-Tom - odpowiedział Syriuszowi bandyta, oglądając się przez ramie - I nie przesadzaj, gdyby tu gdzieś w okolicy byli orkowie, to by już przyszli. Ale tak, trzeba ich znaleźć.
Zaraz po skończeniu tej wymiany zdań dotarliście do miejsca, gdzie wcześniej stała kolumna, dołączył też do was drugi bandyta, ten, który wcześniej nie posłuchał rozkazu i pobiegł pomóc knechtowi. Sam knecht widoczny był pomiędzy drzewami, chyba udzielał właśnie reprymendy Bartokowi. Ivora nie było widać, chyba został nad pokonanym szkieletem. Jeśli chodzi o uchodźców, to ich ślady były na tyle wyraźne, że nawet człowiek bez żadnego doświadczenia w lesie potrafiłby iść ich tropem. Grupa prawie dwudziestu ludzi, w panice uciekająca masą w jednym kierunku, tratująca wszystko co stanie jej na drodze. Spojrzawszy po sobie, wzruszywszy ramionami, cała trójka ruszyła wzdłuż śladu, żywiąc nadzieję że grypa nie rozbiegła się gdzieś dalej na boki.
Sójeczka tymczasem podszedł do Bartoka, który mniej więcej doszedł do siebie, i zdzielił go w twarz, co nie wywołało zbytniego efektu, przynajmniej nie takiego jak Sójeczka by sobie życzył. Myśliwy wysłuchał słów żołnierza, patrząc mu w oczy. Jego wzrok był mieszanką panicznego lęku, poczucia winy i oburzenia. Gdy knecht skończył mówić, Bartok natychmiast odpowiedział, a jego głos już niemalże nie drżał.
-Ttaak, pppostaram się... ale... coś tatatakiego... - wskazał w kierunku, skąd nadbiegły szkielety, jednak Sójeczki już to nie interesowało. Myśliwy przyjął reprymendę do wiadomości, reszta się nie liczyła, liczyła się tylko rana. Żołnierz rozpiął pas, ściągnął tunikę, przez chwilę męczył się rozsznurowując powoli przeszywanicę, po czym ściągnął koszulę, odsłaniając tors. Rana znajdowała się na lewym boku, ze dwa cale nad kością miednicy, była długa na niemal pięć cali, głęboka na około cal. Krwawiła na tyle obficie, by istniało ryzyko wykrwawienia, jeśliby pozostawić ją bez opatrunku przez dłuższy czas, a jednocześnie na tyle skąpo, by zatamowanie krwotoku nie stanowiło najmniejszego problemu. Pozostawało tylko pytanie czym ranę owinąć, bowiem bandaży czy innych szmat knecht w swej torbie nie miał. Oczywiście, wypadało by także przemyć ranę przed zawinięciem, oczyścić ją.
Ivor obserwował jak Łysy wraz z bandytą, o którym zdążył jeszcze usłyszeć że przedstawia się jako Tom, znikają między drzewami. Wkurzony na tępy naród który zhańbił się strachem przed nieumarłymi (bo to przecież normalne, że zmarły sąsiad po lesie z mieczem biega, nie?) usiadł i dokonał inwentaryzacji opancerzenia. Naramienniki i napierśnik jako tako się trzymały, aczkolwiek tu i ówdzie widać było na nich rdzawe zacieki. Znajdująca się poniżej lamelka była dość gruntownie rdzą przeżarta, na prawym boku widniała w niej wielka dziura, zachodząca na plecy, poza tym ubytki pojedynczych płytek zdarzały się od czasu do czasu na całej powierzchni. Podobnie przerdzewiała i wypełniona drobnymi dziurami była kolczuga, osłaniająca ramiona oraz biodra. Skórzany fartuch, osłaniający pachwiny i krocze oraz cztery litery był jako tako cało, podobnie jak grube, skórzane nogawice, brakowało tylko lewego nakolennika. Gorzej było z rękami. Prawy rękaw nie istniał, była sama rękawica z folgowym karwaszem, rękaw lewy miał kilka dziur, w rękawicy urwane były palce serdeczny i mały, a folgowy karwasz kończył się w połowie wysokości. Krew, pył, błoto i bród pokrywający zdecydowaną część pancerza na pewno nie były zdrowe dla metalowych elementów, dla skóry zresztą też nie.