Forum RPG Center

Święte Przymierze => Terytorium Neutralne => Archiwum prac konkursowych => Wątek zaczęty przez: Kassler w Wrzesień 05, 2015, 18:51:15 pm

Tytuł: Konkurs na Opis Inkantacji
Wiadomość wysłana przez: Kassler w Wrzesień 05, 2015, 18:51:15 pm
KONKURS NA OPIS INKANTACJI

(http://i58.tinypic.com/2vwfp02.jpg)


1. W konkursie może wziąć udział każdy członek Świętego Przymierza.
2. Celem uczestnika jest przygotowanie opisu rzucania magicznego zaklęcia, uroku, bądz przeprowadzania rytuału z użyciem magicznych formuł. Oceniane będą barwność i szczegółowość, odwołanie się do wrażeń zmysłowych (efekty świetlne, dzwięki towarzyszące czarowi, specyficzny zapach, zmiany temperatury et cetera) oraz ogólny kunszt i pomysłowość pracy.
3. Inkantacje mogą opierać się na dowolnym uniwersum fantasy, podobnie jeżeli chodzi o postać maga/magów, który je przeprowadza.
4. Sędziami w konkursie będą Kassler oraz Webster.
5. Gotowe opisy przesyłamy na skrzynkę mailową spkonkurs1@gmail.com
6. Długość pracy nie może przekraczać trzech stron A4, zapisanych standardową czcionką.
7. Konkurs rozpoczyna się z dniem 27.07.2015r, a kończy 14.08.2015r.
8. Nagrodami będą, zależnie od stopnia podium, różnej wartości plusy do awansu. Zwycięzca otrzyma dodatkowo Rubin Przywoływacza.
9. Ewentualne zmiany w regulaminie oznaczane będą kolorem brązowym.

Uczestnicy:
Dollan
Dassanar
C
Blady
mnikjom
Cassimir
wardasz
Tytuł: Odp: Konkurs na Opis Inkantacji
Wiadomość wysłana przez: Kassler w Wrzesień 05, 2015, 18:51:48 pm
Nadeszła długo oczekiwana chwila ogłoszenia wyników Konkursu na Opis Inkantacji. Co ciekawe, spośród sześciu przesłanych prac, aż... PIĘĆ zajęło miejsce na podium! Nie przedłużając, oto rezultaty:

I miejsce
Pierwszą pozycję zajął opis samobójczej inkantacji, przeprowadzonej przez klasztornego oficera na polu z wolna przegrywanej bitwy. Do zwycięzcy trafia oczywiście Rubin Przywoływacza - magiczny kamień szlachetny, wzmacniający ogólny potencjał czarodziejski posiadacza. Na stopniu stanął:
(click to show/hide)

II miejsce
Drugi poziom pudła stał się właściwie esencją Świętego Przymierza. Ściskają się tutaj przedstawiciele trzech zakonów, będący autorami zupełnie odmiennych pomysłów na pracę konkursową. Są nimi:
(click to show/hide)

III miejsce
Trzecie miejsce przypadło komuś, kto podjął trud sparafrazowania... starotestamentalnej Księgi Wyjścia! Jest nim reprezentant Królestwa:
(click to show/hide)


Za wysłanie czegokolwiek dziękujemy tymczasem Legionowi :D Prawdopodobnie bez jego głosu, konkurs w ogóle nie doszedłby do skutku.


OCENY SĘDZIÓW
(click to show/hide)

Gratulacje dla uczestników, podziękowania dla Webstera za sprawny sędziunek. Zapraszam do udziału w kolejnych konkursach. 
Tytuł: Odp: Konkurs na Opis Inkantacji
Wiadomość wysłana przez: Dollan w Wrzesień 05, 2015, 19:04:09 pm
Dzień miał się już ku końcowi, jednak bitwa toczyła się w najlepsze. Pomimo wielu godzin krwawych bojów żadna ze stron nie ustępowała. Ciężka piechota Wielkiego Klasztoru, okopana na dogodnych pozycjach obronnych w wąskim przesmyku, skutecznie powstrzymywała do tej pory kolejne fale ataku nieprzyjaciela. I o ile dotychczas straty III Armii Reiveńskiej były niewielkie, to w końcu żołnierze Zakonu zaczęli opadać z sił. Formacja obronna stawała się coraz słabsza, podczas gdy nieprzyjaciel zdawał się dysponować nieskończonymi rezerwami trupów gotowych do wskrzeszenia. I tylko co chwilę nad przeciwległym wzgórzem widać było magiczne rozbłyski, a zaraz potem nacierała kolejna fala nieumarłych. Arkanista Mearel Veeran, dowodzący III Reiveńską, doskonale zdawał sobie sprawę z powagi sytuacji. Miał już plan, chciał tylko jeszcze chwilę utrzymać szyk tak, by w końcu sprowokować Nekromantów po przeciwnej stronie pola bitwy do użycia całej swej mocy. I udało mu się - gdy zobaczył, jak od strony wrogiego obozu nadciąga chmara ożywieńców większa, niż jakakolwiek do tej pory, postanowił działać.
- Komendancie, trąbcie na odwrót! - rozkazał Arkanista, po czym wyciągnął zza pasa fiolkę z eliksirem o bladoniebieskim zabarwieniu, który wypił duszkiem.
- Ależ, wasza łaskawość, jeśli utracimy tą pozycję... - zaczął stojący obok niego żołnierz.
- Wykonać! - huknął Mearel, rzucając podwładnemu groźne spojrzenie. Powieki maga zaczęły już drgać, a oczy zrobiły się jakby bardziej błękitne niż zazwyczaj.
Oficer nie miał zamiaru wyrażać kolejnych sprzeciwów, dlatego posłusznie chwycił za róg wiszący przy jego pasie i zadął w niego z całych sił. Wśród żołnierzy Klasztoru zapanowało poruszenie, a strzelcy i niżsi rangą magowie, którzy do tej pory osłaniali walczących w pierwszym szeregu wojowników, teraz posłali ostatnią salwę w stronę nacierającego wroga, by dać swoim kolegom czas na wycofanie się. I kiedy piechota Zakonu rzuciła się już do ucieczki, a kolejna fala nieumarłych była jeszcze dość daleko, Arkanista zeskoczył ze swojego punktu dowodzenia na wzniesieniu i przy pomocy lewitacji delikatnie wylądował w miejscu, gdzie jeszcze niedawno stał szyk bojowy utworzony przez jego ludzi.

Mearel przyklęknął na prawe kolano i wziął do ręki garść piachu, obficie spływającego już krwią.
- Et arkhmae Terraneum meliscandis, omni Viscali sahelndesaar... - wyszeptał pod nosem, jednocześnie kreśląc przed sobą w powietrzu palcem wskazującym drugiej ręki ośmioramienną gwiazdę. Gdy skończył, nagle w całej okolicy wiatr przestał wiać. Powietrze nabrało specyficznego zapachu, jaki zwykle uzyskuje tuż przed nadejściem burzy, jednak na niebie nie było ani jednej chmury.
- Aer Ignatii al maesteri Arcanum... - mag pochylił głowę i zamknął oczy. Pędzący na złamanie karku nieumarli byli już niedaleko. - Septiaris et Mearel, tes ad Maresnero exali man!
Jak na zawołanie, znów zerwał się wiatr. Tym razem był jednak niezwykle silny. Poderwane do góry przez gwałtowne podmuchy ziarna piasku zaczęły krążyć wokół Arkanisty i zdawać by się mogło, że mag Wielkiego Klasztoru stanowi epicentrum rozpoczynającego się wokół niego tornada. Trąba powietrzna przerodziła się w burzę piaskową, która skutecznie odpychała wszystkich próbujących wciąż nacierać nieumarłych do tyłu. Cała dolina zaczęła drżeć w posadach, niezwykle potężne wiatry zaczęły wyrywać pobliskie drzewa wraz z korzeniami i ciskać nimi w stronę armii Podziemia. Niektóre konary były w stanie zmiażdzyć nawet tuzin nacierających blisko siebie ożywieńców, lecz było ich zbyt mało, by realnie zagrozić szeregom nieprzyjaciela - była to raczej manifestacja gniewu natury, obudzonego przez bluźnierczą magię nekromantów, lecz ukierunkowanego dopiero dzięki sile żywiołów prowadzonej obecnie przez Mearela.
 
Sam Arkanista zaś zaczął powoli wznosić się w górę. Gdy był już co najmniej pięć metrów ponad ziemią, wśród krążących wokół niego niezliczonych drobin piasku zaczęły pojawiać się smugi jaskrawej czerwieni, z początku nieliczne. Wraz ze wznoszeniem się maga tornado, którego był sercem, zaczęło przybierać coraz to bardziej krwistoczerwony odcień, aż wreszcie jak na pstryknięcie palcem zapłonęło żywym ogniem tak, jak zwykło zapalać się suche drzewo rażone piorunem. I choć wedle wszelkich reguł logiki powietrze unoszące do góry piach płonąć nie powinno, to właśnie w tym momencie Veeran otoczony był już przez burzę szalejących jęzorów ognia.

Samo to było już poważnym wyzwaniem dla niestrudzenie maszerujących naprzód nieumarłych - ogień na truposze działał wręcz wyśmienicie, jednakże nie był to koniec przedstawienia. Gdy już zdawało się, że Arkanista zwyczajnie będzie utrzymywał tarczę płomieni tak długo, jak nie zmiażdży ostatniego ożywieńca, Mearel otworzył oczy. Błysnęły z nich słupy oślepiającego blasku, a sama twarz czarodzieja skrzywiła się w grymasie wściekłości - ściśnięte usta, z których kącików również biło światło, nienaturalnie zmarszczone brwi i gwałtowne drgawki wykręcające głowę Mearela to w lewo, to w prawo. W pewnym momencie mag wyciągnął prawą rękę w górę, jakby chciał chwycić się nieboskołonu. I, po raz kolejny, wbrew wszelkiej logice, udało mu się to. Niebo nad jego głową ogarnęły chmury czarne jak smoła, choć jeszcze chwilę wcześniej jak okiem sięgnąć nie było ani jednego obłoczka. I w tej nieprzebranej gęstwinie pojawiła się sekundę później dziura, z której z hukiem trzasnął potężny piorun. Energia wyładowania trafiła w palce wyciągniętej ręki Arkanisty i przeszła po całym jego ciele, aż z każdej kończyny zaczęły trzaskać błyskawice. Krążąca wokół niego burza zaczęła zmieniać barwę na błękitną, jęzory ognia zaczęły znikać, huczący do tej pory wiatr ucichł. Wokół wciąż lewitującego maga ukształtowała się chmura czystej magii, która dla postronnego obserwatora przypominałaby raczej bańkę mydlaną, tylko bardziej błękitną. I kiedy zachęceni zniknięciem przeszkód w postaci ognia i wiatru nieumarli znów ruszyli bezmyślnie do przodu, świat zagrzmiał.
- NA CHWAŁĘ ARCANUSA I WIELKIEGO KLASZTORU! - ryknął głosem nie swoim, lecz głosami tysiąca mężów Mearel. Echo jego okrzyku rozniosło się na wszystkie strony świata, a zaraz za nim podążyła niepowstrzymana fala krystalicznie czystej magicznej energii powstałej, gdy kula w której zamknięty był Arkanista zaczęła się gwałtownie rozszerzać. W mgnieniu oka fala uderzeniowa zmiotła lwią część armii Podziemia, przemieniając każdego napotkanego na swej drodze plugawego ożywieńca w kupkę popiołu, rozwiewającą się niemal natychmiast w podmuchu energii. Chwilę potem rozniosła w pył stanowisko dowódcze wroga, zamieniając grupę Nekromantów dowodzących atakiem w niewyraźnie smugi dymu unoszące się nad ziemią. Sztandary i namioty wrogiego wojska w ułamku sekundy zajęły się ogniem, po czym również rozpłynęły się w powietrzu. Potem energia się rozprężyła i cała, gigantyczna ściana magii zaczęła powoli rozpadać się na świetliste drobiny. Część z nich poczęła uchodzić w niebo, które na powrót stało się przejrzyste, inne uszły do ziemi, z której jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki znów wyrosła trawa, zdeptana tak niedawno w pył przez nieumarłe wojska. Gdy reszta tej niszczycielskiej przed chwilą siły zniknęła, sam Arkanista runął na ziemię jak kowadło rzucony z okna wieży. Po dolinie rozniósł się dźwięk łamanych kości, a twarz Mearela znowu się wykrzywiła, tym razem w grymasie niepojętego bólu. Krzyk rozpaczy rozdarł powietrze wokół pobojowiska, a ostatnie strugi blasku płynące z oczu maga rozpłynęły się.

To nie było zaklęcie, które ktokolwiek mógłby przeżyć. Co innego bowiem miotać kulami ognia czy przywoływać gradobicia, a co innego złączyć w swym umyśle wszystkie żywioły i stać się portalem do materialnego świata dla czystej, niebiańskiej wręcz energii magicznej.  I tak wraz ze zniknięciem ostatnich drobin magii, które zespolone z jego niezłomną wolą dawały mu życiową energię niezbędną do wytrzymania rytuału, z Arkanisty uszedł też jego duch. Ciało zaś, powykręcane w nienaturalnych pozach zostało na ziemi jako pamiątka heroicznego poświęcenia.
Tytuł: Odp: Konkurs na Opis Inkantacji
Wiadomość wysłana przez: wardasz w Wrzesień 05, 2015, 20:12:05 pm
Katalog magii zaginionej
dział III-ludy północne
czar 138-"Kantyczka Wotana"
Kategoria: SS (legendarny)


"Nagle nad całym polem bitwy ciemne chmury jęły się zbierać, mroźnym wichrem powiało, po czym śnieg padać zaczął, pierwej spokojnie, wnet jednak zadymka straszna nastała, w której wojaka na długość miecza od ciebie stojącego rozpoznać było ciężko, czy wraży on, czy swojak. Po chwili dłuższej ustała zadymka, chmury się rozwiały, jeno śnieg na ziemi pozostał, pokrywając wszystko warstwą grubą na pół stopy. Wraże oddziały, otulone śniegiem niby pancerzem, ruszyły na nas, z siłami odnowionymi, zapałem i zwinnością wielką, podczas większość naszych do kości była zmarznięta, niezdolna ruchów gwałtownych a szybkich uczynić. Zaprawdę, gdyby nie moc pańska, drzemiąca w co gorliwszych z nas, która nas od plugawej magii ochroniła, żaden nie uszedł by z życiem z pól, na których barbarzyńcy znaczną część królewskiej armii bez oporu niemal wyrżnęli."

relacja świadka użycia czaru w bitwie u podnóży gór stalowych (IIe685)
Ernesta von Heimy'ego, członka zakonu smoczego dechu

Kantyczka Wotana była jednym z najpotężniejszych czarów w arsenale Górskich Klanów, organizmu państwowego skupiającego barbarzyńców ludzkich, krasnoludów i orków zamieszkujących w drugiej i na początku trzeciej ery szczyty i jaskinie gór siwych, stalowych i białych. Niezwykle skomplikowany czar zdolny był odwrócić losy każdej bitwy na korzyść rzucającego, łamiąc wolę z zdolności bitewne przeciwnika i jednocześnie wzmacniając wojska sojusznicze.

Jak cała magia Górskich Klanów, Kantyczka Wotana oparta była na kręgach runicznych, wypełnionych sekretnymi runami krasnoludów. Jest to główny powód, dla którego zaklęcia uznawane jest za zaginione. Z nielicznych opisów wynika, ze główne linie tworzyły podwójny okrąg z trzema mniejszymi (pojedynczymi), stycznymi zewnętrznie do siebie i wewnętrznie do dużego wewnątrz niego. Dodatkowy niewielki okrąg znajdował się w centrum całego glifu, styczny zewnętrznie do trzech poprzednich. Wpisany weń był symbol Wotana, najwyższego władcy i boga klanów. W centrum każdego z trzech średnich okręgów także znajdował się mały, na samym środku, tej samej wielkości co ten w centrum glifu. Znajdywały się w nich symbole Ymira, pana gór, Vithara, władcy podziemi i Syrsybi, pani życia. Ostatnim elementem był trójkąt, łączący skrajnie bliskie środka glifu punkty na trzech małych okręgach. Tyle o głównych figurach, czas przejść do wypełnienia. Wzdłuż linii trójkąta, po wewnętrznej stronie wypisane było wołanie błagalne do Wotana, po wewnętrznej stronie średnich okręgów (aczkolwiek nie na całej długości-wszystkie znaki były poza trójkątem) były prośby skierowane do pozostałych bogów. Jak łatwo się domyślić, w okręgu w którego centrum był znak Ymira wypisane było wołanie do Ymira, podobnie z pozostałą dwójką. Dodatkowe, a jednocześnie najważniejsze wołanie, tworzące główny sens i stanowiące główną treść zaklęcia znajdowało się na głównym okręgu, pomiędzy pierwszą a drugą linią. Wszystkie wołania były zapisywane sekretnymi krasnoludzkimi runami, alfabetem który nawet współczesne krasnoludy uznają za zaginiony. Brakuje zarówno oryginalnych zapisów run, jak i rzetelnych tłumaczeń, jednak poniżej będą zapisane najprawdopodobniejsze brzmienia tych wołań.

Krąg Kantyczki musiał być umieszczony na wolnym powietrzu, na wzgórzu z którego był widok na pole bitwy. Sposób wykonania był najprawdopodobniej dowolny, bowiem w różnych relacjach był on wydeptywany w śniegu, rysowany kredą bądź usypywany z mączki kostnej. Następnie wokoło kręgu, w równych odstępach stawało 12 magów, każdy z innego klanu. Wedle części opisów stali oni w dodatkowych okręgach, stycznych zewnętrznie do dużego, z wypisanymi symbolami poszczególnych klanów wewnątrz, inne relacje mówią że stali oni po prostu tuż przed kręgiem, twarzami ku jego centrum. Powoli unosząc ręce inkantowali oni pieśń błagalną, podczas której stopniowo gęstniały chmury, a wiatr przybierał na sile. W połowie zaczynał padać śnieg, koncentrując się na polu bitwy, choć zdarzało się że obejmował on swym zasięgiem także krąg i magów. Po zakończeniu pieśni wiatr i śnieg były już na tyle silne, by utworzyć odbierającą wzrok zadymkę, i w tym momencie zaczynało się główne działanie czaru. Śnieg otulał żołnierzy klanów, twardniał na nich, tworząc wielce wytrzymały pancerz, ponadto oddalał zmęczenie, wątpliwości i żal, umacniał ducha walki. Sprawiał, że nie czuło się wagi pancerza (i tego śnieżnego, i zwykłego) i broni, wyostrzał umysł, wzmagał szybkość reakcji. Z drugiej strony przeciwnicy klanu po kilku chwilach wewnątrz śnieżnego obłoku byli przemarznięci do szpiku kości, co powodowało problemy z poruszaniem się. Dodatkowo przepełniało ich zwątpienie i rezygnacja, co w sumie ekstremalnie zmniejszało skuteczność bojową porażonych oddziałów. Nigdy nie zdarzyło się (a przynajmniej nie ma takowych zapisów) by jakaś armia zaatakowana z użyciem tego zaklęcia nie tylko wygrała, ale nawet uniknęła potwornych strat, bardzo często przekraczających trzy czwarte stanu osobowego.

Co ciekawe, wszystko wskazuje na to że zaklęcie, mimo swej potęgi, nie było zbyt kosztowne. Mimo że było wykonywane przez tuzin potężnych magów (bardzo często do przeprowadzenia Kantyczki Wotana wybierano najpotężniejszych magów klanów), powinno ono znacznie zużywać zapasy magicznej mocy rzucających. Jednak nie ma żadnych relacji mówiących, by magowie ci byli wyraźnie osłabieni po rzuceniu tego czaru, choć nie ma także relacji by rzucali jakiekolwiek czary po tym.

Wołanie do Wotana:
Panie nasz, wodzu, władco i królu/wesprzyj lud swój, dzieci swe/ukaż wrogom swym potęgę swego ludu.
Wołanie do Ymira:
Górskich szczytów władco, ukaż potęgę swą potęgę, ukaż potęgę sięgających nieba, przedwiecznych skał.
Wołanie do Vithara:
Władco tego, co pod ziemią ukryte, ukaż sekretną potęgę podziemi, ukaż moc, ukrytą przed światem pod zwałami skał.
Wołanie do Syrsybi:
Pani nasza, władczynio, opiekunko życia wszelakiego, wstaw się za nami, wesprzyj, ochroń swe dzieci, swe dzieło.
Wołanie ogólne:
Ukażcie potęgę stały, wichru, śniegu. Ukażcie potęgę krasnoluda, orka i człowieka. Ukażcie potęgę dwunastu klanów, dwunastu runów, dwunastu królów. Ukażcie niszczycielką potęgę czworga opiekunów, czworga władców, czworga mistrzów!!!

Pieśń:
Niech zerwie się wicher
Niech nawieje chmury
Niech przyniesie górski chłód
Niech przyniesie biały pył

Niech Ymir ukaże moc skały, co ku niebu się wznosi
Niech Vithar ukaże sekretną potęgę, która pod nią leży
Niech Syrsybia ukaże moc ludu, który w jej cieniu mieszka
Niech Wotan ukaże moc Klanu, który objął ją w posiadanie

Niech ześlą zwątpienie
Niech ześlą rozpacz
Niech ześlą odrętwienie
Niech ześlą upadek

Niech przypłynie siła, co skały kruszy
Niech przypłynie wola, co ku zwycięstwu pcha
Niech spadnie śnieg, co leczy rany
Niech spadnie śnieg, co przed razami broni

Tytuł: Odp: Konkurs na Opis Inkantacji
Wiadomość wysłana przez: C w Wrzesień 06, 2015, 14:57:22 pm
Przedmowa do wersji archiwalnej
Ta praca konkursowa była moim drugim podejściem do pewnego eksperymentu. Często gdy słucham utworów, mam w głowie pewne konkretne związane z nimi wizje. Doświadczenie polega na spisaniu tej wizji. Poniższe mikroopowiadanie jest inspirowane piosenką z gatunku industrial/electro, Celldweller - "Unshakeable", która rysowała mi w głowie pościg wojownika walczącego w zwarciu za czarodziejem, a następnie rzucenie przez tego drugiego potężnego zaklęcia mającego na celu zmiecenie oponenta z powierzchni ziemi. Fragmenty spisane kursywą są dosłownie zaczerpnięte słowo w słowo z tekstu piosenki i przetłumaczone przeze mnie na polski w mniej, niż trzy minuty, dlatego tak naprawdę są nonsensowne, niczego nie oznaczają.

Biorąc pod uwagę, że pierwsza próba napisania opowiadania bazującego na wizjach wywołanych muzyką została kiepsko oceniona w Konkursie na Opis Bohaterskiej Śmierci dawno temu, jestem zaskoczony tym, że poniższa praca została umiarkowanie dobrze oceniona. Druga część utworu, instrumentalny nibyrefren w dubstepowym tempie wypełniony dziwnymi, technicznie brzmiącymi dźwiękami akompaniującymi salwom magicznych pocisków, okazała się jednak zbyt trudna by odwzorować ją na papierze w interesujący i spójny sposób.

Celestial covering of humankind
Perfectly hovering in space and time
A world that turns when we're in control
Means we're bound to stand on ground that's UNSHAKEABLE!! (lasery, ogień, transformery uprawiające seks)

EWOKACJA BREMMSTADTCKA
   ---
   Druga noc po pełni księżyca, energia niebieska wciąż jest dość mocno skupiona – zauważył bezwiednie Jean-Louis, nie spowalniając biegu. Letnia noc była rześka i umiarkowanie ciepła, obfity pot przemoczył pachy i tylną część kaftanu zwieńczonego łopoczącą pod pędem powietrza peleryną. Las wypełniały zapachy sosny i kwitnących krzewów. Jean nie miał czasu obejrzeć się za siebie, jednak nadzwyczajnie szybki tupot dobiegający jego uszu potwierdził wcześniejsze przekonanie, że adwersarz wykorzysta w konfrontacji swoją wilkołaczą przemianę. Czuł wyraźnie krew pulsującą w skroniach, gdy zatrzymał się zziajany na niewielkiej polance w głębi lasu. Łapiąc oddech, z całych sił skupiał się na tym uczuciu. Odwrócił się, by stawić wreszcie czoła przeciwnikowi.
– Amou... – wyziajał cicho.
Gdy mieszczanie opowiadali z rozmarzeniem o życiu poszukiwacza przygód, myśleli o kimś takim, jak on. Jeden na tysiące jemu podobnych, Amou był wyjątkiem od reguły. Udało mu się nie paść ofiarą ani bandytów, ani sumienia po zabiciu pierwszej garści w gruncie rzeczy dobrych ludzi, którzy wstąpili na złą drogę życia. Przeżył pojedynki do ostatniego tchu z wieloma potężnymi fechmistrzami i wylizał się z ran, które wystarczyłyby zwykłej osobie na dziewięć żywotów. Zdobył uznanie kilku kluczowych uczonych, którzy skierowali go tropem legend o niesamowitych i potężnych artefaktach. Niektóre z nich okazały się prawdziwe i w efekcie tych poszukiwań zdobył broń, pancerz i narzędzia dalece wykraczające możliwościami poza te oferowane przez najlepsze wyposażenie. Był dostatecznie obłąkany, by obrać sobie ten los, a bogini pomyślności, o ile w ogóle istniała, zdecydowanie patrzyła na niego przychylnie.
Gdy wreszcie mury Uniwersytetu Czarodziejstwa w Bremmstadt obiegła wieść, że żywa legenda nadciąga jego tropem, by zdobyć nagrodę rzekomo wyznaczoną za jego głowę, Jean nagle został zupełnie sam. Sporo nagabywania zajęło mu zmuszenie jego prorektora do wyznania, że szkoła nie jest w stanie udzielić mu jakiejkolwiek pomocy czy bezpieczniejszego schronienia – nie przed Amou i nie w obliczu zniszczeń, które maniak mógł spowodować, by osiągnąć swój cel.  Zaskoczony, wstrząśnięty wręcz bezradnością zaprezentowaną przez alma mater, Jean-Louis spędził pozostały czas na przygotowaniach do samoobrony, podczas gdy reszta społeczności akademickiej traktowała go jak martwego za życia.
   
   Atak nastąpił nieoczekiwanie trzeciego wieczora, gdy Jean przebywał w swoim pokoju, pisząc najpotężniejsze znane mu czary na zaklętych zwojach. Przez otwarte okno wpadła bomba zapalająca, rozbijając się o sufit i natychmiastowo obejmując płomieniami pomieszczenie. Student czarodziejstwa wykonał przewrót w kierunku drzwi i jął biec przez korytarz w kierunku tylnego wyjścia, dogaszając po drodze podpaloną pelerynę. Pędził ile sił w nogach w kierunku zachodniej bramy Uniwersytetu, opodal której znajdował się las. Magiczne pociski świszczały w powietrzu za jego plecami, ale nie powstrzymały napastnika...

   A teraz stał przed nim. Był wysoki na jakieś osiem stóp i bardzo muskularny. Gęste czarne futro przyozdabiała przepaska i misternie wykonane podręczne torby umocowane tu i ówdzie na rzemieniach. W lewej łapie dzierżył osobliwy, lśniący czerwonym światłem zakrzywiony nóż – u nasady ostrza połyskiwał duży chromatyczny kryształ podobny do tazalitu, wykazującego silne własności antymagiczne.
   
   Misternie wykonane zwoje kolumn ognia, pomniejszego kręgu wiązania demonów, magidziała, krótkodystansowej teleportacji i parę eksperymentalnych tworów własnych... Jego różdżka i zestaw magicznych runów... Wszystkie zostały z pokoju internatu, strawione przez pożar. Ale Jean-Louis z całego serca wierzył, że prawdziwie uzdolniony magus – ktoś taki, jak on – nigdy nie pozostaje bezbronny. O tak, miał zamiar udowodnić osobie, która postanowiła się go pozbyć, że nie bez powodu cieszył się mianem najlepszego studenta ze swojego rocznika, a może też dekady. Dobrze znał naturę many, miał do niej nieortodoksyjne podejście i nie bał się przeprowadzać własnych doświadczeń. Atak z zaskoczenia tylko trochę pokrzyżował mu szyki. Miał jeszcze plan zapasowy – plan, który jeśli miał się powieść, z pewnością stałby się najmocniejszym akcentem w jego pracy naukowej.

   Amou przyglądał się swojej zdobyczy. Jean-Louis wyglądał na bardzo spokojnego. Pomniejszy czarodziej pewnikiem by spanikował, krzyczał, błagał o litość. Poszukiwacz przygód zacisnął mocniej rękojeść Al-Atoriasha, Zguby Magów. Był podekscytowany; spokojni magowie zawsze skrywali coś interesującego. Istotnie, podniecenie wprost czuć było w powietrzu.
A następnie zobaczył gwiazdy.
   
   Księżyc w pełni, od stuleci towarzyszący przeprowadzanym rytuałom, był mało dokładnym instrumentem ogniskującym – ale jest potężny i łatwo dostępny. Całkowicie skupiony na swoim nierównym oddechu, pogrążony w głębokim transie, Jean-Louis począł wyzwalać całą zgromadzoną w duszy manę – stopniowo, by nie podzielić losu wielu głupców, którzy zwiedzeni ułudą potęgi, wypuszczali wszystką energię od razu, implodując lub rozrywając swoje ciała na kawałki. Trzy dni nieprzerwanej medytacji. Silne mrowienie przepłynęło od nasady kręgosłupa aż po czubek głowy czarodzieja. Zatracił się w tym uczuciu i pozwolił mu przejąć kontrolę. Dryfując z prądem, oddalał się od ziemi w niezwykłym tempie, aż stał się niby ażurowa tarcza astrolabium obracająca powoli na tle oceanu świetlistych plamek.

   „Spoza górnego biegu galaktyk spoglądają na nas trzy postacie. Gdy słońca wschodzą za nabrzeżami odległych planet, one patrzą, czekają, ciągle przemieniają.”

Słowa wypowiedziane głosem Jeana wypełniły kosmos i dotarły także uszu Amou. Gwiezdny woal rozchylił się gwałtownie przed jego oczyma, ukazując czarownika wznoszącego rękę ku księżycowi. Fale uderzeniowe rozchodziły się w koncentrycznych kręgach z miejsca, w którym stał, wstrząsając ziemią.
– Och, to powinno być dobre! – zawołał wilkołak, szczerząc kły. Wydobył z torby na ramieniu fiolkę specyfiku pobudzającego i opróżnił ją jednym haustem.
   
   Intensywne impulsy przebiegające przez ciało następowały po jeden po drugim prawie bez zauważalnej przerwy. Wypuszczona energia materializowała się wokół Jean-Louisa w postaci maleńkich, lśniących białych duszków gęsto wypełniających obszar w kształcie dużej kuli skupionej wokół niego. Kompletnie upojony, nie dostrzegał niczego poza obecną chwilą. Żyjące własnym życiem ogniki opływały go niecierpliwie, błagając o wyzwolenie. Ich sfera ciągle się rozszerzała, obejmując sobą także Amou i sporą część polanki.
   
   „Niebieska opoka ludzkości. Idealnie rozłożona w czasoprzestrzeni. Świat kręcący się pod naszą kontrolą oznacza, że grunt, na którym stoimy...”

Poszukiwacz przygód, wyczuwając zbliżające się zagrożenie, raptownie odskoczył do tyłu, wydostając się z kuli ożywionej energii magicznej.
   
   „...jest NIEZACHWIANY!!”
Ansambl ogników zapadł się z hukiem, wypełniając kulę zabójczymi eksplozjami światła i formując srebrzystą, półprzezroczystą tarczę wokół maga. Amou wykonał przewrót w bok, ledwie unikając olbrzymiego, oślepiająco jasnego i bardzo szybkiego słupa ognia i błyskawic, który bez trudu z trzaskiem przeciął znajdujące się za napastnikiem drzewa. Wilkołak, widząc ten straszliwy atak, postanowił nie przestawać się ruszać. Pomniejsze snopy energii rozkwitły w każdym kierunku, zmuszając go do chwilowego przystanięcia. Nie odnalazł jednak chwili wytchnienia, albowiem w następnym momentu znad tarczy otaczającej Jean-Louisa nastąpiła erupcja wielkich jaśniejących paciorków, które niby kule armatnie spadały z impetem na okolicę, wybuchając w miejscu zderzenia z ziemią i okalającą polankę roślinnością.

   „NIEZACHWIANY!!”
Umysł studenta czarodziejsta został opatulony wyzwalaną energią. Dotarłszy do granic swoich możliwości, Jean stał się tak skupiony na jej przepływie, że był w stanie tylko marginalnie ingerować w jej strukturę i kierunek. Widział za to bardzo wyraźnie wzory, w które rytmicznie układały się ogniki. Manifestacje energii przefiltrowane przez jego umysł i rozproszone w świetle Księżyca przybierały postać kuli, wachlarza światła, łańcucha eksplozji...

   Spektakl trwał jedną tylko chwilę, choć dla znajdującego się blisko jego centrum Amou wydawała się ona wiecznością. Po gradzie bomb i deszczu barwnych kolumn żywego ognia zstępujących prosto z niebios, nastąpiła kanonada smug błysków skierowanych w niego, ze świstem przecinających powietrze. Skakał, biegł i pełzał naprzemiennie, by unikać zagrożeń. Mógł przysiąc, że gdziekolwiek nie patrzył, kątem oka nieustannie widział małe magiczne duszki, tańczące wkoło.
Wreszcie! Opadła tarcza osłaniająca czarodzieja przed kontratakiem, a burza pocisków zamilkła. Nasycone maną powietrze całe migotało, suche i bardzo gorące. Po okolicznych drzewach ostało się niewiele ponad popioły i spalone resztki. Poszukiwacz przygód nie miał zamiaru zaprzepaszczać tej szansy.

   Jean-Louis odzyskiwał jeszcze jasność umysłu i widząc, że jego oponent nadal się rusza, od razu zaczął wprowadzać się z powrotem w stan transu. Wyzwolona energia w postaci czystej, wciąż świeża, bez oporów się w nim gromadziła. Był bardziej niż gotów dać bis.
   
   „Oni patrzą, czekają, ciągle przemieniają...”
– Nie!
Wilkołak ubiegł maga, tnąc w niego antymagicznym nożem. Jean zmuszony był uskoczyć do tyłu, dobywając zza pasa sztyletu do parowania i ledwie odbijając za jego pomocą drugie cięcie. Wiedząc, że nie wygra z szermierzem, odrzucił broń i rzucił się do ucieczki. Wreszcie nerwy zwyciężyły i gdy odwrócił się, by wysmagać przeciwnika wiązką białego ognia, był w stanie wystrzelić jedynie parę wątłych pocisków, których Amou uniknął, przechodząc w bieg na czterech łapach. Chwilę później masywne włochate cielsko przygwoździło go do spalonej ziemi. Wejrzała w niego para żółtozielonych oczu o niepokojąco szeroko rozwartych źrenicach. Poczuł na sobie jego cuchnący oddech. Trwali tak przez chwilę, dysząc ciężko. Jean jęknął, gdy muskularne ramiona przywarły do niego ciaśniej.
– Jakim cudem... cię nie trafiłem... - spytał.
– Jest wiele rzeczy, których nie wiem – odparł Amou. - W tym to, dlaczego jesteś taki dobry w czarowaniu.
– Dzię... dziękuję. Po prostu nikt w... nikt w Bremmstadt...
– Posłuchaj, nie chcesz do mnie dołączyć? – widząc, że pytanie poszukiwacza przygód spotkało się z niedowierzaniem, kontynuował, wstając: – Przyszedłem po ciebie, by sprawdzić, czy naprawdę radzisz sobie tak dobrze, jak mi powiedziano. Jesteś świetnym magiem. Przydałby mi się ktoś taki, jak ty. Co na to powiesz? Niewielu dostaje ode mnie tę szansę.
   
Amou podał rękę leżącemu Jeanowi. Po chwili przemyślenia, student z nieśmiałym uśmiechem odwzajemnił gest.