyje zbiorowej telepatii, sugerując aktualnej zmianie, że wszystko jest w porządku. W ten właśnie sposób wyjdzie z najlepiej strzeżonego więzienia Północnej Ćwiartki frontowymi drzwiami.
Nie mógł jednak tego wszystkiego dokonać, ponieważ nie potrafił strzelać ognistymi kulami ani też rzucić na siebie kamiennej skóry, telepatia zaś była mu na tyle obca, że nigdy nie dałby rady skontaktować się w ten sposób z kimkolwiek, nie wspominając już o zasugerowaniu czegoś, i to jeszcze jakiejś większej ilości osobników. Dodatkowo był jednym ze strażników chroniących rzeczone więzienie. I niezależnie od swojego biadolenia w myślach i niechęci do obecnej profesji dostawał za to nie taką wcale małą płacę. Nadchodził bowiem sezon zimowy i przez wzgląd na fakt, iż były to ostatnie tygodnie, gdy trakty w tej części kraju stawały się tej porze roku względnie przejezdne, wskaźnik przestępczości w okolicach wzrastał do maksimum, a szansa na to, by jakaś szajka bandytów wpadła na pomysł, że może warto się zebrać i postarać się odbić jakąś ważną lub przydatną personę, była naprawdę spora. Stawka dla straży wzrastała więc niepomiernie za sam potencjalny poziom ryzyka, o premiach za odparcie szturmu czy wykrycie wewnętrznego szturmu nie wspominając. I był to jeden z głównych powodów, dla których Kaelian zdecydował się tymczasowo zatrudnić w Cytadeli Arken.
- Hej, Kael! – wyrwał go z zamyślenia Gerv. – Masz ochotę pogawędzić?
Kaelian zachodził w głowę, po jaką cholerę ten facet pytał się o pozwolenie, skoro tak czy inaczej będzie mu ględził.
- Co ci chodzi po głowie, Gerv? – zapytał znudzonym głosem.
- Ty uczęszczałeś kiedyś do Akademii, ta?
- Mhm.
- Wiesz co? – zagaił czterdziestokilkuletni mężczyzna. – Gadałem se niedawno przy piwie z takim jednym cwaniakiem, którego przypadkiem spotkałem w naszej tawernie. Z początku koleś nie był wylewny, sam wiesz, jak z takimi – mrugnął mu, tak jakby jego towarzysz znakomicie znał tego typu sytuacje. – Ale potem już się rozluźnił. I to jak! Wtedy to dopiero można było z nim konie kraść, od razu był milszy, pogodniejszy, no i…
- No ale co z tym kolesiem…? – przypomniał mu Kaelian, przerywając słowotok tracącego wątek kolegi.
- A, ta. Facet opowiedział mi pewną teorię, którą słyszał od jakiegoś innego mózgowca. Aj, szkoda, że nie ma tu piwa jakiego, lepiej się to podobno opowiada i słucha lepiej – rozejrzał się pochmurnie, tak jakby przez moment rozglądał się po zimnych, klaustrofobicznych lochach w poszukiwaniu trunku. – Ale nieważne. Uważasz, sukinsyn se wymyślił, że jesteśmy częścią jakiegoś wielkiego opowiadania, a wszystkie nasze ruchy są ustalone przez jakiegoś pismaka z wyższej rzeczywistości czy czegoś tam.
- Co? – pokręcił półprzytomnie głową Kaelian, skonfundowany nieco tym, co usłyszał. Spodziewał się, że Gerv opowie mu kolejną historyjkę o niedźwiedzicy wrzuconej do beczki czy pijaku, który wpadł pod zatrzymaną karocę. Wartownik z brzuszkiem od czasu do czasu zaskakiwał mężczyznę swoimi radykalnymi zmianami zwyczajowych tematów do rozmowy na bardziej abstrakcyjne. Kael zastanawiał się, czy takie okazjonalne wynurzenia wynikały z jego braku alkoholu we krwi czy przeciwnie – nadmiaru.
- No normalnie – ciągnął zachęcony zainteresowaniem Gerv. – Taki tu na przykład stojący przede mną Kael – wskazał na niego teatralnym ruchem. – Mógł osiągnąć wszystko, bo od dziecka pieprzyli mu, że ma talent, do tego jeszcze pochodzi z całkiem zacnej rodziny. Tylko zawsze było „coś”, co mu w tym przeszkadzało. Jakimś cudem przyjęty do Akademii Volenis, z której został wyrzygany po… dziewięciu miesiącach? Jak nie ziele czy panienki, to chujowa zdolność do kooperacji.
- Koloryzujesz.
- Tylko trochę – puścił do niego oko. – Zresztą twoją historię znam w drobnym zarysie, sam wiesz. Chodzi mi o to, że jesteś po prostu idealnym bohaterem tragicznym. Czy jakoś tak, nie wiem czy to dobre słowo, kiepski ze mnie mówca…
- Tragicznym?
- Ano. Taki wiesz, koleś, który został stworzony przez jakiegoś pisarczyka na główną postać opowieści. Mają ci współczuć i jednocześnie czuć do ciebie sympatię.
- Zaraz… kto mi ma współczuć?
- No jacyś czytelnicy pewnie! Bez sensu by było, gdy ktoś tworzył tę historię bez jakiegoś celu. A ja na przykład, wioskowy głupek chcący coś zarobić na ciężką zimę – poklepał się po dość obfitym brzuchu, który zdawał się za moment rozsadzić brunatny pancerz strażnika. – Idealna postać poboczna, żeby główny koleś nie gapił się w ścianę. Widzisz? Też czasem se coś poczytam!
- Co ty pieprzysz…?
- Oj, takie se założenia robię – wzruszył tamten ramionami. – Co mamy w końcu do roboty? Nawet na tych waszych lekcjach retoryki mieliście jakieś narzucone tematy, na które musieliście gadać.
- Ech… ale i tak to założenie nie ma sensu. Przecież znam swoje dotychczasowe życie. Pamiętam je. Całe dwadzieścia pięć lat mojej historii.
- No dobrze, może to i prawda. Ale kto wie, być może jedynie tak sądzisz, że masz – zacmokał Gerv. – A w rzeczywistości twoja tożsamość została naprędce stworzona. I twoja pamięć nie ma tu zbyt wiele do gadania. Ja, na ten przykład, kojarzę teraz tylko jakieś pojedyncze, oderwane wydarzenia z mojego życia. Właśnie dzięki tej świadomości dziś od rana sobie nad tym rozmyślam – stwierdził, już z poważniejszą miną.
- Nie bądź śmieszny. Chyba nie zakładasz czegoś takiego poważnie – pokręcił niefrasobliwie głową Kaelian.
- A powiem ci, stary, że teraz to sam nie wiem. Z początku się zgrywałem, ale im dłużej nad tym myślę… sam przyznaj, jak wiele pamiętasz ze swojego życia? Oprócz tych, które… jak to się mówi… definiują twoje podejście – słowo „definiują” wypowiedział uroczyście, tak jakby chwalił się zapewne poznanym niedawno terminem.
- Ależ to proste! – rzucił Kael, lecz kiedy już miał kontynuować, nagle przerwał i zmarszczył brwi. Trwało to jednak krótką chwilę. – Daj spokój, Gerv! Jeżeli mamy na teraz jakieś dziury w pamięci, to winić należy tylko i wyłącznie parę ostatnich wieczorów, kiedy chlaliśmy na umór bimber Clavisa. Ostatnio kretyn dorzucił jeszcze do tego chyba jakiś halucynogen, bo odpływałem po tym chujstwie jakoś szybciej niż wcześniej.
- Taa, pewnie masz rację – wzruszył ramionami Gerv. – Wiesz, to takie bajanie znudzonego wsioka. Jak mówiłem, te warty są nieraz tak nudne, że po prostu musisz wymyśleć coś, nad czym sobie będziesz dumał. Jesteś u nas ledwie trzy tygodnie, więc jeszcze tego nie czujesz. Ale posiedzisz trochę i będziesz razem ze mną wymądrzał się o wyższych bytach, które nas stwarzają dla pretekstu.
- Kto wie, czy zdążę. Prawdopodobnie jak spadnie pierwszy śnieg i pensja powróci do normalnego stanu, nawet mi się nie będzie opłacało tutaj zostawać.
Gerv miał już coś dopowiedzieć, gdy drzwi do następnych korytarzy otwarły się z łoskotem. Wnętrze Cytadeli było tak zaprojektowane, by niosło nawet najmniejszy szmer, co tym bardziej przeszkadzało w infiltrowaniu wielkiego więzienia przez wroga. Jako że pogłos, jaki tworzył się po w zasadzie każdej głośniejszej dyskusji, bywał nie do zniesienia, w strategicznych miejscach powstawiano różnej maści drzwi. Korytarz, przy którym się znajdowali, był raczej niewielki, w tym zatem przypadku były to jedynie proste, drewniane drzwi.
- Mamy kłopot – rzucił zasapany strażnik od razu po wejściu. – Zbieramy się do Zachodniego Skrzydła. Natychmiast.
- Ho ho – roześmiał się Gerv, choć dało się w tym posłyszeć nieznaczną nerwowość. – Wygląda na to, że nasz twórca się gdzieś spieszy i postanowił ruszyć z kopyta z wydarzeniami!
***
Zachodnie Skrzydło było jednym z pięciu większych pomieszczeń Cytadeli. Zwyczajowo na zmiany warty, co istotniejsze zarządzenia bądź momenty zagrożenia w tym rejonie wielkiego więzienia zbierano się właśnie tam. Prostokątne pomieszczenie wielkości dwóch dużych pokoi, z kilkoma krzesłami i jednym sporym stołem dla strażników, podziurawione kilkunastoma drzwiami prowadzącymi w kolejne rozwidlenia labiryntu, jakim była ta twierdza karna. Skrzydło wyglądało zazwyczaj na większe, a to z powodu śladowej ilości wystroju wnętrza, aczkolwiek na tamten moment kilku strażników uwijało się jak w ukropie, eksplorując pomieszczenie w tę i z powrotem. Wszystkim udzielała się gęsta atmosfera nerwowości. Kael rozglądał się. Był tu zaledwie parę razy, do tego po raz pierwszy widział tylu wartowników w jednym miejscu, czuł się więc nieco dziwnie. Po wzmocnionych napierśnikach z wygrawerowanym gryfem jako znakiem rozpoznawczym rozpoznał nawet kilku ważniejszych dowódców. Reszta, tak jak on, miała zwykłe, wchodzące w standardowy zestaw skórzane pancerze. Posłyszał trochę nerwowych szeptów.
- Jesteś pewien?
- Całkowicie. To niemożliwe, żeby przez tyle czasu nie dawali znaków życia.
- Ale jak…?
- Mnie nie pytaj. Dzieje się tutaj coś, czego nie potrafię zrozumieć. Nikt nie potrafi…
Jemu i Gervowi szybko znaleziono zajęcie. Mieli założyć rezerwowe pieczęcie na żelazne, czterometrowe wrota, będące podstawowym łącznikiem z pozostałymi częściami Cytadeli.
- Jeżeli musimy dokładać kolejne cegiełki do tak mocarnego zabezpieczenia, to znaczy, że naprawdę coś niekiepskiego nam zagraża – mruknął Gerv.
- Podejrzewasz coś? – zmarszczył brwi Kael.
- Człowieku, jeżeliby miało dojść do szturmu, w całej pieprzonej Cytadeli powinno aż huczeć! Nie mam pojęcia, co tu się musi dziać.
- Kaelian Gaelmar, do mnie! – dało się posłyszeć głos z tyłu.
Kael odwrócił się, widząc nawołującego go dowódcę zmiany.
- Lepiej idź – poradził Gerv.
W kilka uderzeń serca młodzieniec stał już przy swoim bezpośrednim przełożonym. Był to krępy, nieźle zbudowany mężczyzna w wieku około trzydziestu pięciu lat. Krótkie, kręcone włosy, przyprószone już nieco siwizną, nadawały nieco dostojeństwa wiecznie marsowej twarzy.
- Mam nadzieję, że nie jadłeś dziś zbyt obfitego posiłku? – zapytał ponuro. – Może być potem ostro.
- Nie, sir. Czy wiadomo, co się tutaj dzieje?
- Powoli się domyślamy. I wcale nam się to nie podoba – dodał. – Jesteś tu krótko, ale czytałem o tobie, chłopcze. Może nie jesteś zawodowym żołnierzem, ale z dokumentów wynika, że łeb masz nie tylko do napierdalania w ścianę. Nie to, co większość twojej zmiany. Otrzymasz zadanie specjalne. W razie sukcesu premia się podwaja, rzecz jasna. Wchodzisz w to?
- Jasne – odparł ochoczo nieco zaskoczony Kael. – To może najpierw wprowadzicie mnie w zadanie? W końcu czas nagli i… – przerwał, uświadomiwszy sobie w lot o małym, choć bardzo istotnym szczególe: jego myśli wyrażały słowa, on sam poruszał także ustami, lecz mniej więcej od ostatniego zdania nie wydawały one najmniejszego dźwięku. Spojrzał na swego dowódcę. On także miał podobny problem, co sobie ewidentnie uświadomił w podobnym czasie, co Kaelian. W ogóle zrobiło się jakoś strasznie cicho. Nawet odgłosy stękania pracujących strażników czy nakładanych pieczęci nagle zanikły. To właśnie skłoniło Kaela do odwrócenia się w stronę wielkich drzwi. To, co zobaczył, wprawiło go w osłupienie. Na jego oczach grube, potężne wrota z litej stali jakimś sposobem wyleciały – bądź zostały wyrwane – z zawiasów, w zasadzie zignorowały zewnętrzny napór pieczęci i bezgłośnie spadały na majstrujących przy nich mężczyzn. Trójka z nich, na czele z Gervem, zajęta sprawdzaniem umocowań prawdopodobnie nie do końca zdała sobie sprawę z sytuacji, gdy zwaliste wrota niesłyszalnie, choć na z pozostawiającym spore pole dla wyobraźni obrazku gwałtownie przygniotły jego kolegę i dwójkę innych ludzi. Kilka sekund później widać już było leniwie wydobywające się spod spodu strużki krwi. Brak dźwięku nadawał całej tej scenie dodatkowego ładunku grozy. Nim jednak zdążył jakkolwiek zareagować, wyłoniła się postać, która zniszczyła wejście, zabijając jego kolegów. Oczom strażników ukazał się gargantuiczny, ponad trzymetrowy łysy kolos z nieprawdopodobnym zasięgiem ramion. Jego skóra była barwy szarej, ciało nienaturalnie umięśnione, z odzienia posiadał jedynie przepaskę biodrową. Na torsie miał fantazyjne tatuaże, podobne nieco do krasnoludzkich runów, lecz na oko bardziej skomplikowane. Gdyby nie zmierzał do nich coraz szybszym tempem, można by z daleka uznać, że to ogromny posąg, jakaś przedziwna wariacja artystyczna autorstwa kogoś z bractwa Terranian.
Do Kaeliana doszła jedna, dość istotna w ich położeniu myśl: jeżeli rzeczywiście był jakiś narrator, który kształtował ich losy, musiał być aktualnie w beznadziejnym nastroju.
***
Brak dźwięku i wielkie monstrum o nadludzkiej sile ścigające ocalałych okazało się zbyt mocną mieszanką. Na domiar wszystkiego ich nemezis było nie tylko zwaliste i arcypotężne, ale także całkiem szybkie, jak na swoje gabaryty. Dlatego w ciągu kilkudziesięciu sekund dość szybko dopadał panikarzy bądź mniej rozsądne jednostki, które atakowały go od tyłu swym orężem, łamiąc przy okazji ostrza. Część bardziej ogłupiałych z powodu utraty zmysłu słuchu strażników podczas ucieczki wpadała w różnorakie przeszkody, zabijając się na miejscu bądź stając się łatwym celem dla wroga. Kaelian nie zastanawiał się zbyt długo i dość szybko uznał, że próba sił z kimś (czymś?) takim to nie było coś, czego koniecznie potrzebował w życiu. Uciekając, dostrzegł, jak gigant schwycił jedną ręką za głowę jednego z noszących hełm strażników, po czym błyskawicznie zgniótł ją, tworząc podobny efekt do rozpryskującego się jajka. To wystarczyło, by adrenalina w żyłach podniosła się. Kael wypatrzył gdzieś dowódcę zmiany. Tak jak się spodziewał, tamten nie tylko był rozsądniejszy od całej reszty, ale również najwyraźniej – wnioskując po jego nader pewnych ruchach na tle reszty – wiedział dokładnie, gdzie się wycofać. Kaelowi pozostało więc ruszyć za nim. Gdy oni i kilku innych ocalałych wpadli w jeden z niższych korytarzy – na tyle niskich, że ogromny napastnik nie miał szans przejść przez nie prosto – było bezpiecznie, przynajmniej póki co. Po przejściu kilku metrów dźwięk nareszcie powrócił.
- Dobra nasza – rzekł dowódca. – Tak jak się spodziewałem, zaklęcie Ciszy musi mieć gdzieś niedaleko swe limity. Nawet najlepsi magowie nie byliby w stanie utrzymać takiego stanu w całej Cytadeli.
- Albo wyczerpała mu się energia – podsunął Kaelian.
- Nieważne. Od początku uderzają w nas ostrą amunicją. Są przygotowani, a my się tego nie spodziewaliśmy. Musimy opracować plan działania. Póki co nie krzyczałbym teraz za bardzo. Nie wiemy, ilu ich jest, a jak do tej pory byli dość dobrze przygotowani.
- Sir, ktoś tu idzie – odezwał się jeden ze strażników.
Ocaleli z rzezi spojrzeli na miejsce, które ich kolega wskazywał. Naprzeciwko stała samotna postać odziana w brązowy płaszcz z kapturem. Nim ktokolwiek zdążył wykonać ruch, postać zrzuciła wierzchnie odzienie. Intruz okazał się piękną czerwonowłosą kobietą w karmazynowej sukni. Kael wstrzymał oddech. Chłonął wzrokiem tę zadziwiającą istotę. Jej delikatne, subtelne kształty niczym u bogini. Długa szyja, smukła sylwetka, wysoki wzrost. Widział to wyraźnie, mimo że dzieliło ich dobre kilka metrów. Wywarła na nim tak wielkie wrażenie, że zaczął powoli czuć się z tym nieswojo. Gdy kiedyś wybrał się z kilkoma znajomymi szlachcicami w podróż do odległych krajów Południa, dowiedział się co nieco o feromonach, które potrafiły omamić większość mężczyzn, a co niektóre, mocniejsze rodzaje – uczynić ich nawet na pewien czas bezwolnymi. Teraz był bardziej niż pewien, że kobieta używa na nich czegoś podobnego. Chociażby dlatego, że podczas pierwszego wrażenia nie wydało mu się nawet podejrzane to, że osoba wyglądająca na należącą minimum do arystokratycznego rodu panoszy się po wielkim więzieniu, o niestosownym odzieniu nie wspominając. To nie było w żaden sposób naturalną reakcją. Żadna kobieta, nawet najbardziej magnetyczna, nie byłaby w stanie doprowadzić kogoś do takiego stanu samą swą obecnością. Wciąż jednak część jego mimowolnie posuwała się ku niej, walcząc z racjonalną częścią jego jaźni. To musiały być naprawdę mocne specyfiki.
Ale szybko spostrzegł, że nie był sam. W zasadzie lwia część strażników bezrefleksyjnie zmierzała ku niej. Najwyraźniej prawdą było to, że wiele zależało również od siły woli danej jednostki. Z nich wszystkich najlepiej – lepiej nawet niż Kaelianowi – szło dowódcy zmiany, który zdołał nawet chwycić spoconą od wysiłku dłonią za rękojeść swego miecza. Kobieta także to dostrzegła, bo zignorowała tymczasowo całą resztę, podchodząc do niego kilkoma szybkimi, lecz wciąż pełnymi gracji ruchami. Nie wiadomo, kiedy w jej kształtnej dłoni pojawił się drobny sztylet. Kael chciał krzyczeć, lecz było zbyt późno. Dowódca stawiał opór, aczkolwiek i tak miał skrępowane ruchy jakby niewidzialnymi więzami, a gdy piękna niewiasta zbliżyła się, jej specyfik zadziałał jeszcze lepiej, wyraźnie niemal całkowicie go paraliżując. Błyskawicznie, z wprawą ekspertki, przejechała po jego szyi. Dowódca zaczął się dławić, po czym padł na ziemię, cały w drgawkach, by w kilka chwil zwiotczeć. Ewidentnie ukontentowana kobieta zaczęła robić to samo innym, a gdy zwróciła się wreszcie do Kaeliana, zatrzymała się w pół ruchu, jakby badając mężczyznę, aż wreszcie opuściła broń, uśmiechnęła się zalotnie i pomachała mu drugą ręką. To było jak surrealistyczny sen: przepiękna morderczyni z zakrwawionym sztyletem i zwłokami zarżniętych niczym prosiaki mężczyzn tuż za nią zachowuje się niczym poszukująca męża podlotka. Kael zastanawiał się jednak tylko chwilę, bowiem siła działania specyfiku zdawała się tracić swą siłę, dzięki czemu odwrócił się na pięcie i zaczął uciekać, ignorując przemożną chęć zrobienia czegoś kompletnie odwrotnego.
Przebiegł zaledwie kilkadziesiąt metrów, zakręcając czasem w losowe uliczki, gdy wpadł z deszczu pod rynnę. Jeżeli myślał, że to, co dotychczas zobaczył, było już ostatecznym dziwadłem, mylił się całkowicie. Szary kolos raczej nie mógł się zmieścić do przejść o wymiarach, które ledwie zadowalają człowieka o względnie normalnych gabarytach, demoniczno-anielska kobieta raczej też się nie spieszyła. Kael przez krótki czas zachodził w głowę, czy przypadkiem nie ocaliła mu życia, choć wolał się nie rozpraszać i bezpiecznie założyć, że po prostu chciała się z nim pobawić jak kot ze zdobyczą i przedobrzyła, dzięki czemu uciekł. Teraz zobaczył jednak coś straszliwego i groteskowego zarazem. Dwóch strażników – jeden z mieczem, drugi z włócznią – krążą na małej przestrzeni wokół łysego, chuderlawego mężczyzny, który zapewne nie zwracałby niczyjej uwagi, gdyby nie fakt, iż oprócz zwyczajnych kończyn miał jeszcze cztery wielkie, owłosione odnóża, jak u przerośniętego pająka. Z nieprawdopodobną szybkością i zwinnością lawirował dzięki nim pomiędzy ścianą, podłogą, a sufitem, kompletnie dezorientując przeciwników. Kaelian najwyraźniej trafił na końcówkę pojedynku, bo człowiek-pająk nagle rozbroił za pomocą jednej kombinacji obu adwersarzy, by następnie z ogromną siłą trafić jednego z nich, co poskutkowało tym, że nieszczęśnik wpadł na ścianę. Dziwadło już miało ruszyć w pogoń za uciekającym drugim żołnierzem, lecz dostrzegł innego przeciwnika. Takiego, który nie uciekał.
Kael wyciągnął szybko swój miecz z pochwy. Jeżeli chodzi o szermierkę, był całkiem niezły w Akademii. Zawsze miał smykałkę do tego, nawet pomimo częstego braku czasu na regularne treningi. Postanowił więc spróbować szczęścia i zarobić na swą premię. Ruszy na człowieka-pająka z wyprostowaną dłonią, tak by delikatnie zwiększyć swym ostrzem dystans. Zacznie od próby wyeliminowania bądź choć poranienia jego kończyn. W tym celu szybko przejdzie do serii szerokich cięć… albo po prostu zostanie powalony, nim wykona pierwsze pchnięcie. Okazało się bowiem, że szybkość reakcji jego przeciwnika dalece wykraczała poza fizyczne możliwości Kaeliana. Ledwie się zorientował, a już leżał rozpłaszczony na ziemi, w oczy patrzyły mu zaś dwa podejrzanie intensywnie patrzące na niego czarne ślepia. Chwilę potem poczuł ukłucie przy obu dłoniach i nogach, które zostały unieruchomione kolejno przez pajęcze kończyny. Do Kaela dotarło, że został mu wpuszczony jad, który w przeciągu kilku sekund częściowo go sparaliżował. Cała reszta, czyli głowa, tors i wszystko poniżej aż do łydki funkcjonowały normalnie, lecz wiele mu to nie pomogło. Człowiek-pająk uniósł młodego strażnika i ruszył z nim dalej.
***
Kaelian podziwiał sufit. Tylko to mu pozostało, gdy dwie potężne kończyny człowieka-pająka go przenosiły. Dziwadło wyjątkowo przerzuciło się na poruszanie się na swych ludzkich nogach, mając w razie czego w odwodzie dwie wolne pajęcze kończyny, którymi majtał sobie bez celu. Kael domyślał się, że to już musiał być koniec drogi, gdyż tempo marszu było niewielkie. Jego dedukcja potwierdziła się, gdy został brutalnie postawiony i oparty od niechcenia o jedną ze ścian.
Miał zawroty głowy, było mu również słabo, prawdopodobnie od paraliżujących toksyn, które przepływały przez część jego ciała. Wzrok zaczynał mu się powoli wyostrzać. Dostrzegł kręcących się po niewielkim korytarzyku ludzi. Szpakowaty mężczyzna w błękitnym stroju maga coś perorował niskiemu, zasępionemu człowiekowi o bujnej, opadającej prawie na oczy rudej czuprynie i w postrzępionej skórzanej kurtce. Mówili cicho, zapewne pomni pogłosu więzienia. Kael musiał mocno uderzyć się w głowę, bo na początku nie potrafił skupić myśli na tym, co tamci mówili, przez co rejestrował jedynie oderwane od siebie wyrazy. Z boku stał obojętnie człowiek-pająk, tak jakby przypałętał się przez przypadek.
- I po co żeś przyniósł tego frajera? – odwrócił się do człowieka-pająka mag, wskazując na Kaeliana, który zwrócił uwagę na sens rozmowy dopiero po tym, jak nagle przerzuciła się na jego temat.
- Żeby go przesłuchać, a po co innego? – odparł tamten gardłowym głosem.
- Mogłeś to zrobić sam, Arngeir! – podniósł nieznacznie głos jego interlokutor.
- Nie za to mi płacą – wzruszył ramionami Arngeir. – Zresztą nigdy nie potrafiłem przesłuchiwać. Za szybko mi zdychają.
Mag pokręcił głową ze zrezygnowaniem. Po chwili przeniósł wzrok na Kaeliana.
- A ty co? – rzucił, jakby od niechcenia. – Wyjawisz nam swoje plany?
- C-co? – odzew Kaela był czymś niewiele bardziej komunikatywnym od charknięcia. Najwyraźniej paraliż kończyn w jakimś stopniu podziałał na jego struny głosowe, zapewne jako coś w rodzaju przedziwnego skutku ubocznego.
- Plany na temat twojej roli w nadchodzącej dyskusji – odpowiedział mu spokojnym, rzeczowym głosem. – Bo ustalisz je poprzez zdecydowanie, czy wolisz od razu wygłosić, gdzie go trzymacie, czy potrzebujesz pomocy ze strony moich… specyfików?
- A… ale o czym ci mam niby powiedzieć? – wysapał z trudem Kael.
- Nie pajacuj – uciął. – Bliźniak cesarza został przetransportowany tutaj z Crevain kilka tygodni temu. Mamy szpiega, który informuje nas o wszystkim, więc odpuść sobie.
- Może on naprawdę nie wie? – spytał niski facet. – To wciąż dość poufna wiadomość, a z tego, co widzę, Arngeir nie wziął na jeńca generała armii – omiótł Kaela sceptycznym wzrokiem.
- Może tak, może nie. Musimy jednak sprawdzać wszystko. Czas nas goni. Zrobiliśmy tu taki burdel na kółkach, że te oniemiałe oszołomy będą wspominać dzisiejszy dzień latami, ale prędzej czy później się wezmą w garść. Dawaj, wyciągamy narzędzia pracy, bo nasz nowy towarzysz chyba jednak nie rozumie do końca powagi sytuacji. Nie wybieraj się nigdzie, chłopcze – puścił oko Kaelianowi z szyderczym uśmieszkiem. – Zaraz pogadamy.
Kael mimowolnie obserwował, jak stary mag z niskim mężczyzną wyciągają z leżącego w pobliżu plecaka przeróżne „przybory” w rodzaju kolorowych flakoników o podejrzanej zawartości, nożyków czy lejków. Arngeir oparł się leniwie o ścianę, wyczekując spektaklu niczym przybywający na arenę obywatel, spragniony rozrywki po ciężkim dniu pracy.
Kaelian uznał w końcu, że musi przestać o tym myśleć. O tym, co będą mu robić. Uciec myślami gdziekolwiek. Jak na ironię, pierwszą rzeczą, która mu wpadła do głowy i nie chciała wyjść, były słowa Gerva. W innych okolicznościach, gdyby nie ten wielki szturm na Cytadelę, prawdopodobnie zapomniałby o tym na następny dzień. Ale natłok chaosu, który wdarł się w jego życie w tak ekspresowo krótkim czasie, wzmocnił opowieść zmarłego już kolegi poprzez bardzo wyraziste przykłady. Nie wiedział już do końca, czemu nie pamiętał za dobrze tak wielu etapów w swoim życiu – szczególnie, gdy teraz na dokładkę doszedł kolejny problem: miał przerażające przeczucie, że wszystko, co przeżył aż do tej tragicznej nocy, było jedynie skrótem, streszczeniem, notką biograficzną na potrzeby Wielkiej Narracji, dla której został stworzony. Tak jakby wcześniej był w jakimś transie, zahipnotyzowany, aby przypadkiem nie dostrzegł tych nieścisłości. Brał także pod uwagę, że intensywność wrażeń doprowadziła go do obłędu, jednak nie było to dla niego zbyt wielką pociechą, a skuteczniej odrywały go od chwili obecnej szalone rozważania o Narratorze, który jest jego bogiem i stwórcą. Niech będzie. W końcu i tak Kaelian wkrótce zostanie poddany bolesnym przesłuchaniom, zmuszany do wyjawienia miejsca pobytu jakiegoś „brata bliźniaka” cesarza. Nawet nie miał pewności, czy na serio w areszcie przetrzymywali jakieś ukryte rodzeństwo miłościwie panującego, czy to rodzaj kryptonimu. Było to zresztą bez znaczenia. I tak nic nie wiedział. Istotne było co innego: jeżeli domyślił się prawdy o swojej egzystencji, jeśli teraz nie majaczył, to jakim cudem osoby z zewnątrz – w tym przypadku ten człowiek, o którym Gerv wspominał – mogą chociaż się tego domyślać?! Rozsądną, a jednocześnie przerażającą odpowiedzią na to pytanie była opcja, że Narrator przysłał swojego przedstawiciela… Tak jak bogowie według mitów potrafią natchnąć zwykłego człowieka, by wygłaszał ich wolę. Możliwe w takim wypadku, że taką osobą był dokładnie ten osobnik, który opowiedział swoją teorię znajomkowi Gerva. Po tej myśli Kaelian zapałał szczerą nienawiścią do potencjalnego stworzyciela. Takie bezlitosne, wykalkulowane okrucieństwo! Z drugiej jednak strony czuł perwersyjną przyjemność, wynikającą z ulgi, że można wreszcie kogoś obwinić. To nie wina Kaeliana Gaelmara, tylko jakiejś istoty, która nadała mu imię, zdeterminowała pochodzenie, życiorys, a nawet charakter. To nie wina Kaela, że nigdy nie mógł w pełni skupić się na swych dążeniach, wybierał niewłaściwe ścieżki i znajomych. Po prostu lepiej by było, gdyby nigdy się nie narodził.
Rozważania Kaeliana przerwało znajome, błogie uczucie. I rzeczywiście, pojawiła się przed nimi kobieta, która wymordowała jego oddział. Kael patrzył w konsternacji, nie za bardzo wiedząc, jak w ogóle na nią zareagować. Ona również go wypatrzyła. Uśmiechnęła się nieznacznie, zatrzepotała długimi rzęsami, puściła oko. Kael na moment zapomniał o tym, co zrobiła z jego kolegami, kontemplując jej kształty, wykonywane jakby od niechcenia ruchy, swobodę, tak jak gdyby ktoś rzucił na nią czar sugerujący, że znajduje się nie w obmierzłych lochach, a na jakimś wystawnym przyjęciu. Dopiero po pewnej chwili Kaelian dostrzegł, że ktoś z nią był. Ale i tak zwrócił na niego uwagę tylko dlatego, że siwy, chuderlawy mężczyzna kogoś mu przypominał. Widział tę facjatę setki razy – na odbiciach monet w całym kraju. A więc… to faktycznie bliźniak cesarza Midaarda XIV! To musiała zatem być jakaś grupa dążąca do obalenia obecnego porządku poprzez wstawienie „swojego” władcy na tron. A przynajmniej tak to wyglądało.
- Brawo, mała – rzucił zdawkowo mag do kobiety, kiwając powoli głową z uśmiechem. – Nie spodziewaliśmy się, że ci się to teraz uda. Mieliśmy bardzo mało danych – zauważył.
- Miałam mnóstwo szczęścia – westchnęła kobieta w czerwieni. – A raczej Golem, bo to on przypadkiem trafił na jego ślad podczas jednej z rozwałek. Mi pozostało już tylko pogadać z paroma rannymi strażnikami. Prościzna.
- Zaraz – mag zmarszczył brwi, patrząc na przyprowadzonego staruszka, który gapił się na kobietę z uwielbieniem wypisanym na obliczu. – Cholera! Czemu nie dałaś mu antidotum na twoje perfumy? Mamy tego przecież cały zapas.
- Oj, szczegóły – machnęła ręką. – Łatwiej było go prowadzić. Spieszyło nam się, a dzięki temu nie zadawał głupich pytań. Lepiej ty mi powiedz, po co wywaliliście na wierzch te graty – wskazała na stos przedmiotów, które do tej pory wyjmowano.
- A na co ci to wygląda? Gdybyś przybyła, bo ja wiem, kwadrans lub dwa później, pytania byłyby zbędne. Teraz biedny Anton będzie musiał to pochować, bo skoro masz nasz główny cel, wiedza tego ciecia nie jest nam potrzebna.
- Kurwa, dlaczego niby tylko ja?! – jęknął niski mężczyzna o imieniu Anton.
- Bo trzymam kredens – odparował tamten. – A poza tym jeszcze pewnie dlatego, że odwaliłem wraz z Golemem i naszą uroczą partnerką większość roboty. Poza otwarciem paru zamków – które w razie czego, nawiasem mówiąc, mogłem z łatwością rozwalić w drobny mak – twoje usługi póki co nie były wielce potrzebne, a i tak otrzymasz swoją dolę. Więc nie marudź.
Anton spochmurniał. Kobieta w czerwieni zaś popatrzyła to na niedoszłe narzędzia tortur, to na Kaela, po czym pokiwała ze zrozumieniem głową.
- No dobra. To co teraz?
- Wynosimy się, moja droga. Ale najpierw – wskazał znacząco na Kaeliana, co sprawiło, że samemu zainteresowanemu nieźle przewróciło się w żołądku.
- Musimy…? – spytała z niezadowoleniem w głosie kobieta. – Można by go wykorzystać. Z pewnością wiele wie. Mógłby się nam w przyszłości przydać.
- Wątpię, żeby… – zaczął mag, lecz przerwał w pół słowa, patrząc uważnie na nią. Po chwili przewrócił oczyma i poklepał się w czoło. – Znowu, kobieto? Znowu?! Będziesz chciała zwerbować każdego lalusia, który ci się spodoba?
- To nie laluś. I nie każdego – odrzekła z urażeniem w głosie. – Pomyślałam po prostu, że można by…
- Nie – uciął brutalnie mag. – Nawet nie zdajesz sobie sprawy, ile łapówek musiałem ostatnio nawciskać, ilu nowych ludzi wtajemniczyć, nim udało się nam ruszyć z planem. Za dużo osób o tym już wie. Brutalnie licząc, na tak wczesnym etapie operacji mamy niemal dwa razy więcej „świeżaków”, niż wyjściowo planowaliśmy. Biorąc pod uwagę późniejszy podział zysków z tego, co otrzymamy od szefa, i tak czeka nas wkrótce przeprowadzenie… redukcji. Ryzyko dekonspiracji jest zbyt niebezpieczne na tym etapie, poza tym nie pozwolę na to, by jakieś ciołki, które w większości prawie nic nie zrobiły, żerowały na nas. Więc po prostu dla większego zysku i bezpieczeństwa nas wszystkich nie chcę słyszeć o kolejnych partnerach, zwłaszcza nieznanego pochodzenia żołnierzyków. Czy to jasne?
Z każdym kolejnym słowem mężczyzny będącego ewidentnie kimś w rodzaju przełożonego grupy kobieta miała coraz bardziej nietęgą minę. Gdy skończył, kiwnęła zdawkowo.
- W porządku, wyraziłeś się jasno – rzuciła. – Szkoda… Niemniej pozwól mi się tym zająć. On nic nam nie zrobił, po prostu znalazł się w złym miejscu i złym czasie.
- Niech będzie, wszystko jedno – powiedział po pewnym wahaniu mag, ignorując jęk stojącego z boku Arngeira, który wyglądał tak, jak dziecko, któremu odebrano ulubioną zabawkę. – Ale pospiesz się. Tym razem żadnych… prywatnych spotkań. Nie mamy na to czasu. Anton zbierze graty i wynosimy się. Mogą się pozbierać lada chwila.
- Załatwione.
Kobieta w czerni zbliżyła się do Kaeliana, tak bardzo, jak ani razu do tamtej pory. Poczuł ciepło, nadeszło rozluźnienie. Czuł strach, ale także przyjemność. Postanowił przestać się opierać. Utonąć w oparach narkotycznej ekstazy. Kobieta przyklękła tuż przy nim. Zbliżyła swą twarz do jego twarzy. Widać było jej okrągłe, brązowe oczy, nieskazitelną cerę, podłużny kształt głowy. Złorzeczący kilka minut wcześniej na swego hipotetycznego boga Kael teraz miał ochotę stawiać mu pomniki. A więc nawet on znał litość! Tyle czasu upokorzeń, nieprawdopodobne wręcz wpakowanie się w tarapaty – to wszystko nie miało w tamtej chwili znaczenia. Kaelian oddałby wtedy wszystko za przedłużenie bliskości w jakimkolwiek sensie z istotą w czerwieni. Był na tyle inteligentny, by móc w każdej chwili zdawać sobie sprawę z tego, że jego uwielbienie potęgowane było przez wydzielany przez kobietę specyfik, aczkolwiek nie obchodziło go to. Wypierał tamtą informację.
- Przepraszam, że tak wyszło – wyszeptała ciepło. – Naprawdę chciałam cię bliżej poznać. Może nawet byś się nam przydał? Nie wyglądasz mi na rojalistę – w jej tonie słychać było szczery smutek. – Ale nie martw się. Nie będziesz cierpiał. Nie pozwolę na to – po tych słowach złożyła na jego ustach gorący pocałunek.
Kaelian Gaelmar mógłby w tamtym momencie przysiąc, że znalazł się na krótki czas w raju. To było niczym liźnięcie tysiąca słonecznych promyków, tylko bardziej zmysłowo. Pomimo lekko zdrętwiałych ust mężczyzna smakował jak tylko mógł jej warg, czuł język kobiety, który to przychodził, to odchodził. Potem napłynął do niego nienaturalnie intensywny słodki posmak, jednostajnie nasilający się z każdą sekundą. A potem… potem nie było już nic.