Forum RPG Center

Nasza twórczość => Nasza twórczość => Story => Wątek zaczęty przez: xeroloth w Sierpień 19, 2013, 20:54:47 pm

Tytuł: "Płynne złoto"
Wiadomość wysłana przez: xeroloth w Sierpień 19, 2013, 20:54:47 pm
„Płynne złoto – czyli o dwóch takich, co lubili pić”

Pewien sędziwy staruszek siedział w fotelu i popijał piwo ze swego ulubionego kufla. Wokół niego siedziała mała gromadka podrostków, jakby słuchając co ma on do powiedzenia.
- Dobrze, skoro już wam obiecałem to chyba muszę wam opowiedzieć. Ta historia zaczęła się w pewien piękny, słoneczny dzień…

Wioska Garwotown, 43 lata wcześniej.

Czyste, bezchmurne niebo górowało nad pięknymi zielonymi lasami. To ptak zaśpiewał, to słońce uśmiechnęło się zza gałęzi jabłoni. Lekki wietrzyk chłodził od czasu do czasu w ten piękny, upalny dzień. Młody zawadiaka, Ares siedział pod drzewem i robił to, co lubił najbardziej – lenił się. Nie był człowiekiem skorym do pracy, zazwyczaj kombinował jak zdobyć „co nieco” bądź przesiadywał w gospodzie. Tego upalnego, lipcowego dnia jak zwykle udawał, że ciężko pracuje drzemiąc w cieniu.
- Wstawaj leniu, choć pomożesz mi w czymś – odezwał się do niego znajomy głos.
- To ty Rolandzie? A przestań! Taka pogoda, że wytrzymać nie idzie, a ty jeszcze chcesz pracować? Upadłeś na głowę?
- Daj spokój, akurat nie o to mi chodzi. Mają dziś do karczmy dowieźć tego nowego wina, które Torf niedawno zamówił w Belworze. Ktoś je musi wnieść do środka, a nie mamy pieniędzy. Być może dodatkowo nam coś kapnie, hehe.
- Oj no już dobra, to kiedy zaczynamy?

Minął dzień, minął drugi… Większość podobnych do siebie niczym dwie krople wody. Ares i Roland byli ”chłopcami od wszystkiego”. Co się nie wydarzyło, to byli przydatni. Mieszkańcy doskonale wiedzieli, że jeśli potrzeba rąk do pracy, to panowie zawsze się znajdą – wszak nie lubili jak im rozkazywać i nie mieli stałej pracy. Do tego uwielbiali sobie popić, toteż często pracowali także za darmowy alkohol. Nie spodziewali się jednak, że pewne niespodziewane wydarzenia mogą zmienić ich beztroski pogląd na świat. Na zawsze.

- Wstawaj, już prawie południe. Dzisiaj podobno stary Mays nas wzywał, miał problemy z łasicami.
- Co?! Dobrze wiesz, że nienawidzę tych stworów, mam mały uraz… - Ares niemal spadł z posłania.
- Hehe, ale ty głupi jesteś. Przecież wiesz, że żartowałem. Ale tak w sumie łatwo cię obudzić – roześmiał się Roland – plan na dziś jest taki, że owszem idziemy do Maysa, ale ma problem ze zbiorami, trzeba mu pomóc.
- Dobra mistrzu, gdzie śniadanie? – Ares zapytał bardzo niepewnie, wiedział doskonale, że tym razem to jemu przypada kolej przygotowania posiłku.
- Bez obaw, dobrze wiedziałem, że zapomnisz… Trzymaj tu, zjemy i ruszamy.
Kilka godzin później, w miejscowej tawernie…
- Achh, dobre piwo smakuje po takiej robocie jeszcze lepiej.
- Taaak, nie rozpędzaj się tak, bo pieniędzy zabraknie nam do jutra! – uspokajał przyjaciela Roland, który z tej dwójki zdawał się być o wiele bardziej odpowiedzialny.
- Spoookooojnie, nie zapominaj, że mamy odłożone jeszcze niewielkie co nieco w tym cholernym baraku zwanym domem.
W pewnej chwili Ares przyłożył kufel do ust, jakby chciał wziąć łyka, lecz nim popił złotego trunku, zaczął słuchać jakiejś głupiej historii pewnego podróżnego, który siedział stolik dalej.
- Taak, w starym lesie… Co? Niee, nie widziałem. Ale słyszałem, że można się nieźle obłowić. Podobno stary Jones słyszał, że mieli nawet złoto! I to ile, haaa! Za tyle złota sprzedałbym własną matkę!

- Rol, słyszałeś to? – spytał przyjaciela Ares – Słyszałeś co gadał tamten pijak?
- Daj spokój, chyba nie bierzesz tego na poważnie. On tak gadał, by dostać trochę darmowego piwska, nic więcej…
- A jeśli mówił prawdę? Przecież Jones znany jest z tego, że wie wiele ciekawych rzeczy. Może to jakiś jego kuzyn?
- Co ty pieprzysz, Jones to porządny facet, nie udziela informacji byle śmieciowi z tawerny. Chyba, że się spije, wtedy gęba mu się nie zamyka.
- Może spróbuję dowiedzieć się więcej? Dobrze wiesz, że jeśli chodzi o złoto, to jestem w stanie góry przenosić..
- A rób sobie co chcesz, możesz iść nawet teraz, będzie więcej dla mnie… Tylko nie wpakuj się przez przypadek w jakieś gówno – rzucił Roland
- Spokojnie przyjacielu, jeszcze mi podziękujesz – uśmiechnął się Ares, po czym szybko zwinął manatki, założył kapelusz i wyszedł z tawerny.

Wieczór był niezwykle spokojny, na ulicach nikogo. Jedyne, co zagłuszało wieczorny spokój to zgrzyt dziedzińcowej latarni, która była strasznie zardzewiała. Dzień powoli ustępował miejsca nocy, całe miasteczko tuliło się do snu.
- Ale spokój – westchnął Ares, po czym skierował się do domu Jonesa. Miał szczęście, bo znali się od jakiegoś czasu dość dobrze, a po historii w której Ares prawie ocalił nędzny żywot podróżnika, ten ostatni był mu winien przysługę.
Rozmyślając o złocie, opowieści pijaka i o tym, że chętnie by wypił jeszcze kilka kufli, dotarł wreszcie do chaty starca.
- Halo, jest tam kto? – rzucił Ares pukając do drzwi. Te niespodziewanie były otwarte. – Jones, jesteś w domu? – ponowił pytanie, lecz nikt nie odpowiadał.
Nie czekając na zaproszenie wszedł do mieszkania, by sprawdzić, czy nic się nie stało. Jego oczom ukazał się dość nieprzyjemny widok. Szafki poprzewracane, wszystkie bibeloty walały się pod nogami. Ogień w kominku wesoło buchał na centralną część mieszkanka, zaś na samym środku stał fotel zwrócony w stronę płomieni.
- Jones? – Ares ponownie zapytał, lecz w jego głosie słychać było straszną niepewność. Podszedł do fotela na którym siedział jego znajomy. Jednak było w nim coś dziwnego… Pewnie przez ten sztylet wbity w brzuch. Jones jednak jeszcze żył. Jakby ostatnimi siłami wykręcił się w stronę chłopaka.
- Akkkhhhh, to ty młody? Uciekaj stąd… Oni wrócą… Nie dałem im się…
- Co się do cholery stało? Jacy oni? – nerwowo wykrzyczał Ares oczekując odpowiedzi od umierającego
- Bandyci, a kto inny? Dobrze wiedzą, że znałem drogę do…. – zawahał się – do skarbu. Sporego, że tak powiem..
- Co? Powiedz gdzie on jest, zanim zdechniesz mi tutaj, co znajdę go przed bandytami! – jakby zapominając o cierpieniach Jonesa, zaczął nerwowo szarpać go za rękę.
- Przestań, do cholery… Wyciągnij mnie stąd, oni wrócą… Nakłamałem im… Prawdziwy skarb jest.. – Jones złapał nerwowy oddech, jakby życie dość szybko z niego uchodziło - …gdzie indziej… Powiem ci, lecz obiecaj, że nie przepijesz wszystkiego jak zwykle i nie zostawisz mnie na pastwę tych łotrów..
- Dobra, gadaj. Martwi nie mówią, więc czekam. Wyciągnę cię stąd jeśli o to ci chodzi…

Ares wysłuchał co stary ma do powiedzenia, po czym zauważył niespodziewany ruch zasłony…
- Cholera, ktoś tu jest!
Wtem zza kotary wyskoczył na nich rabuś, szybkim ruchem uśmiercając ledwo żywego Jonesa, po czym starał się złapać Aresa. Jednak bohater dzięki swojej wrodzonej zwinności i zdolności ucieczki dał radę się wymknąć. Czym prędzej popędził do gospody w której zostawił Rolanda, wyciągnął z niej przyjaciela i razem pobiegli do swego baraku. Po drodze Ares opowiedział w skrócie wszystko, co zdarzyło mu się odkąd opuścił lokal.
- Ty nie ściemniasz z tym skarbem? Jeśli to prawda, to być może nie będziemy musieli pracować do końca życia. A wiesz, co to był za bandyta? Mówił coś? Poznałeś może, kim był?
- Jaja sobie robisz? Mało co w gacie nie narobiłem ze strachu, ledwo przeżyłem. Ale najgorsze jest to, że ten łotr słyszał gdzie nasz skarb jest ukryty. Zapewne natkniemy się na niego i gromadkę innych bandziorów po drodze.
Dotarli w końcu do swej chaty. Nie namyślając się wiele, zabrali co cenniejsze śmieci, powiązali w tobołki i ruszyli przez las ku przeznaczeniu. Nie wiedzieli, jak wiele jeszcze przed nimi…

***

- Daleko jeszcze?
- Nie marudź, do cholery, pytasz mnie co godzinę… - poirytowany Roland miał dość.
- Oj już przestań, dobrze wiesz, że nie lubię łazić.
Sytuacja uspokoiła się na tyle, że przyjaciele nie przejmowali się niczym i wędrowali dalej. Ares był nieco zdziwiony, że bandyta, który chciał go zabić ich nie śledzi. A może tylko się ukrywa? Może poczeka do nocy i zamorduje nas we śnie? – takie i inne teorie chodziły mu po głowie, lecz za chwilę znów o nich zapominał, by pozrzędzić trochę o trzecim śniadaniu, czy drugim podwieczorku.
- Zatrzymajmy się, głodny jestem…
- Przestań, jedliśmy niedawno, potem nam zabraknie prowiantu w drodze powrotnej…
- Ale ja nie wytrzymam, błagam…
- Co to? Cholera dzik! – nagle krzyknął Roland
- Gdzie?! – spanikowany Ares już chciał uciekać na drzewo
- Buahahaha, zawsze dasz się na to nabrać! – zadowolony z siebie Rol miał nadzieję, że przynajmniej na chwilę odwrócił uwagę kompana od żołądka
W tej samej chwili krzaki przed którymi byli, zaczęły dziwnie szeleścić.
- Ty znów jaja sobie ze mnie robisz? Daj spokój… - zdegustowany Ares próbował zrugać przyjaciela, lecz zauważył na jego twarzy bardzo poważną minę.
- Przysięgam ci, że to tym razem nie ja…
- Jeśli nie ty to kt… - nie zdążył dokończyć, a z krzaków wypadł Tom, chłopak mieszkający kilka domków dalej –Cholera! Chcesz, żebyśmy na zawał padli?! Już myślałem, że to ci bandyci…
- Czego tu szukasz? Śledzisz nas? – dodał Roland
- Spokojnie chłopaki, widziałem, że gdzieś w pośpiechu wyruszyliście, więc poszedłem za wami, dobrze wiecie, że lubię przygody
- Taaaa, ile słyszałeś? Nie myśl sobie tylko, że coś dostaniesz! – wrzeszczał Ares
- Yhm? Co dostanę? Gadaliście tylko o jakichś bandytach i zabójstwie tego starucha ze wsi. Coś się stało? – dopytywał Tom.
- No dobra, skoro i tak już się za nami wleczesz, to chyba mogę ci powiedzieć… A więc to było tak…

Ares opowiedział nowemu kompanowi wszystko, co im się przytrafiło od wczorajszego wieczora.
- Aaaa, więc tak. I ścigają was? Dokąd idziemy?
- Wiesz gdzie jest Branville?
- Mniej więcej, ale to dość daleko, jakieś dwa dni drogi jeszcze przed nami.
- No właśnie, tam właśnie jest ta jaskinia, o której mówił Jones. Idziesz z nami, czy wracasz do mamusi?
- A pewnie, że idę! Już wolę włóczyć się z wami niż siedzieć w tej naszej norze…

Tym sposobem drużyna powiększyła się o kolejnego członka. Wszyscy trzej szli dzielnie w kierunku miasta Branville. Przemierzali to rozległe doliny, to znów ciemny las. Trzeba było przyznać, że kraina geograficzna w jakiej mieszkali była naprawdę piękna. Gdzieniegdzie wodospad, to znów otwarta polana z zielonym dywanem trawy wyścielającej ziemię. Jako, że był to czas żniw, pogoda im dopisywała. Nie musieli martwić się o deszcz w drodze, gdyż w połowie lipca w ich stronach nie spadła ani jedna kropelka od ponad pół miesiąca. Gdy słońce miało się ku zachodowi, postanowili rozbić mały obóz w starej chatce myśliwskiej, którą znaleźli.
- Cholera, ale mamy fart. Drzewo już nacięte i nawet butelka wina się znalazła! – Ares szczęśliwy ze znaleziska niemal wyskoczył z butów.
- A nie wydaje ci się to dziwne? Butelka wina i nacięte drewno w starej chacie? Może jednak schowajmy się dalej i zobaczmy kto tu mieszka? Przezorni zawsze ubezpieczeni…
- W sumie masz rację, idźmy tam – Tom wskazał przyjaciołom dość gęsty krzew w który z powodzeniem wszyscy mogli się wtopić.

Troje podróżników siedziało w krzakach czekając na „gospodarzy” chatki. Ares w tej chwili ciszy zaczął rozmyślać o wszystkim co spotkało go, odkąd usłyszał opowieść pijaka. W tym właśnie momencie przypomniało mu się, jaki jest głodny, gdyż nawet Roland przestraszył się burczenia jego brzucha, myśląc, że to jakiś dzik.
- No tak, ja też bym coś zjadł – dodał z uśmiechem Tom.
- Niestety tylko suche żarcie nam zostało, zgadnij komu to zawdzięczamy – Roland wymownie spoglądał na Aresa mówiąc te słowa.
- Fakt, zjadłbym pieczeń… Mmmmm, a co powiecie na…
- Przecież ty się nawet kury byś bał, a co dopiero mówić o pieczeni z jakiegoś dzikiego zwierza, hahaha – Roland jak zwykle uciął gadkę swemu kompanowi.
Wtem dało się słyszeć jakieś trzaski gałęzi, jakby ktoś się zbliżał.
- Ciii, może to ci, co tutaj zostawili drewno.
- No co ty nie powiesz?
Nagle, zza drzew ukazała się znajoma Aresowi postać zabójcy, z którym miał już styczność  w domu Jonesa.
- Cholera, to ten! To ta menda chciała mnie zabić! – nerwowo wyszeptał Ares.
- Ten? Nie wygląda groźnie, ale zobacz co ze sobą ma, heh – Tom wskazał na dwa zające przewieszone przez ramię mężczyzny, widać był dobrym myśliwym, bądź tropicielem.
- Śledzi nas, to pewne, zabije nas we śnie…! – Ares jak zwykle zaczął lamentować. Nie był zbyt odważny i od walki wolał ucieczkę, lecz jeśli chodzi o spryt to zawsze lubił kombinować.
- Wynośmy się stąd, jeszcze nas zauważy i co.. – dodał Tom.
- Chwila. Przecież mówiłeś, że on słyszał waszą rozmowę. Więc zapewne nas nie śledzi, tylko sam zmierza po nasz skarb! Szlag by to – Roland nie wyglądał na zadowolonego, lecz przestraszył się jeszcze bardziej, gdy Ares nagle zniknął.

Młody poszukiwacz przygód zdecydowanie miał dziś chęć na pieczeń, bowiem zaczął od drugiej strony skradać się do swego niedoszłego oprawcy. Gdy był już od niego w odległości jakichś pięciu metrów schowany za krzakiem jałowca, bandyta coś wyczuł. Nie był to jednak Ares, tylko przypadkowy dzik, który zgubił drogę do wodopoju. Tropiciel natychmiast zareagował i począł skradać się w stronę ofiary, co skrzętnie wykorzystał Ares. Gdy przeciwnik oddalił się, wybiegł zza krzaków, chwycił królika po czym zaczął biec w stronę, gdzie ukrywali się Tom z Rolandem.
- Chodu! – wykrzyczał Ares, jakby zapominając, że zagrożenie nie minęło
Przyjaciele zerwali się do biegu, nie zwracali uwagi na to, czy łowca ich goni, czy też nie. Biegli na ślepo i po chwili… wszyscy zgubili się w lesie. Minęło sporo czasu, zanim dali radę się odnaleźć, oczywiście Ares był najbardziej spanikowany co można było zaobserwować choćby po tym, jak mocno tulił się do zdechłego zwierzaka.
- Ty to jesteś bohater, nie ma co! – Roland strasznie ironicznie wypowiedział się o swym przyjacielu.
Ares zrobił się tak czerwony, że niemal mógłby upiec swą zdobyć na twarzy, taka biła od niego gorączka.
- Tak się śmiejesz, ale dzięki mnie zjesz dziś coś ciepłego, ha!
- Oj to prawda, dla żołądka jesteś w stanie zrobić nawet najbardziej kretyńską rzecz, jak kradzież żarcia zabójcy – Roland dalej drwił z przyjaciela.
Wkrótce po tym, cała trójka znalazła niewielką półkę skalną, na której rozpalili ognisko, upiekli zająca i wyczekiwali poranka…

- Jak sądzisz… Daleko jeszcze? – Ares jak zwykle zaczął dzień od marudzenia.
- Niee, już bardzo blisko, za tym wzgórzem jest Branville.
- Czyli do naszej jaskini już tylko kilka godzin drogi? – zapytał Tom.
- Chwila, naszej? A kto ci powiedział, że coś ci kapnie? – dodał Ares.
- Dobra chłopaki, zamiast się kłócić, ruszajmy. Zajdziemy jeszcze po drodze do miasta, może kupi się choć z butelkę czegoś mocniejszego.
- A mi mówiłeś, że chleję za ostatnie pieniądze… - Ares próbował odgryźć się przyjacielowi za wczorajsze obelgi, lecz mu nie wychodziło. Sam również czuł, że chętnie wypiłby co nieco.

Branville jak na miasto nie było zbyt duże. Otoczone lasami, liczyło sobie kilkuset mieszkańców. Chodziły jednak słuchy, że był to stary szlak przemytników, zaś miasto dawniej służyło im za swoją siedzibę. Od tamtej pory wiele się zmieniło, w Branville stacjonował nawet niewielki garnizon straży miejskiej.
Gdy trójka towarzyszy dotarła do miasta, spostrzegli, że ludzie dziwnie się na nich gapią.
- Ty wiesz o co chodzi? Mam coś na plecach? – Ares dziwił się.
- Nie wiem… O patrz, gospoda, wchodzimy.
Lecz nie zdążyli nawet przejść progu, gdy spostrzegli na drzwiach plakat z podobizną Aresa.
- Co? Ja morderca? No wiecie…
- Ty już lepiej się zamknij, pewnie ktoś widział cię w naszej norze. Zwijajmy się lepiej z miasta i to jak najszybciej.
W tym właśnie momencie zza zakrętu wyłonił się mały patrol straży miejskiej.
- Jak zwykle nie w porę… Tędy! - Tom chwycił kompanów za rękawy i pociągnął w ciemną uliczkę obok tawerny.
Nie było łatwo wydostać się z miasta, ktoś zdążył poinformować straż o „mordercy” i na ulicach zrobiło się gęsto od niewielkich patroli. W końcu jednak, po godzinie błądzenia i chowania się po kątach, przyjaciele dotarli na skraj lasu.
- Mało brakowało, chodźmy na północ, szybciej dotrzemy do miejsca, której Jones opisywał.

No i kontynuowali swój marsz. Jedyne, co zakłóciło ich spokój w drodze do jaskini była mała wiewiórka, która skoczyła Rolandowi na głowę, przez co Ares znów myślał, że chcą ich zabić. Szli, szli i doszli. Nieco schowana w lesie, trochę ponura, ale jest. Jaskinia stała przed nimi otworem.
- Nie dziwi was, że tak łatwo tu doszliśmy? – zapytał Ares
- Ty to zawsze lubisz mieć jakieś sztuczne problemy, ale racja. Coś tu za spokojnie. Przez nasz nocny pęd mamy małą przewagę nad naszym kolegą mordercą więc ja bym pomyślał o jakiejś pułapce.
- Tia? A czym chcesz go zabić? Udusić liściem czy uciąć łeb patykiem? Nawet scyzoryka nie mamy…
- A wnyki? – wtrącił się Tom – przecież możemy na niego zastawić sidła, a potem dobić. Co to za problem.
- Taa, a umiesz stawiać te wnyki? Bo ja to tą nazwę bardziej bym z jakimś przysmakiem skojarzył… - jak zwykle niezawodny żołądek Aresa dał o sobie znać.
- Nie ma problemu… Będzie mi potrzebne…
Po jakimś czasie pułapka była gotowa. Tom ustawił ją idealnie przed wejściem do jaskini, pozostało tylko czekać. Po jakimś czasie między drzewami ukazała się jakaś postać. Poznali ją bez problemu, był to ich „stary znajomy” od zajęcy. Szedł bardzo pewny siebie, nie spodziewał się, że czeka go jakaś paskudna niespodzianka. Jedyne, co mogło zmartwić trzech cwaniaków schowanych za skałą to napięty łuk, który ów bandyta trzymał w ręce.
- Nie dziwi was, że nie ma ich więcej?
- Może to jakiś samotnik? Jones wprawdzie mówił coś o grupie, ale na mnie wyskoczył tylko jeden.
- Teraz to nieważne, jak chcecie go dobić?
- Przecież to ustaliliśmy, wszyscy bierzemy po sporym kamieniu, wyskakujemy i zatłuczemy gnoja.
Nie zdążyli dokończyć swojej pogawędki, gdy ofiara wpadła w pułapkę. Łotr zawisnął na drzewie głową w dół, a trzej przyjaciele wyskoczyli z krzaków.
- Na wroga! Do ataku! – krzyknął Ares, lecz zza skały wyskoczył jako ostatni
Tom podbiegł jako pierwszy do przeciwnika, lecz nie zauważył noża, który zabójca miał schowany w bucie. Jedno celne pchnięcie i Tom padł na ziemię. Jak widać bandyta nawet w takiej sytuacji był groźny. Ares cisnął kamieniem, który trafił jego przeciwnika w głowę, po czym rzucił się łapiąc za rękę ze sztyletem. W tym samum czasie Roland doskoczył do wroga i zaczął bić go kawałkiem chropowatej skały po głowie. Po chwili było już po wszystkim. Przyjaciół najbardziej zmartwił widom leżącego w małej kałuży krwi Toma.
- Cholera, co my powiemy jego matce…
- Nic! Ja już tam nie wracam, marnujemy się w tej dziurze. Ale fakt, szkoda chłopaka.
Roland zdjął z drzewa napastnika, zaś Ares wciągnął ciało nieszczęsnego Toma do jaskini.
- Dobra mistrzu, to gdzie ten skarb? Chyba nie przyszliśmy tu na próżno.
Istotnie, jaskinia była pusta. Uwagę zwracał na siebie tylko mały korzeń wystający z ziemi.
- Do cholery, to ryzykowaliśmy życiem dla pustej groty? No bez jaj… - Ares wyraźnie był wściekły.
- Chwila, przyjacielu, coś mi się wydaje, że jednak się nam opłaciło.
Po tych słowach Roland podszedł do korzenia i zatupał.
- Zobacz, zapadnia. Hehe, jednak będziemy bogaci! – mówiąc te słowa razem z Aresem który momentalnie podbiegł, podnieśli wieko.
Ich oczom ukazała się niewielka piwniczka, jednak to co ujrzeli nieco ich zaskoczyło.
- Cholera, złoto? Ja dam złoto temu staremu pierdzielowi! – Roland był nieco niepocieszony, lecz gdy spojrzał na Aresa zauważył błysk w jego oczach. – A tobie co?
- Już wiem, złoto to była tylko przenośnia, ale mamy zapasy!
Okazało się bowiem, że jaskinia do której trafili była schowkiem przemytników, z którego ci już nie korzystali, zaś znajdowały się tam pokaźne zapasy najróżniejszych trunków. Dla ludzi pokroju Aresa był to istotnie prawdziwy skarb.
- Cholera, może otworzymy bimbrownie? Z takimi zapasami mamy niezłe zaplecze…
- Pogięło? Ja się stąd nie ruszę przez miesiąc! – Ares podekscytowany widokiem pełnych półek, niemal zapomniał o świecie…

***

- Co było dalej? – zapytał mały Timmy
- Jak to co? Razem z Rolandem założyliśmy bimbrownię, a potem tawernę, która przynosiła nam niezłe zyski.
- Ale czemu tam nie było złota? Co to niby za skarb? – zapytało inne dziecko
- Wiesz mały, wszystko zależy od punktu widzenia, hehehe…
Po czym Ares wyszczerzył cztery zęby i wziął potężnego łyka gorzałki ze swego ulubionego kufla…



Mile widziane komentarze. :)