Forum RPG Center

Święte Przymierze => Terytorium Neutralne => Archiwum prac konkursowych => Wątek zaczęty przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:07:57 pm

Tytuł: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:07:57 pm
(http://www.pch24.pl/images/min_mid_big/mid_25754.jpg)


LEGION PREZENTUJE
KONKURS NA POLOWANIE NA CZAROWNICE


* * *


Uczestnicy:
wardasz - praca oddana
mnikjom - praca oddana
Youkata - praca oddana
Cassimir
Dollan - praca oddana
Dassanar - praca oddana
Carduin
Fenrir
C
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:08:12 pm
LEGION PREZENTUJE
KONKURS NA POLOWANIE NA CZAROWNICE
W Y N I K I

*  *  *

Szybkie podsumowanie, dotarło 5 prac z 9, a tylko dwie osoba raczyły się jakkolwiek usprawiedliwić, ewentualne konsekwencje pozostawiam w gestii kapituł.

*  *  *

I MIEJSCE
oraz BARDZO duży plus do awansu
Z wynikiem 26 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

II MIEJSCE
oraz duży plus do awansu
Z wynikiem 21 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

III MIEJSCE
oraz  plus do awansu
Z wynikiem 17 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

IV Miejsce, oraz mały plus do awansu za uczestnictwo, z wynikiem 14 punktów zdobywa
(click to show/hide)

V Miejsce, oraz mały plus do awansu za uczestnictwo, z wynikiem 8 punktów zdobywa
(click to show/hide)

Oceny sędziów:
(click to show/hide)
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: wardasz w Sierpień 30, 2016, 23:09:12 pm
Już drugi dzień. Drugi dzień po zniknięciu Veski. Drugi dzień poszukiwań. Drugi dzień kuszenia losu. No ale cóż, służba nie drużba.

Sterp podniósł się ciężko, przeciągnął. Wokoło niego zbierali się z ziemi jego towarzysze. Wzięci ze wsi chłopi, łowcy prowadzący grupę, żołdacy przysłani przez barona i kapłan Krewe, biadolący wciąż że nie jest to zwykłe zaginięcie, że czuje zło i że to na pewno nie robota wiewiórek. Jako jedyny nie dostał nakazu przyjścia tutaj, tylko z własnej inicjatywy dołączył do grupy, twierdząc że bez niego nie mają szans. Póki co, przynajmniej według Sterpa, kapłan więcej przeszkadzał niż pomagał, knecht wiedział że nie jest w tej opinii osamotniony. No ale cóż, nie wypada wielebnego wyganiać z oddziału czy marudzić na jego obecność. A nuż się na coś przyda. Na przykład wyłapię strzałę wiewiórek, ratując skórę kogoś bardziej przydatnego.

Szybka poranna toaleta, kawał zimnej pieczeni z wczoraj na śniadanie, zwinięcie obozu i wymarsz. Sterp jak zwykle poszedł na czele kolumny, mając przed sobą tylko rozrzuconych gdzieś po lesie łowców. Szli w ciszy, rozglądając się pilnie. Nawet rozwrzeszczany zazwyczaj dziesiętnik zachował ciszę, bojąc się wydać jakikolwiek dźwięk. Las nie wyglądał niepokojąco. Śpiew ptaków, rosa na trawie i krzakach, liczne snopy światła wpadające przez nie tak gęstą plątaninę gałęzi i liści nad nimi, przyjemny zapach leśnego runa. Gdyby ktoś nie wiedział, co można w tym lesie spotkać, uznałby go za najprzyjemniejsze miejsce na wypoczynek czy schadzkę z ukochaną. Sterp jednak wiedział. Wszyscy wiedzieli, wszyscy słyszeli, znaczna część także widziała. A przynajmniej widziała efekty. Myśliwi, zbieracze, zakochane parki, a także grasanci i banici. Każdy kto wszedł w głąb lasu. Szczęściarze zginęli w walce, od strzał, czasem zakrzywionych mieczy. Ci, co się poddali zostali zamęczeni, wypatroszeni, poćwiartowani. Często takie zmasakrowane zwłoki podrzucano potem na trakt. Sprawców jednak, tych przeklętych elfich bandytów, rojących sobie prawo do bycia lepszymi, doskonalszymi, prawdziwszymi mieszkańcami i władcami tej części świata, mało kto widział. Dlatego też wzbudzali tak wielki strach.

Maszerowali przez kilka godzin, robiąc kilka króciutkich przerw. Nie posunęli się daleko, idąc normalnym tempem, traktem, zrobili by pewnie trzy razy większy dystans. Mimo to, chęci wchodzenia głębiej w las były raczej mizerne. Nikt nie powiedział tego na głos, jednak każdy wiedział, że z każdym krokiem coraz bardziej kuszą los. Nie ważne czemu i jak znikła Veska, wiadomo co się z nią stało. I co się stanie w najbliższym czasie. Nie minie kilka dni, gdy i jej zmasakrowane zwłoki wylądują na przydrożnym drzewie. A jeśli oni będą dalej zagłębiać się w las, spotka ich zwłoki wkrótce do niej dołączą.

Z tych ponurych rozmyślań wyrwał Sterpa jeden ze zwiadowców, wypadający przed niego z gęstwiny. Wyskoczył tak gwałtownie, że knecht odruchowo wyszarpnął miecz z pochwy i niemalże chlasnął by kompana przez pierś, dosłownie w ostatnim momencie powstrzymał rękę. Spojrzał na łowcę. Blady, śmiertelnie blady, niemalże idealnie biały. Zapaprany kaftan śmierdział rzygowinami, co wprawdzie było wybitnie nieprzyjemne, aczkolwiek rokowało pewne nadzieje. Cokolwiek doprowadziło myśliwego do takiego stanu, raczej nie było elfickim grotem wbijającym się w drzewo tuż obok jego głowy bądź wiewiórczym szermierzem wypadającym z krzaków. Czyżby zguba się znalazła?
-T... tam jest... - wycharczał, padając na ziemię obok Sterpa - ziemia... drzewa... krew... wszystko, wszędzie... nie idźcie...
Sterp spojrzał na dziesiętnika. Ten powoli kiwną głową w kierunku skąd wypadł zwiadowca. Knecht westchnął, po czym kiwnął potwierdzająco głową, wstał, i ruszył we wskazanym kierunku, chowając miecz do pochwy. Obracając się spostrzegł, że jego dowódca wysłał za nim dwóch ludzi, pozostała dwójka wraz z chłopami została przy pokiereszowanym zwiadowcy. Trzech... cudny odział. Że też baron nie zgodził się nawet na wysłanie pełnej dziesiątki...

Może po dwudziestu krokach poczuli zapach krwi. Kilkanaście kolejnych i pierwsza jej smuga ukazała się na pobliskim drzewie. Niewielka, mało wyrazista, jakby ktoś przesunął zakrwawioną dłonią po korze. Kolejny krok, kolejna kilka pomazanych krwią drzew, do jej zapachu dołączył lekki odór zgnilizny. Jeszcze kilka kroków, kolejne pomazane krwią drzewa, formujące jakby szeroki pas okalający miejsce, skąd dochodzi zapach. Kolejny krok, a spomiędzy drzew wychynęło miejsce kaźni. Momentalnie Sterp zrozumiał, czemu myśliwy był tak wstrząśnięty.

Na niewielkiej przestrzeni pomiędzy drzewami, pustej z niewiadomych powodów, porośniętej tylko niską trawką, pełno było krwi, skrawków ubrań i niewielkich fragmentów ciała. Większa jego część wisiała rozczłonkowana na drzewach okalających polankę. Zmasakrowana i rozpruta w taki sposób, że ciężko było rozpoznać co jest czym. Dwóch towarzyszy Sterpa cofnęło się, wyraźnie szukając miejsca gdzie można spokojnie opróżnić żołądek, nie dostając potem bury od dziesiętnika. Sam Sterp zaś, doceniając ponownie swój żelazny żołądek (przydatny zazwyczaj przy fatalnej jakości obozowego żarcia) zaczął krążyć po polance, szukając jakichkolwiek wskazówek. Gdy tylko przeszedł od makabrycznego ogółu do zimnej analizy szczegółów, śladów zrobiło się aż nadto. Prowadzące z północy ślady wleczenia, odciski dość drobnych stóp w pantoflach z miękkimi podeszwami, krążące po całej okolicy. Rozdarty na dwie części korpus, z oderwanymi kończynami i głową, przybity drewnianymi kołkami do siedmiu drzew. Wszystko poznaczone masą ugryzień, wyglądających dość normalnie, zwierzęco. Jednocześnie dziwnym było to, że zwierzęta nie szarpały ciała, nie wyrywały kęsów mięsa, a jedynie kąsały, jakby chciały spowodować krwotok. Twarz zmiażdżona, włosy całkowicie przebarwione krwią. Wnętrzności rozwleczone po ziemi. Mimo żołądka z żelaza Sterp powoli zaczynał mieć dość. Odsunął się poza polanę, do okalającego ją pasa oznaczonych krwią drzew, tylko po to by dostrzec mrowie zwierzęcych tropów. Wilk... nie, coś mniejszego, może duży pies... ruszył za śladami, niepewny do kogo należą. Potem spyta myśliwych. Teraz chciał dowiedzieć się skąd się biorą i dokąd prowadza. Masa śladów biegnących w tę i we w tę po pasie oznaczonych drzew. Grupa tropów, kilkunastu jak nie kilkudziesięciu, wychodzących z polanki na południe. No i podobna grupa przybywająca z północy, wraz ze śladami wleczenia i niewielkimi plamami krwi. Sterp ruszył tym tropem. Niecałe osiemdziesiąt kroków dalej trafił na trop rozszerzył się, stał się bardziej chaotyczny, rozbiegany. Znikły też ślady wleczenia, choć może bardziej prawidłowe byłoby stwierdzenie że tu się pojawiły, jako że Sterp szedł w przeciwną stronę do kierunku tropu. Kilka kroków dalej z kłębowiska poczęły odłączać się (czy raczej, patrząc na kierunek tropu, dołączać) ślady pojedynczych zwierząt. Dwadzieścia kroków dalej krew urwała się, a wszystkie zwierzęce tropy rozbiegły się na wszystkie strony. Dalej zaś biegły ludzkie ślady, podobne do tych znalezionych przez niego wcześniej przy ciele. Przyjrzał się dokładnie chaotycznemu odcinkowi, po dłuższej chwili doszukał się w nim resztek ludzkich śladów, zasłoniętych przez tropy zwierzęce. Czyli Veska szła z północy, nagle zaatakowała ją swora jakichś zwierząt, biegła przed siebie, wciąż atakowana, aż padła. Dalej zwierzęta pociągnęły ją na polankę... i co tam się stało? Kto ją rozczłonkował i przybił do drzew? Czyje ślady są na polance? I czemu nigdzie nie idą, znikąd nie przychodzą?

Wrócił na polankę. Dokładnie przyjrzał się ludzkim śladom, oddzielając swoje od śladów zastanych tu. No i nic. Ktoś chodził po polance, chaotycznie, jakby momentami skakał na jednej nodze albo przemieszczał się długimi susami, obracając się przy tym. Bezsensu... W dodatku ciężko stwierdzić gdzie ślady się zaczynają, nie wychodzą też ani nie wchodzą na polanę. Ktoś pojawił się, poskakał, i zniknął. Cudownie.

Ruszył na południe. wychodzące z pierścienia zwierzęce tropy biegły kawałek, zwartą, wąską gromadą, po czym zaczęły się rozbiegać na boki. Kilkanaście kroków i każdy ślad był pojedynczy. Dość łatwo byłoby je śledzić, zwłaszcza że większość z nich była delikatnie poznaczone krwią, czy to pozostałą na łapach, czy też kapiącą z pysków. Zrezygnowany wrócił na polankę. Zastał tam dowódcę, który właśnie wstawał z kolana, unosząc coś z ziemi.
-Niedobrze. To nie ona.
Wyciągnął w kierunku dłoń, w której trzymał przednią połowę trzewika. W pierwszym momencie, gdy z obuwia wysunęła się część stopy ofiary, odskoczył zaskoczony, potem jednak wziął but i przyjrzał mu się. Mimo sporych ilości krwi, którą był upaprany, widać było jasnozieloną barwę materiały i ciemniejsze wzory wyszyte po bokach, uzupełnione w niektórych momentach żółtą nicią. Zawijasy i pnącza, typowe zdobnictwo elfów. Także miękka, płaska podeszwa i kształt czubka wskazywały na elfickie obuwie. Więc cóż, nie dość że w tym lesie dzieje się coś dziwnego, to jeszcze trzeba kontynuować poszukiwania? Wręcz idealnie.
-Co zdążyłeś odkryć?
Sterp zreferował wszystkie swe odkrycia dowódcy. W którymś momencie dziesiętnik przerwał mu, zawołał jednego z myśliwych i kazał mu sprawdzić tropy. Nim knecht skończył swą opowieść, łowca wrócił meldując, że ślady pozostawił lis, czy raczej lisy, nienaturalnie duża chmara lisów. Dziesiętnik miał niezbyt zadowoloną minę, gdy wysłuchał wszystkiego i połączył wszystko w całość.
-Szła z północy, zaatakowała ją gromada lisów, pogryzła i tu przytargała. I tutaj ktoś, kto pojawił się znikąd i poruszał się tak, jakby umiał latać, rozczłonkował ciało, zmasakrował, i przyczepił do drzew. Potem oznaczył krwią drzewa wokoło, nie zostawiając żadnych śladów. I sobie zniknął. A lisy pobiegły dalej i rozbiegły się na cztery strony świata, tak?
-Mniej więcej - mina Sterpa także nie wyrażała zbytniego entuzjazmu znaleziskiem - choć zastanawiam się, czy same lisy nie poznaczyły drzew. Dosięgłyby tak wysoko, gdyby stanęły oparte o tylne łapy i drzewo. I tak zakładamy, że nie zachowują się w pełni normalnie, więc...
-Nie - do rozmowy wtrącił się stojący obok łowca - Lisy tylko biegały dookoła. Gdyby znaczyły drzewa, byłoby to widać w tropach. Ten, kto zostawił krew na drzewach, nie pozostawił śladów na ziemi.
-Dobrze więc. W więc mamy latające plugastwo, które kontroluje lisy i jest wstanie zabić elfkę, prawdopodobnie Scoia'tael, w lesie pełnym wiewiór. I gdzieś tam błąka się zwykła wiejska dziewucha. Jakie ma szanse na przetrwanie?
-Nie zapominałbym o samych wiewiórach - wtrącił Sterp - I bardziej przejmowałbym się naszymi szansami, nie jej. Jeszcze żyjemy. Wynośmy się stąd, zanim się to zmieni.
-Uciekać?!?! - wszyscy niemalże podskoczyli, gdy stary kapłan pojawił się znikąd obok ich - Ja wam dam uciekać, szczeniaki. Teraz, gdy poznaliście ogrom plugastwa, z którym przyszło się nam zmierzyć, teraz, gdy spojrzeliście w twarz złu, chcecie uciekać? Teraz czas w bój ruszyć, zniszczyć, zmiażdżyć, nikczemnicę, wypalić jej zło białym żelazem, zniweczyć jej zakusy i odesłać w mrok niepamięci. Czyżby wiary wam brakło? Praojciec walczy wraz z nami, gdy On z nami, któż przeciw nam, któż może nam zagrozić? Dalej, ruszajmy, dalej na wschód, głębiej w las, gdzie nikczemnica się kryje!
-Nikczemnica? - mina dziesiętnika wskazywała, że niezbyt rozumie co dzieje się wokoło i o czym mówi kapłan. Sterp miał podobny mętlik w głowie, jednak starał się tego nie okazywać na twarzy.
-Wiedźma plugawa, z demonami się puszczająca i na uczciwych ludzi zły los sprowadzająca. Na wschodzie leże swe ma, gdzie gusła odprawia i niecne swe precedery praktykuje. I tam iść musimy, przeciw niej stanąć, spalić a zabić plugawicę!!!

Sterp spojrzał na dziesiętnika, ten pierw na Sterpa, potem po kolei na każdego ze zgromadzonych wokoło żołnierzy i łowców. Knecht domyślał się, jaka walka toczyła się w głowie jego dowódcy. Z jednej strony odpowiadał za swoich ludzi, sam też chciał przeżyć. Z drugiej strony, rozkaz nakazywał szukać zaginionej aż do odnalezienia jej lub zdobycia dowodów śmierci, a po powrocie kapłan, dzieląc się swoimi rewelacjami, mógł sporo zaszkodzić dziesiętnikowi. Niby dało by się temu jakoś zaradzić, fakt że kapłan nagle zaczął gadać o jakiejś wiedźmie, wcześniej tylko mrucząc że "czuje gdzieś zło" dawał jakieś szanse, może nawet udałoby się powiesić starucha za współpracę z wiewiórkami... aczkolwiek wieszanie kapłanów nigdy do niczego dobrego nie prowadzi. Z westchnieniem spojrzał na dowódcę, licząc na ksztynę przebiegłego wyrachowania i pewności siebie. Nie znalazł, ze wzroku dziesiętnika biły rezygnacja i strach. A więc jednak, idą głębiej w las. Sterp, westchnąwszy ponownie, ruszył ku grupie chłopów skupionych przy straumatyzowanym myśliwym, zebrać ich do kupy i ruszyć w dalszą drogę.

Zostawiwszy za sobą rozczłonkowaną elfkę, ruszyli dalej na wschód. Ponownie szli w milczeniu, dużo bliżej siebie, ciaśniej, także przeprowadzający zwiad myśliwi byli o wiele bliżej, przez większość czasu było ich widać pomiędzy drzewami. Kapłan prowadził, wielce pewny siebie, choć zachowujący ciszę i spokój, reszta wlekła się niemrawo, niepewna tego, co w ogóle ma osiągnąć. Chłopi totalnie nie rozumieli tego, co dzieje się wokoło, aczkolwiek szli tam, gdzie mówił kapłan, licząc na to że jego wsparcie pozwoli im wykonać misję, jakakolwiek by ona nie była. Wśród żołnierzy jednak morale było wyjątkowo niskie. Zmiana zadania z poszukiwania zaginionej na walkę z wiedźmą, w dodatku wiedźmą tak potężną i brutalną, nie nastawiała zbyt pozytywnie. Sterp nie wiedział, nie mógł dostrzec łowców i tego co czują i co myślał o całej sprawie, ale pewien był że mają podobne nastawienie co żołnierze.

Ciszę przerwał stukot od przodu, połączony z przestraszonym krzykiem myśliwego. Rzucili się biegiem na przód, by ujrzeć łowcę wpatrującego się z przerażeniem na strzałę, która wbiła się w ziemię niecałe dwa kroki przed nim. Strzałę o typowej dla elfów budowie lotek, jednocześnie wyglądającej dużo lepiej, na dużo dokładniej wykonaną niż to, czym zazwyczaj strzelają wiewiórki-na szybko sklejane samoróbki, klecone gdzieś w leśnych obozach. Ta strzała powstała w mieście, w porządnym warsztacie. Zarówno Strep, jak i pozostali żołdacy i łowcy wiedzieli o tym.
-Kimkolwiek jesteś, wyjdź - krzyknął na całe gardło dziesiętnik - nie przybyliśmy tu z wami walczyć.
Przez chwilę nic się nie działo. Sterp nie podejrzewał, że coś się stanie. Ten kto strzelił widać nie chciał ich zabić, bo już by to zrobił, ale widać nie chciał też wychodzić, inaczej po prostu by wyszedł. Jednak po dłuższej chwili, wbrew oczekiwaniom Sterpa, przyszła odpowiedź. I to inna niż rozkaz wyniesienia się z lasu.
-My też nie. Ale nie zaufam ci tak po prostu, Dh'oine. Cięciwy z ramion, miecze do pochew, łapy z dala od rękojeści. Szybko.
Elf. I to raczej starszy, wnioskując z głosu i tonu wymowy. Bardzo pewny siebie, ale nie tchnący czystą nienawiścią, jak większość wiewiór. Mimo to... totalnie się rozbroić?
-Chyba żartujesz, uszaty - odkrzyknął dziesiętnik - czemu my mielibyśmy zaufać wam?
-My nie kłamiemy, Dh'oine. Nie jesteśmy jak wy. Zróbcie jak powiedziałem, a wyjdziemy i porozmawiamy. Jak nie, uznamy was za wrogów.
Strzała, przelatująca ze świstem pomiędzy nimi i wbijająca się w jedno z drzew jednoznacznie zaznaczyła, jaki los spotka wrogów elfa. Fakt, że wyleciała od boku, a nie z przodu, skąd dochodził głos, dodatkowo mówił na niekorzyść oddziału. Sterp jednak zwrócił uwagę na coś innego. W głosie elfa słychać było nie tylko pewność siebie, ale i dumę, a także niezachwiany spokój i poczucie nieskalanej słuszności. Nie wiedział czemu, ale miał wrażenie że elf mówi prawdę, że można mu zaufać. I przede wszystkim, był pewien że nie jest wiewiórką. A przynajmniej jest zupełnie inny niż wszystkie wiewiórki jakie kiedykolwiek spotkał i o jakich kiedykolwiek słyszał.

Dziesiętnik myślał chwilę, analizował sytuację, porównywał szanse, po czym dał znak by wykonać polecenie elfa. Chwilę później wszyscy pochowali broń, a myśliwi zdjęli cięciwy z łuków, a zaraz po tym spomiędzy drzew wyszła grupa elfów. Siedmiu, w tym dwie kobiety, odziane podobnie jak wiewiórki, aczkolwiek bez ogonów przy czapkach. Łuki, choć z nałożonymi cięciwami, trzymali w łubiach, zaś miecze w pochwach. Wszyscy przyszli z tego samego kierunku. Sterp miał wątpliwości, czy to wszyscy, kilku kolejnych musiało się kryć po lesie wokoło nich.
-Co tu robicie, Dh'oine? Rzadko kiedy zapuszczacie się tak głęboko w lasy.
-Szukamy dziewczyny, którą porwaliście.
-Nie porywamy waszych kobiet, Dh'oine. Po co by nam były? - twarz elfa była chłodna, ale nie zimna. Jego słowa niemalże nie niosły żadnych emocji.
-A bo ja to wiem? Masowo mordujecie nas i porywacie, grabicie i palicie. Nie próbuj się tego wypierać, ostrouchy.
-Od Shaerrawedd nie prowadzimy wojny z Dh'oine. Aelirenna po raz ostatni poprowadziła nas w bój, po jej śmierci wycofaliśmy się w góry. Może i tu, w dolinach, jakieś grupy wciąż toczą wojnę, jednak ci z nas, którzy zamieszkują Góry Sine, od wieków już żyjemy w pokoju. Izolacyjnym pokoju.
-Szaraco? Skończ pierdolić, uszaty! - dziesiętnik wyglądał na zirytowanego, choć ciężko było powiedzieć czy to autentyczna złość, czy próby zamaskowania niewiedzy. Bo tego, że dziesiętnik nie miał pojęcia o czym elf mówi, Sterp był pewien. Nikt z nich nie miał pojęcia. No, może kapłan, ale to też było dość wątpliwe. - Wojna toczy się od kilku lat, od pierwszej wojny z czarnymi. Wszędzie i zawsze, nieustannie. W lasach, na traktach, w miastach i po wsiach, wszędzie wasze bandy różnymi sposobami starają się nas wyrżnąć, wytłuc i wymordować.
-Nie uczestniczymy w tej walce. Nie wspieramy żadnej ze stron, mimo że jedną z nich stanowią nasi bracia. Żyjemy w górach, w pokoju, nie walcząc z nikim.
-Jaaasne... - dziesiętnik nie wyglądał na zbytnio przekonanego - a co takiego niby tutaj robicie? Jesteśmy dość daleko od gór.
-Ścigamy renegatkę. Córkę Aen Sidhe, która będąc uczennicom jednej z Aen Saevherne zeszła na ścieżki mroku i ciemnych sztuk, zabiła swą mistrzynię i uciekła. Choć wciąż wygląda jak jedna z nas, stała się bestią, którą należy zabić.
-Widzicie, mówiłem że wiedźma się na wschodzie kryje! - kapłan wyskoczył między dziesiętnika a przywódcę elfów - Elfia wiedźma, która zabiła tamtą elfkę, porwała Veskę i...
-Kogo zabiła? - pierwszy raz na twarzy elfa pojawiły się jakieś emocje - Czyżbyście znaleźli zwłoki jednej z nas?
-Możliwe - twarz dowódcy stała się obojętna - buty pasowały na jedną z was, poza tym ciężko cokolwiek powiedzieć, zwłoki były tak zmasakrowane nie dało się rozpoznać. Kawałek na zachód stąd, możemy wam pokazać.
-Później. I raczej sami znajdziemy. Teraz najważniejsza jest wiedźma. Powiadasz że wiesz gdzie ona jest, Dh'oine?
-Czuję ją - stary kapłan był rozemocjonowany całą sytuacją, jako jedyny ze wszystkich zgromadzonych - zaprowadzę was tam.
-Hmmm... nie jesteś raczej Aen Saevherne, ale będziesz musiał wystarczyć. Dobrze więc - elf podszedł do dziesiętnika, ściągając rękawicę, po czym wyciągnął rękę w jego kierunku - skoro oboje mamy takie same cele, najlepiej będzie połączyć siły.
Sterp spojrzał na dowódcą, zastanawiając się co ten odpowie. Spodziewał się, że taka propozycja może paść, aczkolwiek patrząc na minę dziesiętnika podejrzewał, że mu to przez myśl nie przemknęło. Po dłuższej chwili bicia się z własnymi myślami niepewnie wyciągnął rękę i uścisnął dłoń elfa.
-Na pochybel wiedźmie więc - dodał.

Połączone drużyny ruszyły więc razem, za przewodnictwem starego kapłana. Zgodnie z przewidywaniami Sterpa kilkaset kroków dalej do grupy dołączyło trzech elfickich strzelców, którzy "w czasie rozmowy byli kawałek dalej, przepatrywali las". Sterp był niemal pewien, że stali z napiętymi łukami wokoło nich. No ale cóż, było, minęło, teraz razem idą zabić wiedźmę... a co będzie potem to się zobaczy. Zmieniono trochę szyk marszowy, myśliwi dołączyli do głównej formacji, a po lesie wokoło rozsypała się część elfów, o wiele bardziej doświadczonych w skrytym i dokładnym przepatrywaniu lasu. Grupa szła wyraźnie podzielona, na czele szedł kapłan wraz z postępującymi za nim krok w krok chłopami i łowcami, dalej żołnierze, którymi chłopstwo chętnie oddzieliło się od ostrouchych, i czterech elfów na samym końcu, izolujących się od wszystkich. Panowała cisza, jak zawsze, ale Sterp miał wątpliwości, czy brak zagrożenia w lesie zmienił by ten stan rzeczy. O ile normalnie w bezpiecznym miejscu od grupy wojaków tętniło by żartami, głównie z towarzyszących im chłopów, sami chłopi klęli by na żołdaków, zaś myśliwi przyglądaliby się temu z rozbawieniem, dyskutując równocześnie o lesie, zwierzynie, łowach i trofeach, tak teraz obecność elfów spowiłaby ciszą całą grupę, nawet w najbezpieczniejszych i najweselszych okolicznościach. Tak przynajmniej przypuszczał.

Słońce powoli zaczynało już się ku zachodowi chylić, gdy grupa wyszła na sporą polankę, oczyszczoną z krzewów i wyższych zarośli. Przez nimi, na skraju polany, już pomiędzy drzewami, stał niski szałas, prawdopodobnie nakrywający wykop w ziemi. Przed nim znajdowało się niewielkie ognisko, wokoło niego i po bokach szałasu stało kilka stelaży z rozpiętymi skórami. Sterp nie był wprawdzie garbarzem, ale wielokrotnie widział warsztaty takowych oraz obozy łowców (często kłusowników) i nigdy nie zdarzyło mu się widzieć skór o takim kształcie. Po chwili jednak jego uwaga skupiła się na postaci, która wyszła zza jednej z takich skór i, z pękiem chrustu na rękach, kierowała się w stronę ogniska. Położyła drwa, po czym spojrzała się na nich. Oni powoli podeszli, przyglądając się jej. Pierwszym co trzeba było przyznać to to, że jest nieziemsko piękna. A przy tym odziana w mało przyzwoity sposób. Suknia zupełnie nie miała rękawów, choć ramiona elfki okrywała półprzezroczysta, krótka pelerynka. Za ton nic nie zakrywało szerokiej przestrzeni pomiędzy pasami tkaniny okrywającymi piersi, tak szerokiej i długiej, sięgającej bowiem dolnej części brzucha, że nie wypadało określić jej dekoltem. Także dolna połowa długiej sukni ukazywała o wiele więcej niż obyczaj nakazywał, szerokie rozcięcie biegło od kostki aż po biodro, na każdym kroku okazując zgrabną nóżkę. Sterp nie był już gołowąsem i niejedno widział, ale musiał przyznać, że co jak co ale czym chwalić się to elfka ma. Skóra bez skazy, idealnie ukształtowane piersi kusząco wychylające się spod sukni, wąska talia, szczupłe, zgrabne nogi... długie, jasne, niemalże białe włosy, ułożone w zmysłowe fale... piękne zielone oczy, pełne usta, wręcz stworzone do pocał...
-To ona jest, diablica przeklęta!!!
Stary kapłan wydarł się, wskazując na piękną elfkę. Sterp otrząsnął się, po czym ponownie spojrzał na kobietę. Nieziemsko piękna, jak wcześniej. Jak przystało na elfią wiedźmę. Nie przez naturę, a przez magię ukształtowana, na zgubę takich jak oni. Na coś się jednak przydał, klecha chędożony. Knecht rozejrzał się wokoło, większość pozostałych także budziła się właśnie z transu. Elfka opuściła dłoń, którą wcześniej uniosła do piersi, zwarła usta, które już otwierała by coś powiedzieć. Jej wzrok, wcześniej uwodzicielsko kuszący, stracił jakikolwiek wyraz.
-W imieniu Kreve, ojca wszego świata - rzekł już spokojnie, ale mocno kapłan - na kolana, plugawa istoto, elfko przeklęta, wiedźmo plugawa - wyszedł dwa kroki naprzód, intensywnie gestykulując - Szczeźnij, diablico, niech plugastwo wypełniające twe ciało rozerwie je, niech twa przeklęta moc opuści cię, niech owoce twych konszachtów z mocami mroku...
Słuchając tyrady staruszka, Sterp przyglądał się elfce, wyrazowi jej twarzy. W pierwszym momencie, gdy kapłan zaczął, wydawała się rozbawiona, szybko jednak rozbawienie ustąpiło znudzeniu, a potem gniewowi. Widząc to, Sterp odsunął się na bok, z dala od kapłana, podobnie jak wszyscy pozostali przy nim stający. Gdy kapłan mówił o opuszczającej ja mocy, ona uniosła ręce, krzycząc coś po elficku, po czym strumień ognia wystrzelił z jej rąk, zalewając starego kapłana. Jego słowa przeszły w potworny, przepełniony bólem, strachem i zawodem wrzask, oni wszyscy zaś rzucili się w kierunku wiedźmy, dobywając wszelkiego dostępnego oręża. Ta zaś odgięła głowę do góry i zawyła, przeciągle, zwierzęco. Szum i trzaski dochodzące ze wszystkich stron zmusiły Sterpa, by zwolnił i się rozejrzał.

Ze wszystkich stron na polanę wpadły lisy. Masa lisów, tuzin, półtora, może nawet dwa tuziny. Dość spore, ciemniejsze niż powinny być i zdecydowanie wrogie. Krzyk przywódcy elfów, zaraz potem dziesiętnika, i cały oddział rozsypał się, wybierając przeciwników. Nie minęło pięć sekund, a zwierzęta wpadły pomiędzy ludzi, drapiąc i kąsając. Pod niebo wzbił się wrzask, krzyki gryzionych chłopów, kwiki szlachtowanych lisów, wycie elfa, który dostał kolejną strugą płynnego ognia, a nad tym wszystkim przerażający, przenikający do szpiku kości demoniczny śmiech wiedźmy. Sterp trafił w samo epicentrum, z jednej strony wierzgał jeden z elfickich łowców, starający się zgasił trawiące go płomienie, z drugiej inny elf, szermierz tym razem, jak opętany machał na prawo i lewo saberią, starając się odgonić od siebie atakujące go zwierzęta, nie patrząc jednak zbytnio czy to na co się zamierza jest lisem, czy człowiekiem. Oczywiście same lisy też nie mogły zostawić knechta w spokoju, zaraz na starcie jeden wpadł na niego, gryząc w ramie, a gdy Sterp zdołał zatłuc go, rozbijając mu czaszkę głowicą miecza, kolejny począł skakać przed nim, starając się minąć ostrze i dobrać do jego mięsa. Nie minęła chwila, a kolejny skoczył na niego od tyłu, obalając go na brzuch. Gdy upadał, miecz wypadł mu z ręki, po czym spędził niezbyt długą, ale wydajacą mu się wiecznością chwilę, tarzając się pomiędzy płonącymi trupami a lisami, co rusz otrzymując kolejne ugryzienia, podrapania i oparzenia. W końcu udało mu się znaleźć przy pasie sztylet i zadźgać najbardziej agresywnego zwierzaka, a następnie zrzucić z siebie drugiego. Podniósł się, słysząc wszędzie wokoło posępne, rozdzierające uszy wycie lisów. Rozejrzał się. Kilka żywych wciąż lisów uciekało do lasu. Wokoło niego ciągnęło się pobojowisko pełne ludzkiego, lisiego i elfiego truchła, poza nim stał na nim tylko jeden elf, podobnie jak on poznaczony masą śladów po ugryzieniach i podrapaniach, a jednocześnie, także podobnie jak on, bez ciężkich, poważnych obrażeń. Poza nimi na polu bitwy stała jeszcze jedna dwójka, w dużo gorszym stanie.  Elficki szermierz z rozszarpaną nogą, spalona lewą ręką i piersią, poparzoną twarzą, oraz wiedźma, bez dłoni, z rozchlastaną na skos piersią. Oboje stali chwilę naprzeciw siebie, po czym upadli ciężko, bezwładnie na ziemię.

Sterp wstał i zaczął krążyć po pobojowisku, szukając ocalałych. Większość zarówno ludzi, jak i elfów była martwa, ci którzy żyli byli w tak ciężkim stanie, że nawet natychmiastowe znalezienie się w lazarecie nie dało by im szans na przeżycia. A jedyna osoba obdarzona talentem magicznym zdychała właśnie z klatą rozchlastaną elficką saberrią. Spojrzał na elfa. Ten kucał przy jednym z towarzyszy, tym, który zabił wiedźmę. Knecht podszedł, elf mówił coś przyciszonym głosem. Ostatnia rozmowa czy modlitwa w chwili śmierci, nie należało im przeszkadzać. Nachylił się nad martwą wiedźmą. Poza suknią i sandałami miała na sobie sporo biżuterii. Bransolety były zniszczone, ale kolczyki, naszyjnik, klamra peleryny, delikatne armille na łydkach... cieniutkie srebrne druciki, kamienie szlachetne, misterne plecionki i ryty... powoli, niewprawnymi ruchami zdjął je z niej i schował do torby. Potem poszedł do szałasu. Proste pomieszczenie, posłanie, pniak zastępujący stołek, wygaszone palenisko z rusztem, kilka toreb. Pomieszczenie pełne było intensywnego zapachu krwi, jeden z narożników, ciut bardziej zagłębiony w ziemi od reszty, nosił liczne jej ślady. Zajrzał do toreb. Księgi i pergaminy. Wyniósł wszystko i pokazał elfowi, który odkleił już się od swego martwego już towarzysza. Ten spojrzał tylko na kilka kart, po czym cisnął wszystko w ogień.

Razem opuścili pobojowisko. Elf, nazywający sie Ilmaril, zaoferował, ze zaprowadzi Sterpa na skraj lasu, na co ten z chęcią przystał. Nie ufał wprawdzie ostrouchemu za grosz, ale miał wątpliwości czy samemu znajdzie drogę. Szli dość szybko, rzadko popasając, zatrzymując się na noc w miejscach wybranych przez elfa. Dwa dni później, późnym popołudniem, wyszli na skraj lasu. Przed nimi rozciągały się pola, w pewnym oddaleniu widać było strzechy jakiejś wioski. Sterp nie wiedział dokładnie gdzie jest, pewien jednak był że stąd już trafi gdzie trzeba.
-No to jesteśmy, Dh'oine. Stąd już chyba trafisz, nie?
-Owszem. Trafię.
-No to ja będę znikał. Długa droga przede mną, daleko mój dom.
-Szerokiej. Choć czekaj, Imlaril, chwila jeszcze.
-Tak? - elf, który już zdążył obrócić się w stronę lasu, spojrzał przez ramię.
Sterp błyskawicznym ruchem obrócił się, wyszarpując miecz i chlasnął elfa przez gardło. Ten upadł u jego stóp, dławiąc się i plując własną krwią, z wyrazem bezbrzeżnego zaskoczenia na twarzy.

Bo może on sobie gadać coś o jakimś szaeracosiach, o jakiś elirenach. Może bredzić że nie walczy, że nie wie nic o wojnie, że to kto inny. Że nie jest wiewiórką. Sterp wiedział jedno.
Dobry elf to martwy elf.
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Youkata w Sierpień 30, 2016, 23:17:35 pm
„Koniec zbliża się gwałtownie. Nie spodziewałam się że ktoś idąc w dół porusza się coraz szybciej. Sądziłam, że całą drogę można pokonać równym krokiem” – John Maxwell Coetzee

Słońce powoli znika za horyzontem, po szaro różowym niebie szybuje chmara czarnych jak noc ptaszysk. Kilka z nich co jakiś czas opada w dół, osiada na zrujnowanych, przypalonych, zawalonych ścianach kamienic. Na ulicy bielą się rozrzucone, oskubane kości.
Okoliczna natura powoli zaczęła odzyskiwać miasteczko, dlatego w wielu miejscach można dostrzec dziko rosnące krzewy, młode drzewka, wykopane przy brukowanej uliczce norki, gniazda uwite pod zapadniętymi dachami. Życie wykwita tuż obok śmierci. Gdzieś za którąś kupą kamieni przemknie młody lis w pogoni za myszą. Czasami na środku jednej z brukowanych uliczek na chwilę przystanie małe wilcze stado. Wszędzie można znaleźć setki przedmiotów codziennego użytku, przysmalonych i ponadpalanych, porzuconych przez ludzi którzy zbiegli nim gwałtowny pożar zdołał ich strawić. Gdzieś słychać jazgot kilku już zupełnie zdziczałych kotów które właśnie się biją.

Stukot butów uderzających w szaleńczym biegu o bruk, świst powietrza w uszach biegnących. Spłoszone kruki gwałtownie rozpościerają skrzydła i przy akompaniamencie krakania, łopocząc wzbijają się w powietrze. Lis szybko czmycha do ruin piwnicy, byle się schować, byle nie zostać dostrzeżonym. Koci jazgot kilka przecznic dalej wzmaga się gwałtownie by w końcu ucichnąć.
Uliczką pędzi młoda dziewczyna, na sobie ma porwaną i poplamioną czarną suknię, nie może mieć więcej niż dwadzieścia lat. Kilka metrów za nią podąża sześć postaci o twarzach zastygłych niczym kamień, nie wyrażających nic, sześć postaci o pustych wodnisto białych oczach, które przypominają raczej szklane kulki niż część ludzkiego ciała. Kosmyki jej brązowych włosów, które wyplątały się z długiego intensywnie odbijającego się od jej pleców warkocza przyklejają się do spoconej, czerwonej od wysiłku twarzy, wpadają do rozchylonych ust, przez które łapczywie wdycha powietrze. Duże zielone oczy rozszerzone są w strachu, jej wzrok przesuwa się po otoczeniu, panicznie szuka drogi ucieczki. Doskonale wie że jeśli się zatrzyma to będzie jej koniec, biegnie więc, mimo iż jej płuca pulsują palącym, dławiącym bólem na znak protestu. Mimo że jej nogi zdają się poruszać coraz wolniej nie zatrzymuje się, pędzi przed siebie, w jej głowie tylko jedna jedyna desperacka myśl, chcę żyć. Do jej uszu nie dobiega żaden dźwięk poza ogłuszającym dudnieniem, odgłosem krwi pulsującej w jej żyłach. Nagle dostrzegła, skręca, mając cichą nadzieję że uda się jej zgubić pościg, choćby na chwilę, choćby na sekundę, może wtedy miałaby szansę, może wtedy przeżyje ten dzień i kilka następnych.
Gdyby ścigali ją ludzie mogłaby upaść na kolana i wybłagać litość, wybłagać by wysłuchano jej, kto wie może nawet otrzymałaby pomoc, może. Świat jednak jest okrutny, a pędzące za nią marionetki nie są dobrymi kompanami do rozmów, one nie słuchają, wykonują rozkazy, mordują bez litości, palą całe wioski za ukrywanie jednego maga który kiedykolwiek odważył się sięgnąć po choćby odrobinę czarnej magii. Krążą opowieści jakoby dawniej byli ludźmi, ponoć są mrocznymi magami którym inkwizycja wymazała umysły, ale ona w to nie wierzy, nigdy nie wierzyła w bajki.
Wpadła w kolejny ostry zakręt, lecz stukot podkutych ciężkich butów za nią nie cichnie, zupełnie przeciwnie, staje się on coraz głośniejszy. Porzucona na ulicy nadpalona torba, potknięcie się, przetoczenie i dziewczyna uderza w ścianę tak że na kilka sekund aż jej ciemnieje przed oczyma. Z wysiłkiem unosi głowę, podpiera się na posiniaczonych podrapanych rękach, jej wzrok pada na zbliżające się do niej postaci. Przed sobą widzi sześciu wysokich, barczystych mężczyzn, gdyby nie ich twarze mogliby uchodzić za wojów w sile wieku, twarze które bardziej pasują do starców, pomarszczone i paskudnie zdeformowane. Białe, puste gałki oczne kręcące się w dziwaczny sposób, tak że nie sposób stwierdzić gdzie pada ich spojrzenie. Dla magów jednak jest to jasne, ich wzrok pada wszędzie, oni nie widzą lecz czują, całe otoczenie w promieniu dziesięciu metrów. W ich gębach zaś równe rzędy naostrzonych zębisk. Potwory stworzone by mordować czarnych magów, tak inkwizycja nazywa magów którzy parają się demoniczną magią.
Słysząc a właściwie czując jak dziewczyna w końcu upadła, twarze marionetek wykrzywiają się w paskudnych drapieżnych uśmiechach.
Zbliżają się do niej powoli, nie muszą się spieszyć, nie wstanie, nie ma przecież sił, w końcu biegła tak długo. Brązowowłosej z wysiłkiem udaje się usiąść, powoli po jej policzkach zaczynają płynąć łzy, widać że strach zmroził jej krew w żyłach, przez ułamek sekundy widać na jej twarzy coś co można nazwać paniką, jakby jeszcze miała resztkę nadziei, szybko jednak traci tę ostatnią iskierkę i na jej twarz wstępuje wyraz rezygnacji. Po policzkach zielonookiej zaczynają płynąć stróżki gorących łez. Wie że nie ma już drogi ucieczki, wie że za kilka chwil umrze i nic już z tym nie będzie mogła zrobić. Obraz przed nią zaczyna się rozmywać. Sześciu inkwizytorów jest już jedynie dwa metry od niej.
Nie chcę ginąć, nie chcę…
Widzi doskonale jak marionetki wyciągają przypasane przy ich boku miecze, wie że zaraz zostanie nimi przebita, wie że zaraz jej głowa potoczy się po bruku. Przyciśnięta do ściany czuje jak ściska się jej żołądek.
Jeśli mam zginąć… chcę zginąć na własnych zasadach
Już tylko metr dzieli ją i jej napastników, już słychać świst opadającego oręża.

Nagle z jej ust wyrywa się przeraźliwy krzyk, zrywa się z ziemi i wyrzuca dłonie przed siebie, jej szeroko otwarte oczy zalewa mrok i jeśli teraz na nie spojrzeć to można mieć wrażenie jakby spoglądało się w najgęstszą ciemność.
Na całym jej ciele pojawiają się lekko połyskujące czarne pręgi, jakby została nagle opleciona przez jakąś winorośl czy inną pnącą się pasożytniczą roślinę.
Mężczyźni o drapieżnych uśmiechach, teraz odtrąceni trzy metry do tyłu powoli zaczynają się podnosić z ziemi. Dziewczyna, otoczona przez czarną mgłę lewituje kilka centymetrów nad ziemią, jej głowa opuszczona jest w dół a szeroko otwarte oczy wbite w ziemię, w pewnej chwili gwałtownie rozłożyła je na boki kierując wnętrze swych dłoni ku ziemi.
- Vin la chemarea mea! înfățișați-vă să lupte în numele meu! Dat mari războinici timp de secole! Care și-au dat sufletul predecesorilor mei înfățișați-vă la chemarea mea! Lupta în numele meu, transformat dușmanii mei în praf!
Głos który wydobył się z ust dziewczyny zdawał się jakby jednocześnie mógł należeć do drobniej i niewinnej istotki, którą zdawała się być, i nie mógł. Dla kogoś kto znajdowałby się w pobliżu gdy rzucała to zaklęcie mogłoby to brzmieć jakby jeszcze jedna osoba wypowiadała te słowa razem z nią.
Dookoła, z każdym wypowiadanym słowem formują się najpierw czarne kształty a następnie istoty. Gdy marionetki stają już na nogi a kilka sekund później ruszają w jej stronę, po prawej i lewej stronie brązowowłosej stoją po dwa, wielkie, najeżone czarne wilki groźnie szczerzące szare kły. Sama młoda czarownica została zasłoniona przez wielką równie czarną co wilki postać wojownika, odzianego w zbroję płytową, dzierżącego wielki, dwuręczny, nieco wyszczerbiony miecz.
Przyzwani obrońcy nie rzucili się natychmiast na nacierających, zamiast tego przez kilka następnych chwil trwali w skupieniu, tuż przy swojej pani, czekając aż przeciwnik zbliży się jeszcze trochę. Czarny rycerz ustawił się tak by móc w każdej chwili ruszyć, poprawił chwyt na mieczu. Jeszcze chwila, jeszcze kilka sekund.
Czarownica opadła na ziemię, opuszczając ręce i stanęła na niej pewnie, kilka sprawnych i majestatycznych ruchów jej wątłych dłoni, kilka wypowiedzianych cicho słów a mgła dookoła niej zapulsowała i opadła na jej ramiona niczym płaszcz. Wokół jej lekko uniesionych rąk owinęło się kilka języków czarnego ognia, w zasnutych czernią zielonych oczach zatańczyła iskierka lekkiego szaleństwa, usta wykrzywiły się w grymasie zniesmaczenia i furii. Lekki gest dłoni wykonany jakby od niechcenia.
Jej obrońcy ruszyli ze swoich miejsc. W powietrzu rozległ się łoskot uderzającego siebie oręża.
 Wilki rzuciły się z drapieżnym warkotem na czterech z sześciu inkwizytorów.
Wilk biegnący najdalej po prawej wyskoczył w locie zmieniając swoją postać, wysoki dobrze zbudowany, jak na elfa, wojownik z dwoma długimi sztyletami, sprawnie zablokował jednym z nich cios swojego przeciwnika a drugim dźgnął go pod żebra i przekręcił rozpłatując brzuch. Sprawnie obrócił się wyrywając sztylet i schodząc na lewo, w tym momencie jego przeciwnik został przywalony przez drugiego upadającego inkwizytora, który z kolei został przygnieciony przez innego mrocznego wilka właśnie rozszarpującego upadającemu gardło.
Gdy tylko dziewczyna miała okazję, cisnęła w znajdującego się najbardziej z tyłu inkwizytora, pozbawionego przeciwnika, kulą czarnego ognia. Tamten zaś szybkim ruchem wyciągnął coś z sakiewki i rzucił przed siebie. Raptownie czarny ogień rozprysł się w powietrzu, jego resztki, iskry i maleńkie płomyki, opadły na walczących, te które dotknęły inkwizytorów zostawiły wypalone dziury w ich ubraniach lub paskudne oparzenia na ich skórze, te które zaś opadły na mrocznych wojowników, sługi młodej czarownicy, nie wyrządziły im żadnej krzywdy.
Dziewczyna odskoczyła na prawo unikając świetlistego snopu który poleciał w jej stronę. Jeszcze raz, jednak na lewo, przetoczyło się obok niej dwóch walczących, czarny wojownik w płycie kopnął marionetką tak że ta uderzyła z potwornym łoskotem o pobliską ścianę lekko się w nią wbijając. Uchyliła się i zanurkowała dalej na lewo, jednak nie dostatecznie szybko, kolejny świetlisty promień musnął jej prawe ramię przypalając ubranie i powodując bolesne oparzenie. Przemknęła obok kolejnej pary walczących, przesuwając się w głąb kotłowiska.
Zamarła, szczęk miecza uderzającego o ciężki pancerz tuż przy jej głowie, właśnie jej wielki płytowy wojownik zasłonił ją przed ciosem który pozbawiłby ją ramienia. Potrząsnęła głową, przez całe jej ciało przebiegł chłód, nieprzyjemny dreszcz, zakręciło się jej w głowie i poczuła nudności, w tej chwil stało się jasne że musi zakończyć to jak najszybciej. Wiedziałą że nie da rady już dłużej utrzymywać tu swoich wojowników. Stojąc pośrodku tego chaosu znów wykrzyczała kilka niezrozumiałych słów.
- A lua foc pentru a arde!
Czarny płaszcz z mgły rozproszył się po czym otoczyła ją szczelnie chmura ciemności. Najpierw z ziemi wypłynęło więcej czarnej mgły, następnie pojawiły się pierwsze pełzające języczki czarnego ognia. Choć po środku płomienia który właśnie zaczynał trawić wszystko do koła była bezpieczna. Rozłożyła delikatnie ręce na boki i wywijając dłonie z szeroko rozcapierzonymi palcami uniosła je lekko do góry. Ogień przybrał na sile, łapczywiej trawiąc nie tylko jej przeciwników ale także okoliczne pozostałości domów, worek o który się potknęła, kości które leżały tu i ówdzie. Część ścian zaczynała się rozsypywać trawiona przez ogień. Gdy była już pewna że wszystko co jej zagrażało zostało spopielone przez demoniczne płomienie z jej ust wydobył się cichy szept, teraz już należący do niej i tylko do niej.
- Lasa colaps tăcere
Drżący, cichy i bardzo słaby, jednak ogień usłuchał słów tej która go wezwała, zniknął pozostawiając po sobie jedynie popioły.
Dookoła zapadła nocna ciemność, rozpraszana jedynie przez gwiazdy i słabe światło księżyca. Gwałtowny podmuch wiatru poruszył drzewami w oddali, wpadł do zaułka i zawirował zalegającymi w nim teraz popiołami. Dziewczyna zadrżała, otuliła się ramionami i zrobiła kilka niesamowicie chwiejnych kroków.
Nagle wrzasnęła przeszyta gwałtownym morderczym bólem, upadła na kolana wydzierając się po raz kolejny. Jej krzyki gdyby dotarły do czyichś uszów przywodziłby raczej nieludzkie zawodzenie potępionej duszy niż młodej kilkunastoletniej dziewczyny. Jej warkocz zsunął się po jej ramieniu i zawisł tuż obok jej głowy dotykając ziemi. Wszędzie tam gdzie wcześniej były czarne roślinne pręgi teraz były głębokie, sięgające niemal kości i obficie krwawiące paskudne rany. Zielonooka istotka, targana bólem upadła na bok zwinięta a dookoła niej zaczęła pojawiać się kałuża krwi, mieszająca się z popiołem i powoli przesiąkająca przez bruk by wsiąknąć w ziemię. Ostatkiem sił udało się jej jeszcze skierować wzrok ku rozgwieżdżonemu niebu. Po jej policzku spłynęła krwawa łza, jej oddech stał się nierówny, z wysiłkiem odkaszlnęła i po jej brodzie i policzku spłynęła zmieszana ze śliną krew.
Kurczowo trzymając się ostatków świadomości walczy sama ze sobą by tylko nie zamknąć powiek jednak mimo tej walki jej świadomość zapada się w mrok.

Pod rozgwieżdżonym niebem, w pokrytym popiołami zaułku, w ciemnej kałuży własnej krwi zmieszanej z okolicznym brudem leży dziewczyna, jej warkocz przesiąknięty jest krwią, tak samo jak jej zniszczona czarna suknia która nabrała przez to jeszcze intensywniejszego odcienia czerni. Uciekała długo, lecz w końcu przestała. Kiedyś przybędzie tu ktoś inny i znajdzie tylko kolejny zalegający w tym wypalonym miejscu szkielet. Ten ktoś przyklęknie i delikatnie dotknie popękanej czaszki leżącej na bruku by spojrzeć w przeszłość, by zrozumieć co się stało. Dookoła zatańczy szara, gęsta mgła i zobaczy.
Zobaczy porzucenie. Mała kilkuletnia dziewczynka o kręconych lśniących w słońcu brązowych loczkach biega z kilkoma innymi dzieciakami dookoła wiejskiej chaty.
Będzie obserwować jak dwie postaci ubrane w grube podróżne płaszcze rozmawiają z jej ojcem podczas gdy mała beztrosko bawi się z rówieśnikami gdzieś na zewnątrz, kompletnie nie wiedząc co ją czeka, pogrążona w słodkiej dziecięcej ignorancji.
W pewnej chwili jej ojciec kiwnie twierdząco głową i wskaże w stronę drzwi. Zawoła dziewczynkę, a ta z ogromnym uśmiechem na twarzy przybiegnie i wyciągnie przed siebie ręce namawiając ojca by ją podniósł.  Zamiast tego jednak mężczyzna spojrzy na nią i przykucnie. Będzie usiłował jej coś wytłumaczyć, ona jedynie spojrzy z dziecięcym brakiem zrozumienia. Nagle jeden z zakapturzonych mężczyzn straci cierpliwość, gwałtownie podniesie dziewczynkę i mocno ją trzymając odejdzie. Jej ociec nie zrobi nic, będzie się jedynie przyglądał jak jego jedyna córka zostaje mu odebrana, już nigdy jej nie spotka.

Następny obraz będzie już o wiele mroczniejszy. Ciemność, stęchlizna i brak powietrza. Dźwięk, skrzypienie drzwi, ciężkie kroki kogoś schodzącego po kamiennych schodach. Gwałtowne otwarcie się wieka skrzyni. Wysoki barczysty mężczyzna o przystrzyżonej brodzie wpatruje się wypełnionymi nienawiścią brązowymi oczyma w dziewczynkę która leży związana w skrzyni.
- Przemyślałaś już swój stosunek do nauki?
Zapyta jej szyderczym głosem gwałtownie szarpiąc za jej długie, poplątane w kołtuny brudne włosy. Po jej policzkach popłynie kilka łez i jeszcze klęcząc w skrzyni kiwnie twierdząco głową. Mężczyzna rozetnie jej więzy i wyciągnie ze skrzyni, popychając wyprowadzi ze śmierdzącej piwnicy. Dziewczyna, ze spuszczoną głową, lekko utykając przejdzie przez placyk i wejdzie do drewnianego baraku naprzeciwko. Tam pośpieszana przez starą, pomarszczoną kobietę w czarnej sukni doprowadzi się do porządku w zimnej balii. Później ta sama kobieta zaprowadzi ją na powrót do tego samego budynku z którego piwnicy niedawno wyszła. Tym razem jednak w górę po kamiennych schodach do jednej z dużych sal. Teraz wyglądając już nieco przyzwoiciej, z czystymi teraz włosami związanymi w warkocz stanie z tyłu grupy zgromadzonych tam innych dzieci, chłopców i dziewczynek. Stary mężczyzna stojący przed zgromadzoną grupą będzie coś tłumaczył, mówił o rzucaniu uroków, kontrolowaniu otaczającego świata za pomocą magii, będzie mówił o przekleństwach i o tym jak je przywoływać. Gdy skończy wywoła zielonooką na środek pomieszczenia i postawi przed nią klatkę z kotem a potem każe jej zrobić jedną rzecz, zabić go. Dziewczynka cofnie się, nie zrobi tego, będzie próbowała uciekać ale drogę zastąpią jej inne dzieci. Rozwścieczony nauczyciel wykrzyknie kilka słów wykona jeden gest a ta padnie bez ruchu lecz świadoma wszystkiego co dzieje się dookoła niej. Mężczyzna stanie nad nią i przepełnionym żałością i prawdziwym rozczarowaniem tonem wypowie jedno zdanie.
- Sama wybrałaś swój los, szkoda, naprawdę szkoda marnować taki talent.

Kolejne obrazy przepełnione będą krzykiem i bólem, twardy stół, niewyraźne urywki zaklęć, jakieś rytuały. Palący ogień trawiący wnętrzności, brak powietrza. Zapach krwi, krzyki, płacz, więzy. Inna piwnica, kolejna skrzynia, nie, klatka. Dni zlewające się w jedno, krzyki innych dzieci. I znowu, i jeszcze raz, i jeszcze raz.

Inny obraz, ta sama brązowowłosa młoda czarownica, obserwująca z bezpiecznej odległości płonące miasteczko. Ukryta tak by przebywający jeszcze w jego okolicy inkwizytorzy nie znaleźli jej od razu. Przepełniona poczuciem potęgi i po raz pierwszy od dawna wolna. Za chwilę wyruszy w drogę. Będzie podróżować przez lata, trzymać się na uboczu, wymykać się inkwizycji. Zawsze w pośpiechu, zawsze gdzieś pędząca ale w pewnym sensie wolna czy może jeszcze bardziej zniewolona.
W trakcie swych podróży spotka swego brata, przez pewien czas będą podróżować razem. To będą najszczęśliwsze dni w jej życiu. W końcu jednak i jego porzuci, nie chcąc ściągnąć na niego kłopotów, nie chcąc by jej piętno stało się i jego. Opuści go nocą. Pewnego dnia wróci do miasta z którego udało się jej uciec gdy zostało zaatakowane przez inkwizycję.
Potem będzie szaleńczo biec przez miasto lecz w końcu jej plecy uderzą o ścianę w ślepym zaułku.

W tej chwili wizja gwałtownie się urwie, postać równie gwałtownie zabierze dłoń. Może uroni kilka łez, może zabierze kości młodej czarownicy nie chcąc aby spoczywała w miejscu które przyniosło jej tyle cierpienia.
Ruiny miasta zobaczą jeszcze wiele walk, bitew, śmierci, krwawych polowań i cierpienia, zostanie ono zaklęte w jego murach. Czasami tylko pojawi się kolejna ciekawska postać która będzie kroczyć wśród ciszy i zadawać pytania. Gdzieś tam przebiegnie lis, przemknie wilcze stado a w miarę upływu dni i lat okoliczna natura pochłonie ruiny, zostanie tylko jakiś obrośnięty mchem kawałek starego muru i cisza.
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:24:16 pm
mnikjom

Konkurs na Polowanie na Czarownice
by. ja

- Trzy liście vasturianu, kawałek sera, ślina wielkogryza. Czegoś mi tu jeszcze brakuje… Sproszkowana kość goblina! O taaaaak! To będzie to! To musi być to!
Elero Jore’Elonie dodawał do buteleczki coraz to dziwniejsze składniki. Nad każdym zastanawiał się po kilka minut. Przy tym przedsięwzięciu pośpiech mógł okazać się złym doradcą. W końcu utworzenie idealnego wina nie jest prostą rzeczą. Jagody brunny dodawały trunkowi posmaku ryby. Odrobina wódki, sok jabłkowy i trochę zupy pomidorowej zmieniało smak wina na… trudny do określenia. To była ciężka robota, ale warta wszelkich poświęceń.
- Psia mać. Znowu czuć jakieś gówno! Trzy godziny roboty na marne!

***

- Trzy liście vasturianu, kawałek sera, mikstura lecznicza. Hmm… Co jeszcze…
Monolog został przerwany przez głośny łomot o drzwi.
- Co jest?! Kto śmie mi przeszkadzać?!
- Otwierać! Z rozkazu wielkiego inkwizytora Huberta mamy odprowadzić pana przed jego oblicze!
- Ale przecież ja nic nie zrobiłem!
- Nie mnie to osądzać. Otwierać albo wejdziemy siłą!
Elero stał zamurowany. Nie miał pojęcia dlaczego inkwizytorzy mieli by po niego przychodzić. Pewnie chcą wyciągnąć ze mnie przepisy. Co to, to nie!
- Żywcem mnie nie weźmiecie!
Elf wziął rozbieg i wyskoczył przez okno.

***

- Moja głowa…
- Leż. Nie będę cię sssnowu dźwigał… Lepiej powiedz w co ty sssię sssnowu wpakowałeś?
- Mamo, czy to ty?
- Nie baranie. To ja, Wardasz. Sssnalasssłem cię w burdelu i sssprowadziłem tutaj. Nie wiem coś narobił tym razem, ale szukają cię wszyscy. W dodatku wysssnaczono sssa ciebie nagrodę. I to całkiem sporą.
- Jaszczurze, przecież ja nic nie zrobiłem.
- Sssawsze tak mówisz…
Rozmowę przerwało pukanie do drzwi.
- Nie ruszaj sssię. Sssprawdzę kto to.
Ale Elero już go nie słuchał. Wyskoczył szybko z łóżka, wziął rozbieg i ruszył w stronę najbliższego okna. Gdy przebudził się na moment, leżąc na podłodze, pomyślał: „Co za debil zamiast okien robi malunki przedstawiające okna.”

***

Elf obudził się z ogromnym bólem głowy… w środku zamku Łowcy – cesarza, imperatora czy też po prostu wielkiego mistrza ognia. Nie miał pojęcia jak znalazł się w tym miejscu, ale wiedział jedno. Świat oszalał na punkcie jego przepisów na alkohole.
- Nie dam wam ich tak łatwo psie syny!
- Ekhm.
Elero odwrócił się by zobaczyć kto śmiał przerwać jego tyradę.
- Miałeś do mnie jakąś sprawę… Czekam już od pięciu minut, aż w końcu zbierzesz się na mówienie. A ty zamiast tego kładziesz się na posadzkę.
- Ale ja… przecież… ale…
- Mów w końcu. Nie mam czasu. Czeka mnie jeszcze kilka spotkań.
- Ymmm… Ścigają mnie inkwizytorzy. Chyba. Sam teraz nie wiem.
- Inkwizytorzy? Co ty bredzisz?
- Najpierw szukali mnie w pracowni. Później przyszli do jaszczura. A teraz nie wiem. Nie mam pojęcia jak się tutaj znalazłem.
- Spokojnie. Pewnie znowu się napiłeś czegoś dziwnego. Pójdę po kogoś kto odprowadzi cię do domu.
Łowca skierował się ku wyjściu z komnaty.
- Poczekaj tutaj na mnie.
Elero poszedł za radą swojego przełożonego. Usiadł przy stoliku i czekał. Po chwili usłyszał kroki. „Szybki jest”. Jednakże zamiast znajomej twarzy ujrzał płaszcz inkwizytora. I to nie jednego. Czterech barczystych mężczyzn zaczęło iść w kierunku elfa.
- Nic ci nie zrobimy. Odstawimy cię do inkwizytorium i tam się wytłumaczysz – odezwał się najstarszy z inkwizytorów.
- Nigdzie nie idę.
- Musisz. Inaczej będziemy musieli użyć siły.
- Tylko spróbujcie. – Elero zerwał się z krzesła, wyciągnął sztylet i… skierował się w stronę najbliższego okna.

***

Elf obudził się zlany potem. Uniósł głowę i zobaczył, że wciąż znajduje się w domu Wardasza.
- Jaszczurowaty! Gdzieś ty?
- Sssprawdzałem kto pukał. Nie pamiętasz już? Może uderzyłeś sssię w głowę, dlatego tak sssi odwala?
- Nie. Ze mną jest wszystko w porządku. To świat oszalał! Wszyscy spiskują by skraść moje przepisy!
- Mylisz się. Chcemy dowiedzieć się, jakich plugawych czarów używałeś i co planowałeś zrobić ze zwłokami niewiast!
W jednej chwili Wardasz przeobraził się w bogato odzianego mężczyznę a mieszkanie stało się salą tortur.
- CO JEST!!!

***

Elero oparł się o stół. Nie wiedział dlaczego, ale czuł się strasznie osłabiony. W dodatku po głowie krążyły mu dziwne myśli.
- Eh… Mogłem nie dodawać sera.
W tym samym momencie usłyszał pukanie do drzwi.
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:34:18 pm
Dassanar

Po raz pierwszy w swym dwudziestopięcioletnim życiu Redrik miał ochotę paść na ziemię i już nie wstawać aż do dnia Oczyszczenia. Domyślał się jednak, że nie był raczej pierwszym gościem Wisielczych Gór, który w ten sposób reagował. Skwar, duszna atmosfera, dziesiątki drapieżników i zdradzieckie, pełne różnych niemiłych niespodzianek zakamarki, dostrzegane nierzadko dopiero po omyłkowym wtargnięciu na nie. 
- Do roboty, młody, a nie mi tu o dupach rozmyślasz! Nie będę tutaj siedział ani godziny dłużej, bo któremuś z was, mięczaków, poprzewracało się we łbie!
Clovis należał do tej drugiej kompanii. Starszej i znacznie bardziej poobijanej po ostatnich wydarzeniach, w dodatku połączonych z jego armią niepewnym sojuszem, mogącym zerwać się w każdej chwili. Psy Wojny sarkały na każdego, kto ich zdaniem nie przykładał się do wspólnej sprawy jak należy. Mowa tutaj przede wszystkim o weteranach, zmęczonych już potyczkami i ciągłymi stratami kompanów. Część Redrika rozumiała ich zachowanie, jednak ten drugi, bardziej złośliwy element jego osobowości miał ochotę poskręcać im po kolei karki.
- Już odwaliłem moją dzienną dolę.
- I taki jest właśnie problem z wami, gówniarzami! Zawsze minimum. I jak my mamy wygrać, mając takich jak wy??
Redrik nie odpowiedział. Miał już wystarczająco dużo problemów z własnym dowództwem. Tak jak lwiej części kompanii, kazali mu harować nad przenoszeniem ekwipunku napotkanych resztek innej drużyny.  Pośpiech jednak był wskazany. Nie byli jedyną, ani nawet pierwszą kompanią, która planuje zagiąć parol na czarowniku. Tak naprawdę Garoda Przeklętego ścigała w końcu każda najemna jednostka bojowa, która miała na to dość sił po ostatnim akcie Wojny Magów. Redrik był szczerze pod wrażeniem szybkości kronikarzy w nazwaniu niedawnego przecież wydarzenia i rozpropagowania go tak, że nawet byle kmiecie wiedziały, o co chodzi. Z drugiej strony, to było trochę przygnębiające, że nim całe królestwo w ogóle zaczęło tak naprawdę wylizywać się z ran, wpierw zaczęto bawić się w jakieś mało znaczące zabawy z nazewnictwem.
Gdy Clovis poszedł zajmować się swoimi sprawami, Redrik mógł wreszcie trochę się wyluzować, przynajmniej aż do wymarszu. Rozejrzał się. Większość rzeczy już pozbierano, lecz nie zmniejszyło to zbytnio wszechobecnego nieporządku. Wokół walały się porozbijane skrzynie, fragmenty ubrań, wreszcie gdzieniegdzie jakieś gnijące zwłoki. Widać było aż nazbyt wyraźnie, iż ktokolwiek się tutaj rozbił, został zmuszony do odwrotu w ogromnym pośpiechu.
- Ktoś musiał się na nich nieźle wkurzyć.
Gregor pojawił się za plecami Redrika tak nagle, że tamten niemal podskoczył.
- Co jest, stary? Kapitan cię zwolnił za dobre sprawowanie?
- Gdzie tam. Po prostu część prowiantu była już przegniła.
- Jak to? Przecież nasi tropiciele ustalili już, że dzieliło nas zaledwie parę dni od tej potyczki.
- Najprawdopodobniej musieli już nieść część zepsutych rzeczy ze sobą i nie zauważyć – Gregor podrapał się po obfitej brodzie. – Zresztą czy to ważne? Szybciej się uwiniemy i ruszymy w trasę.
- Mówisz to tak, jakbyśmy lecieli na piknik.
- Bo może tak jest.
- Co to znaczy?
Jego kompan przeciągnął się i oparł luźno o jeden ze skalnych występów.
- Przecież na tego faceta zaczajają się chyba wszyscy, którzy w tym regionie mają armię bądź forsę, żeby ją jednorazowo wystawić! Wiem, że nie należymy do ostatnich w kolejce, ale jakoś ciężko uwierzyć, że capniemy go jako pierwsi.
Redrik westchnął. Greg miał wiele racji. Odkąd możni ze stolicy z nienaturalną dla nich zgodnością uznali, że to na magów zostanie zrzucona niemalże cała wina za dopiero co skończoną wojnę domową, bodaj najbardziej uprzywilejowana do niedawna grupa społeczna straciła w ciągu zaledwie paru tygodni więcej niż trzy czwarte zarejestrowanych członków. Znacząca część padła natychmiast po depeszy Namiestnika Tronu – z rąk najlepszych skrytobójców. Ci sprytniejsi, potężniejsi bądź też posiadający po prostu większy refleks zdołali zwiać. Najczęściej jednak tylko po to, by założone specjalnie na tę okazję oddziały tropiły ich jak zwierzynę aż do ubicia. Dzięki skutecznej propagandzie i opinii społecznej, która miała dosyć magów już w trakcie wojny – kiedy tamci byli głównymi naczyniami zwalczających się stron – powszechne stało się nazywanie ich „czarownikami”. 
- Mimo wszystko zawsze trzeba być przygotowanym na polowanie. Poza tym pamiętaj o tym, jaka nagroda nas czeka, jeśli zwyciężymy.
- „Jeśli” to jest idealny zwrot tutaj – roześmiał się Gregor. – Pamiętaj, ilu żołnierzy zazwyczaj pada, gdy poluje się na tych gości. A mamy do czynienia z jednym z twardszych zawodników.
Garod, ochrzczony mianem Przeklętego, był najsłynniejszym i obecnie najgroźniejszym z tych, którzy postanowili zostać w kraju lub jego okolicach i stawić opór. Przed i w trakcie wojny domowej należał do królewskiego dworu. Może nie dorównywał potędze największych asów – Arcymagowie bowiem zginęli pierwsi, wybici do nogi jako zdecydowanie największe potencjalne zagrożenie – ale już wtedy był wymieniany wśród najbardziej utalentowanych, co przy jego wieku (zaledwie trzydzieści pięć lat) było wyczynem nie lada. Dzięki znajomościom z wieloma ważnymi osobistościami, z których część wisiała mu różnorakie przysługi, wyprowadził z Cytadeli kogo tylko się da, nim jeszcze wszystkie wojska zostały poinformowane o stanie rzeczy. Następnie znalazł się w grupie czarowników-liderów, tworzących konspiracje z ocalałych z rzezi członków oraz tych, którzy postanowili wesprzeć ich sprawę – byli to albo najemnicy, albo (w większości) osoby spokrewnione z czarownikami, które gdyby zostały, czekałyby ich prześladowania i koniec końców w najlepszym razie konfiskata mienia oraz status pariasów, w najgorszym – egzekucja.
- A daj spokój. Jeżeli Kapitan rozkaże mi, żebym przypuścił frontalny szturm na Garoda lub na któregoś z jego ocalałych ludzi, powiem mu, że już wolę, by mnie osobiście zaszlachtował za niewykonanie rozkazu dowódcy. Jeśli miałbym już wybierać pomiędzy jedną śmiercią a drugą, lepiej paść po żołniersku, od stali, niż zostać wykrzywionym przez jakieś cholerstwo, którego nawet nie rozumiem.
- Popieram cię, stary – rzucił potężnie zbudowany towarzysz, klepiąc Redrika po plecach. – Ale chodź już. Weźmy się do roboty, bo jak będziemy się lenić, to i tak mocno nie spowolnimy grupy, tylko co najwyżej nabawimy się karnego patrolu.
Redrik pokiwał głową. Spojrzał jeszcze przelotnie z niejakim wstrętem na swój tradycyjny czerwony mundur żołnierza Karmazynowych Kohort. Jeszcze po zaciągnięciu się, przez krótki idealistyczny okres, był dumny z przynależności do jednej z najstarszych kompanii, z największymi tradycjami. Odkąd lwia część wszelkich wolnych zbrojnych sił podpisała lukratywne kontrakty z organami Korony, ten przesadnie jaskrawy na polu bitwy strój stał się jego przekleństwem. W ciągu kilku miesięcy od rozpoczęcia nagonki na niegdysiejszych magów, niemal połowa kompanii – i tak zresztą dalekiej w tamtym okresie od rekordu liczebności członków – wykruszyła się, przeważnie w trakcie mniej lub bardziej owocnych polowań tudzież w starciach z konkurencją. Kompanie bowiem są po jednej stronie zaledwie na papierze.
W stolicy i miastach wchodzących w obręb Korony wszyscy byli siłą rzeczy pokojowo nastawieni. Jednak większość poszukiwań ma miejsce za murami cywilizowanych terenów – w lasach, na bagnach, wśród pustkowi. Tam już panuje kompletny chaos i walka o „zwierzynę”. Mówiło się nawet, że Garod i reszta tak często uciekali głównie dlatego, że wykorzystywali zwarcia pomiędzy różnorakimi drużynami, nawet zasadzając się na pyrrusowych zwycięzców bratobójczych walk. Korona, nawet gdyby chciała, nie miała wpływu na działania na zewnątrz. Zresztą było im wygodnie patrzeć przez palce na takie niegodziwości. Po pierwsze dlatego, że żadna z urosłych w poprzednich dziesięcioleciach w siłę kompanii nie mogła mieć na tyle pozytywnego dla siebie bilansu zysków i strat, by stać się zagrożeniem. Po drugie zaś, przez swoje rozboje, wykorzystywanie nieobjętych ochroną wiosek i powodowanie ogólnego chaosu żadna kompania na dłuższą metę nie mogła urosnąć w oczach ludu za wybawców od czarowników. Mało tego, w co poniektórych rejonach już byli uważani za wroga publicznego numer dwa, zaraz za czarownikami. Konkluzja była jasna: Korona miała największą popularność od niemal stulecia, a dwie siły, które przed wojną domową coraz mocniej im zagrażały – wolne kompanie oraz magowie/czarownicy – gryzły się ze sobą nawzajem. Redrikowi zawsze przewracało się w żołądku, gdy o tym myślał. Pokręcił w końcu ponuro głową i zabrał się ostro za przenoszenie rzeczy do powozów polowych.

***

Jakieś pół godziny po skończonej pracy przyszedł czas na wymarsz. Oczywiście nie obyło się bez dziesięciominutowej przemowy przywódcy Karmazynowych Kohort. Postać Kapitana była owiana tajemnicą. Nikt nie znał nawet jego imienia. Po prostu zaczęto mówić do niego w ten sposób. Przybył do kompanii dosłownie na pół roku przed wojną domową, i to od razu zostając dowódcą. Sprawujący ówcześnie władzę wiekowy Arno zaskoczył wszystkich, przyznając pozycję lidera małomównemu i raczej antypatycznemu mężczyźnie. Kronikarz kompanii, zmarły w pierwszych dniach wojny Deckard, zrobił wywiad środowiskowy wśród znajomych z różnych miast. Dowiedział się jedynie, że Kapitan był prawdopodobnie w jakimś stopniu związany z którąś z organizacji magów – nie wiadomo jednak, w jakim charakterze owa więź występowała. To także tłumaczyło fakt, iż przedstawiciele Korony krzywo na niego patrzyli, co pewien czas robiąc formalne problemy jemu i całej kompanii. Broniły jednak Kapitana wyniki. Był solidny, niesamowicie surowy, ale sprawiedliwy, pod wieloma względami przeciwieństwo chaotycznego Arno, któremu przybywające lata ewidentnie nie służyły. Tak czy inaczej, choć Kapitan budził w podkomendnych gamę mieszanych uczuć, był idealnym lekiem na ciężkie czasy, w których przyszło żyć.
Dwie kompanie maszerowały w dwóch dość luźno rozstawionych formacjach po skalistym, pełnym wybojów terenie. Nieznacznie ponad trzysta czerwonych mundurów i około dwustu pięćdziesięciu ciemnoniebieskich. Zwiadowcy już sprawdzili teren dwukrotnie, było zatem mało możliwe, że ktokolwiek na nich uderzy. Redrik dziękował za to bogom. Ani Karmazynowe Kohorty, ani Psy Wojny nie wyglądały na zbytnio zadowolonych z niejako wymuszonej współpracy. Może historia nie stawiała ich tak często naprzeciw siebie, nie było więc wielkich uraz pomiędzy tymi ugrupowaniami, jednak odzwyczajenie się od tego typu wspólnych działań poza murami miast zrobiło swoje. Żołnierze co moment łypali na tę drugą stronę, jakby spodziewali się, że lada chwila nastąpi zdrada. Dla co niektórych stało się to obsesją, tak że zirytowany Kapitan kazał chodzić tyłem przez dziesięć minut każdemu, kto jego zdaniem nazbyt często gapił się w bok, zamiast przed siebie. Wyglądało to paradnie.
- Słuchajcie, a w którym to momencie magowie zostali przechrzczeni na „czarowników”, bo już się pogubiłem? – zagaił Marik, jeden ze śmielszych świeżych narybków kompanii, wyraźnie ostrzący sobie zęby na tytuł nowego kronikarza, który jeszcze nie został wyznaczony.
- A ja wiem? Samo tak raczej wyszło – burknął Gregor, taszcząc swój ciężki dobytek w wielkim plecaku. – Jakie to ma zresztą znaczenie? Politykiery w pewnym momencie zobaczyły, że przeginają z tą cholerną wojenką, po ogłoszeniu rozejmu i przywróceniu pokoju znaleźli sobie kozłów ofiarnych, na których to spadła wina za ich machlojki. Akurat nie bez kozery wielu nazywa tamto całe gówno Wojną Magów, bo ci odszczepieńcy byli cały czas używani po różnych stronach konfliktu. Zaklęć padało wtedy więcej niż ludzi – wbrew swojej posturze, która sugerowała zgoła co innego, Gregor należał do najlepiej wysławiających się członków kompanii. Jego ojciec był historykiem, chciał by i syn poszedł tą drogą. Młody Gregor przerwał studia, interesując się bardziej wojaczką, zaciągając się najpierw do wojska, a następnie do kompanii. Trafił mniej więcej wtedy, kiedy i Redrik, z miejsca się zaprzyjaźniając, jako że oboje prezentowali podobny poziom intelektualny i mieli pod pewnymi względami zbliżone koleje losu.
- Po prostu uważam, że zabawne to wszystko – ciągnął dalej niezrażony Marik. – Jakby to były jakieś słowa klucze, które zmienią naturę tych biednych, zaszczutych czarokletów.
- Natury nie zmieniły, ale poglądy ludzi jak najbardziej – odparł Redrik. – Zwłaszcza po tym, co się wydarzyło z naszym władcą.
Śmierć króla Rheusa III, popierającego to jedno ugrupowanie, to drugie, przelała czarę goryczy. Szczególnie przez wzgląd na fakt, iż padł on wskutek potężnego zaklęcia, które zmiotło z powierzchni ziemi pół dworu. Od tamtej pory części szlachty jakoś udało się dogadać. Utworzyli koalicję, na tyle silną, że wchłonęła lub wyeliminowała pozostałych rywali, i ustanowili Rząd Tymczasowy Korony, z Namiestnikiem na czele. Jako że kolejni „krewniacy królewscy” i cudownie ocaleli potomkowie poprzednich dynastii pojawiali się z szybkością błyskawicy, uznano, że najpierw uporają się ze znienawidzonymi przez społeczeństwo magami, a dopiero potem zajmą się innymi sprawami. 
- Tak, to było smutne – mruknął Marik. – Pamiętam, jak kilka razy pracowałem dla miastowych ma… czarowników. Trochę zapatrzeni w siebie i dupkowaci, ale przede wszystkim uczciwi. Tymczasem kiedy ostatnio byłem w Eadern, dowiedziałem się, że oni skrycie gwałcą jedzenie i zjadają kobiety. Czy jakoś tak. Puenta w każdym razie jest taka, że to, w jaki sposób ci biedacy są szkalowani, jest niesamowite.
- To żeś się z księżyca urwał – parsknął Gregor. – Paszkwile na nich zaczęły być rozprowadzane tuż przed wydaniem Dekretu, zaraz po oficjalnym zakończeniu działań wojennych. Teraz to codzienność.
- W porządku, to słyszałem. Ale od dawna nie byłem w żadnym większym mieście, nie spodziewałem się, że jest aż tak skrajnie. Nie znałem co prawda aż tak dobrze tych ludzi, ale takim rzeczom wiary nie daję. A ludzie mają taką krótką pamięć. Jakby to czarownicy pociągali w wojnie domowej wszystkie sznurki, a nie byli ledwie doradcami i głównymi narzędziami wojny.
- Miastowi są trzymanymi w kloszu oszołomami, którymi można kierować jak się chce, ot co – burknął Gregor. – Myślisz, że Rheus wytrzymał na tronie aż do tamtej nieszczęsnej eksplozji tak długo, bo to jakiś pieprzony wizjoner?
Odpowiedzi się nie doczekał, jako że do dyskusji dołączył się niespodziewany interlokutor.
- Co tam, chłopcy? – zaczął Kapitan. Redrik mógłby przysiąc, że użył magii, aby się tak nagle przy nich pojawić, choć wiedział, że to było raczej nierealne.
- Nic, szefie. Tak sobie gadamy – odparł Marik.
Choć Gregor potrafił wzbudzać przerażenie samym wyglądem, nie mógł się równać z przełożonym Kohort. Kapitan był nieznacznie wyższy i smuklejszy, nosił zaś ciemnoczerwony płaszcz, który w połączeniu z ponurym wyrazem twarzy i dość bladą cerą nadawał mu iście upiornego wyglądu.   
- Widać nudzicie się – ciągnął swym grobowym tonem.
- Droga długa, to się gada – wzruszył ramionami Gregor z miną człowieka, który nie jest do końca pewien, czy powinien otwierać buzię.
- Korona jest naszym obecnym pracodawcą. Do niepisanych zasad naszej kompanii od zawsze należało, o ile dobrze pamiętam, wstrzymywanie się z opiniami dotyczącymi polityki tych, dla których wykonujemy kontrakty. Oszczędzajcie lepiej oddech na przyszłe bitwy. Swoją drogą, jestem bardzo ciekaw, jak ci sympatyczni czarownicy odwdzięczą się wam za tę… apologię.
Po tych słowach, nim ktokolwiek zdążył wypowiedzieć słowa obrony bądź cokolwiek innego, Kapitan odszedł, zostawiając towarzyszy milczących. Redrik i tak nie miał zamiar niczego mówić. Nie uważał za zbyt mądre roztkliwianie się nad tymi, którzy są wrogami numer jeden. Sam prywatnie naśmiewał się z hipokryzji władzy największego królestwa w tej części świata, ale przede wszystkim przeżyć.

***

Następny tydzień był po prostu porażający. Większość osób spodziewała się regularnych walk najwcześniej dwa tygodnie po tamtym czasie. I nie było w tym nic dziwnego, gdyż wedle wszelkich raportów największy i zarazem ostatni liczący się bastion czarowników ukrył się w najgłębszej części łańcuchów górskich. Najwyraźniej jednak uznano, że lepiej jest zaskoczyć wrogów i wyjść im naprzeciw niż czekać na koniec. To był również dość jednoznaczny dowód na coraz większa desperację resztek niegdysiejszej elity królestwa.
Rajd kompanii na Wisielcze Góry spowodowany był krytycznym stanem głównych armii Garoda. Lider ruchu oporu dawno już został sam na placu boju, jeśli chodzi o czarowników o jego randze – cała reszta o ile nie ustępowała mu raczej potęgą, to nie miała ani jego instynktu przetrwania, ani przebiegłości. Garod tymczasem trzymał się, przez krótki czas nawet rosnąc w siłę, przyciągając do swojej sprawy poszukiwaczy przygód czy szlachtę, która była mniej zadowolona z aktualnej sytuacji politycznej. Ale wrogów było tak wielu, że w końcu, po wielu walkach podjazdowych i wykorzystywaniu faktu, iż wrogowie czarowników z oczywistych względów używali co najwyżej antymagii, Garod musiał wpaść. I tak się stało, a to za sprawą czegoś pozornie zupełnie marginalnego. Kochanka najbardziej poszukiwanego czarownika została schwytana i po torturach podała kilka ważnych miejsc pod względem strategicznym. Siły Korony natychmiast porzuciły wszystkie swoje dotychczasowe cele, jeszcze mocniej związały się kontraktami z kompaniami i ruszyły w bój. W tydzień większość czarowników Garoda zostało schwytanych lub zabitych, jego najemnicze wojska się rozprysły, a lojalnych sił przy życiu pozostała garstka. Wisielcze Góry były ostatnim aktem rozpaczy tych, którzy ocaleli i nie chcieli się oddać w ręce władz.
Gdy Garod zebrał niespodziewanie niemal wszystkie pozostałe mu siły, to pomieszało szyki zaskoczonym kompaniom. Omamione zwodniczą magią i otumanione strzelającymi w nich z wyższych pozycji pociskami, najbliższe oddziały poczęły ze sobą walczyć, w większości uciekając z podwiniętymi ogonami. Karmazynowe Kohorty należały o dziwo do niewielu kompanii, które w zasadzie nie poniosły znaczących strat oprócz kilku szeregowych, a jak wydawało się Redrikowi, jako jedyni wykonały ten manewr w pełni świadomie. Kapitan pokłócił się z Psami Wojny, chcącymi jak najszybciej uderzyć, by nie zostać z niczym. Tymczasowi sojusznicy myśleli, że jego wnioski to szaleństwa specyficznego lidera, dlatego ruszyły do przodu – tylko po to, by powrócić w mniej więcej to samo miejsce, bez trzeciej części swych sił. Wszyscy wtedy zastanawiali się, skąd Kapitan wiedział o takich sprawach.
Kiedy prawie każda armia cofnęła się definitywnie bądź w celu przegrupowania się, Karmazynowe Kohorty i mocno napoczęte Psy Wojny ruszyły przez najeżone ostrymi skałami i trupami wąskie korytarze między górami. Już na początku szarży wielu znajomych Redrika padło niemal od razu – w tym i Marik. Razem z Gregorem szlachtowali kolejnych wrogich żołnierzy, po wybuchu magicznej bomby w epicentrum dwóch armii trzymając się z Psami. Trzeba było przyznać, że w celu odniesienia zwycięstwa Garod nie liczył się ze stratami. Podejrzewano, że już stracił nadzieję na zwycięstwo, chciał tylko ubić jak najwięcej tych, którzy go prześladowali.
- Trzymać szyk, zasrańcy! – grzmiał Clovis. – Wystarczy mi już, że jestem zmuszony bardziej uważać przez wasze jaskrawe stroje! Trzymajcie dyscyplinę!
Pomimo niechęci, Redrik i kilku jego kumpli nie zaszlachtowali póki co starego weterana. Po tym, jak z oczu stracono chorągwie dowódców obu kompanii, jako osoba najbardziej doświadczona w przeprowadzaniu szturmów, został nieformalnym liderem. Redrik, dezerter z sił Korony, ułaskawiony po przejściu do faworyzowanych przez władzę Kohort, też sporo wiedział, ale nie miał na koncie aż tyle potyczek.
Jak się okazało, z dużej chmury mały deszcz. Opór wroga, zamiast rosnąć, stawał się coraz mniejszy, aż w końcu zmalał niemal do zera. Redrik, Gregor i cała reszta przecierali oczy ze zdumienia, widząc zwiewających z pola bitwy wojowników Garoda. Co niektórzy zatrzymywali się i natychmiast oddawali w ręce którejś z liderujących obecnie kompanii.
- Co się dzieje? – zapytał Gregor, gdy zatrzymali się, by zaczerpnąć tchu, okrwawieni i zmachani. Nikt mu nie odpowiedział. Członkowie kompanii ze zdziwieniem przyglądali się rejterującemu wrogowi.
Odpowiedź pojawiła się dość szybko. Wyszło na jaw, że Kapitan to tak naprawdę uznany za martwego niejaki Nerso. Był przyjacielem Garoda i niższej od niego rangi magiem. Gdy rozpętała się nagonka, obaj należeli go grupy, która ocalała pierwszą falę. Potem, o czym niewielu wiedziało, w tamtej grupie doszło do rozłamu. Nerso i kilku innych, którzy mieli jako taki posłuch, sprzeciwili się planom powstającego ruchu oporu. Po kłótniach rozeszli się w niezgodzie – Garod i jego zwolennicy dołączyli do reszty bojowników, zaś Nerso i reszta próbowała uciec na Południe, szukać schronienia w innych królestwach. Szybko też zostali schwytani, mając zbyt mało dobrych ludzi. Nerso już zawsze potem obwiniał Garoda za to, że większość złapanych została stracona, a on sam ocalał tylko dlatego, że widziano go jako istotną broń. Garod bowiem już wtedy obrósł w piórka, wygrywając bitwę za bitwą, a Nerso – jako jego niegdysiejszy przyjaciel – znał jego słabości jak mało kto. Szybko złamali go w więzieniu i rozpoczęli mordercze szkolenie na swojego agenta. W międzyczasie uziemiony Nerso opowiedział wiele sekretów Garoda, jednak prawie nigdy nie były one wystarczające, aby dać jakąś znaczącą przewagę. Dopiero potem Nerso zdołał wywnioskować, gdzie mogłaby się znajdować kochanka lidera – to już było wtedy, gdy ułożono się po cichu z siłami Karmazynowych Kohort i wprowadzono szpiega jako Kapitana. Trafił bez pudła, co doprowadziło do obecnej sytuacji.
Redrik i jego ludzie dowiedzieli się o tym, wypoczywając w kanionie. Tak jak tego, że w trakcie gdy Garod i jego armia miotali większością kompanii, gdzie i jak tylko chcieli, Kapitan wyczekał z Kohortami i ruszył kiedy był pewien, że impet ataku wroga się zmniejszył. Wtedy też teleportował się z odpowiedniego miejsca prosto do Garoda i uruchomił „dźwignię” w swoim organizmie, która uczyniła z niego żywą bombę antymagiczną, rozpryskując się w promieniu kilku kilometrów. To oczywiście sprawiło, że cały ruch oporu – bazujący na kilkunastu czarownikach – zupełnie zgłupiał i w prosty sposób się załamał. Garoda nie udało się pojmać żywcem. Żołnierze mówili, że wstrząśnięty poświęceniem dawnego przyjaciela – ale przede wszystkim chyba samym faktem, że jeszcze żył – wyciągnął miecz na podorędziu i dosłownie rzucił się na miecze kompanii.
- A niech to, kto by pomyślał, że gdyby nie ta dziwna sytuacja, pewnie Garod by nas rozwalił?
- Co teraz będzie? – spytał któryś z siedzących obok nas członków Psów Wojny.
- Podobno mają połączyć kilka naszych oddziałów i stworzyć wielką „grupę czyszczącą” – odpowiedział Gregor – która rozpieprzy pozostałości złamanego ruchu oporu. A ten chce spadać! – wskazał ze śmiechem na Redrika.
- Jeszcze nie zdecydowałem – odparł tamten.
- Ej, gdzie idziesz? Zaraz dostaniemy jakieś piwo. Podobno niezłe! – krzyczał za odchodzącym towarzyszem Gregor.
- Przemyśleć kilka spraw.
Redrik miał kilka dodatkowych spraw, nad którymi musiał się mocno zastanowić. Po zwycięstwie trzeba było wybrać nowego dowódcę Kohort, jako że Nerso już nie żył. Korona zamieszała w ich szeregach bardziej niż ktokolwiek mógłby pomyśleć. Kilku przekupionych  przez nich poruczników tej kompanii wskazało własnie na Redrika. Korona uznała, że byłby on idealnym materiałem propagandowym. Dezerter z królewskiej armii, na wygnaniu w kompanii, po bohaterskich czynach w walce z krwiożerczymi czarownikami zostaje liderem największej aktualnie kompanii, jednocześnie stając się duchowym łącznikiem pomiędzy Koroną a najemnikami. Oczywiście Redrik nie dokonał niczego bohaterskiego w tamtej potyczce – nawet nie miałby kiedy – ale wystarczyło tylko kilkudziesięciu podstawionych „świadków” tego, jak rzekomo dzielnie walczył z czarownikami, zmuszając do odwrotu samego Garoda Przeklętego. Piękny plan. Tylko że oczywiście nieskonsultowany z samym Redrikiem. Młody żołnierz oparł się o pobliską ścianę skalną i rozmyślał. Jeżeli zostanie, z pewnością spłyną na niego zaszczyty, sława i pieniądze. Ale za to będzie maskotką władzy, niezależność, o której tak marzył, okaże się fatamorganą. Z drugiej strony, nie miał zbytniej ochoty ponownie skądś uciekać. Być może zresztą tym razem by mu nie wyszło.
Stał na rozstaju dróg. Z jednej strony obóz i zbliżający się powoli żołnierze chcący mu podziękować i pogratulować wielkiego awansu, w przeciwnym kierunku – pobojowisko, pełne trupów i przylatujących już tłumnie wron, na którym dałoby się całkiem sprawnie ukryć. Miał jeszcze maksimum kilka minut na podjęcie decyzji.

KONIEC
Tytuł: Odp: Konkurs na Polowanie na Czarownice
Wiadomość wysłana przez: Legion w Sierpień 30, 2016, 23:39:27 pm
Dollan

Miasto już od kilku godzin było ogarnięte nieprzeniknionymi ciemnościami. Całun mroku opadł na wszystkie domy i ścieżki w akompaniamencie mgły tak ciężkiej, że można by ją pokroić nożem i zapakować do torby na pamiątkę. Każdy, kto chciałby się o tej porze poruszać po mieście musiałby znać je na pamięć, bo nawet lampy uliczne nie tyle oświetlały drogę, co wiszącą w powietrzu mgłę. Kilka minut wcześniej dzwonnica miejska obwieściła, że minęła trzecia w nocy, co było chyba tylko uprzejmością wobec ciemności, bo nikt inny nie mógłby o tej porze tego usłyszeć. Sama ciemność była z tego nawet zadowolona. Okazjonalne bicie dzwonu było jedyną rozrywką, na jaką mogła mieć nadzieję w wykonywanej przez siebie pracy. Czasami zdarzał się jakiś pijak, którego można było subtelnymi znakami pokierować tak, by wylądował twarzą w wypełnionym fekaliami rowie, co było zdecydowanie zabawniejsze od bicia dzwonu, ale ta noc zapowiadała się niestety na dość nudną. A przynajmniej dopóki ulicą nie przemknął jakiś człowiek, pędzący tak szybko, że dla przeciętnego obserwatora byłby tylko rozmazanym kształtem. Chyba dodali coś nowego do piwa, pomyślała ciemność. A gdy chwilę później z oddali zaczęły dochodzić odgłosy biegnących i krzyczących ludzi, z całej siły wymachujących dzwonkami, noc stała się nagle zdecydowanie bardziej pasjonująca.
Niestety, tylko ciemność była z tego faktu zadowolona. Postać, która dopiero co przemknęła obok niej zdecydowanie nie była kontent. Słyszała, jak tuż za nią biegnie grupa wkurzonych i uzbrojonych po zęby ludzi, a te dwie cechy połączone ze sobą nie zwiastowały niczego przyjemnego. Była też poirytowana tym faktem – wedle wszelkich prawideł, strażnicy nie mają prawa być tak zdeterminowanymi w swoim pościgu. Owszem, zdarzało się już kilka razy w życiu, że ta osoba była ścigana przez stróżów prawa, ale ten pościg z reguły kończył się za trzecim zakrętem w oprawie ciężkiego dyszenia i jęków zniechęcenia. Tym razem, za każdym kolejnym węgłem postać dostrzegała kolejne światła podręcznych lampionów i dźwięki uderzających o siebie dzwonków. Zaprawdę, zapał reprezentowany przez tych ludzi był niepokojący. Tajemnicza postać musiała szybko znaleźć jakieś wyjście, zanim zostanie na dobre zapędzona w kozi róg. Doszła do wniosku, że niegłupim rozwiązaniem byłoby wznieść się na wyższy poziom ucieczki.
- Collins, weźcie czterech ludzi i ruszajcie wzdłuż Stodólnej. Odetniemy jej drogę ucieczki bramą portową! – wykrzykiwał Egzekutor Dassanar. – Thaddeusie, razem z trzecią drużyną postawcie blokadę na skrzyżowaniu Żelaznej i 13 czerwca, stamtąd może próbować przedrzeć się do dzielnicy świątynnej!
- Jak wygląda sytuacja, Egzekutorze? – zawołał nadbiegający z naprzeciwka mężczyzna potężnej postury, z pozłacanym napierśnikiem, za którym ciągnęła się długa, błękitna szata ze srebrnymi obszyciami.
- Depczemy jej po piętach, Ekscelencjo, ale ciągle nam się wymyka. – Dassamar, po długim biegu i serii wydanych poleceń z trudem łapał oddech - Puściliśmy obławę z drugiej strony miasta, od placu targowego, więc powinniśmy ją dopaść jakoś w okolicach…
- Nie interesują mnie szczegóły – przerwał mu dostojnik – Jeśli się wam wymknie, to może pan być pewien, że zdam szczegółowy raport Kapitule, w którym odpowiednio podkreślę pańską niesubordynację.
- Z całym szacunkiem, Ekscelencjo, ale zdawało mi się, że łapanie apostatów to mimo wszystko praca Inkwizycji, a nie moja – odparł chłodno Dassanar, nie patrząc nawet na swojego rozmówcę, a na przebiegających obok czterech ludzi, niosących drewniane barykady, które na pierwszy rzut oka miałyby problem z zatrzymaniem drobnego pijaczka, a co dopiero maga-renegata.
- Ale jako członek Zakonu ma pan obowiązek dokładać wszelkich starań, by Inkwizytorzy mogli wykonywać swoją pracę. – rzekł dostojnik z poczuciem wyższości w głosie tak wyraźnym, że aż faktycznie wydawało się, jakby przybyło mu kilka centrymetrów.
- Aha, czyli Inkwizycja nie potrafi złapać jakiejś dziewuchy dopóki ktoś inny nie zagoni jej w ślepy zaułek, tak?
- Nie mam zamiaru zniżać się do pańskiego poziomu, Egzekutorze. - Inkwizytor rzucił Dassanarowi groźne spojrzenie, po czym chwycił za zwisający mu przy pasie buzdygan i razem z kilkoma żołnierzami ruszył w swoją stronę.
- Cholerny dupek… - mruknął pod nosem Szampierz, po czym skinął na jednego ze swoich ludzi. – Poruczniku!
- Tajest! – żołnierz stanął na baczność w sposób tak podręcznikowy, że nawet najtwardszy oficer musztry byłby wzruszony.
- Znajdźcie Egzekutora Dollana i dajcie mu znać, żeby razem ze swoimi ludźmi puścił nagonkę w dzielnicę rzemieślniczą. Niech przeszukają każdy zakamarek. Jeśli ta dziewczyna zaszyje się gdzieś między warsztatami to przez tydzień jej nie znajdziemy. – po tym, jak żołnierz zniknął w objęciach mroku, Dassanar zaczął uważnie przyglądać się okolicy. On i jego oddział stali na skrzyżowaniu głównych dróg w Reiven, prowadzących do ratusza, portu i twierdzy. Wszędzie dookoła słychać było krzyki, stukania dzwonków strażniczych i migające światła podręcznych lamp. – Gdybym ja uciekał przed takim pościgiem to wolałbym unikać podłoża, za dużo świateł które mogą mnie wykryć.
Wzrok Szampierza powędrował w górę i zatrzymał się na linii dachów. Znajdowali się w dzielnicy, gdzie zabudowa była dość gęsta, więc teoretycznie, przemieszczanie się po dachach nie byłoby takie trudne. W tym momencie do Dassanara podbiegł zdyszany strażnik miejski i zasalutował.
- Żołnierzu, wyślijcie drużynę specjalną na wyższy poziom. Możliwe, że uciekinierka porusza się…
- Za pozwoleniem, ja właśnie w tej sprawie, wasza łaskawość – wtrącił się strażnik – Ma pan rację, apostata ucieka dachami w kierunku cytadeli.
- Grupa zakonników? – zamyślił się Egzekutor – Ha, już ja chyba wiem co to za grupa zakonników…

------------------------------------------------------------------------------------------

- Piekło i szatani na ten cały pościg… - klął pod nosem Damian, z trudem przekładając nogę nad kominem jednego z dachów. W jednej ręce trzymał swoją wierną kuszę, a w drugiej równie wierną chustkę do wycierania potu z czoła. Swoich kompanów, którzy też brali udział w pościgu już nawet nie widział, a tylko słyszał. Wyprzedzili go i zostawili w tyle, a teraz krążyli gdzieś po okolicznych zabudowaniach w chaosie szukając uciekinierki.
- Gońcie z drugiej strony! – krzyknął do swoich sióstr Kassler, przeskakując między kolejnymi dachami i z trudem nie potykając się o swoją pikę. Bernadetta i Pola zgodnie kiwnęły głowami i odbiły w bok, by wyjść renegatowi naprzeciw. Wtajemniczona nieomal wpadła w przerwę między domami i chwilę jej zajęła, zanim wgramoliła się z powrotem na górę. Sam Kassler pędził tylko do przodu, mając szczerą nadzieję, że zmierza w dobrym kierunku. Uwagę zakonnika w pewnym momencie przykuło szczekanie psów gończych, a gdy rzucił okiem na ulicę w dole zobaczył grupę strażników w asyście ogarów, którzy gnali w tę samą stronę, co on. Gdy wzrokiem wrócił na swój poziom czekała go nielicha niespodzianka. Kobieta, którą ścigało całe miasto, stała na krawędzi dachu i patrzyła prosto na swojego prześladowcę.
- Ej, stać! –rozkazał Wtajemniczony, kierując pikę w jej stronę – W imieniu Kapituły Wielkiego Klasztoru aresztuję cię za apostazję i zdradę stanu!
- I za utrudnianie pracy dostojników zakonnych! – krzyknął z oddali Damian, sapiąc ciężko.
- Że co? – Kassler odwrócił lekko głowę, by zerknąć w pustkę, gdzie prawdopodobnie znajdował się Fechtmistrz. Jednak w tej samej chwili, tuż przed jego nosem przefrunął bełt z kuszy, który minął też uciekinierkę i poszybował w nieznane. Jednocześnie, poczuł jak ktoś wyrywa mu pikę w rąk, po czym usłyszał świst powietrza, nastąpił silny ból w potylicy i krótki lot w dół. Na szczęście, cały proces zakończył się nie głową na bruku, a jedynie z tyłkiem w rynsztoku (co nie tylko uratowało mu kręgosłup, ale też zapewniło dodatkową rozrywkę ciemności). Strażnicy, którzy biegli obok zatrzymali się, by wyciągnąć nieszczęsnego uzdrowiciela z płynących odchodów, a potem z grymasami na twarzach popędzili dalej.
- Hej, żyjesz? – krzyknęła z góry Pola, wychylając się lekko za krawędź dachu.
- Żyć żyję… - Kassler powąchał ostrożnie swoje szaty, po czym skrzywił się i zatkał nos – Ale najlepszy moment mojego życia toto nie jest. A gdzie apostatka?
- No właśnie w tym rzecz, że nie wiemy. Po tym, jak przyłożyła ci w głowę, machnęła kilka razy rękami w powietrzu i przeniosła się na dach po drugiej stronie ulicy.
- Czyli znowu szukamy wiatru w polu? – dołączyła się Barn, która kilkoma zgrabnymi susami zeszła na dół do swojego brata.
- Na to wychodzi. Chociaż ja na razie nikogo nie szukam, muszę iść się przebrać. – oznajmił Wtajemniczony, po czym odwrócił się na pięcie i ruszył naprzód, obficie przeklinając.
- Hej, zaczekajcie na mnie! – zawołał Damian, powoli schodząc z dachu po drabinie. Ostatkiem sił doczłapał się do swoich towarzyszek, po czym przez kilka chwil próbował złapać oddech. – Trafiłem?
- Co? – zdziwiły się obie dziewczyny.
- Nie co, tylko kogo! – oburzył się Fechtmistrz. – Waliłem w źródło głosu Kasslera, bo tam też był ten babs, którego ścigamy, prawda?
- A nie pomyślałeś, bęcwale, że mogłeś trafić swojego kolegę? – zdziwiła się Barney.
- Wziąłem to pod uwagę, ale szybki bilans strat i zysków jednoznacznie sugerował naciskanie spustu – Damian uśmiechnął się szeroko, po czym zarzucił kuszę na plecy i odetchnął głęboko. – No, ale wygląda na to, że zgubiliśmy trop, więc zgodnie z regulaminem powinniśmy wrócić na swoje stanowiska patrolowe.
- Ale wiesz, że ta zasada tyczy się tylko funkcjonariuszy Straży Miejskiej? – zapytała Pola.
- W ramach czynności operacyjnych można zaadaptować pewne wzorce działania. – odparł Damian, po czym skinął im na pożegnanie i ruszył w kierunku, który można by uznać za „znany tylko jemu”, ale w rzeczywistości był on znany też wszystkim innym, a była to najbliższa gospoda.
- I co teraz robimy? – spytała elfka, gdy Damian już się odmeldował. – Mogła pójść wszędzie.
- Powinnyśmy znaleźć Dassanara – odparła Barn bez namysłu, co tylko poskutkowało delikatnym uśmieszkiem ze strony jej koleżanki.
- No dobra, jeśli masz okazję połączyć przyjemne z pożytecznym, to głupi by tylko nie skorzystał.

------------------------------------------------------------------------------------

Sztab generalny, tymczasowo urządzony w starym magazynie wieprzowiny, był niejako esencją całej przeprowadzanej właśnie operacji. Był niezorganizowany, pełen przypadkowych zderzeń, nikt nic nie wiedział i do tego śmierdziało spalenizną. Egzekutor Dassanar, jako głównodowodzący, siedział właśnie ze swoimi ludźmi przy stole, z którego nie udało się domyć resztek świńskiej krwi, a który obecnie służył za podkładkę pod mapę miasta. Jednocześnie, zastanawiał się, jakim cudem znowu dał się wpakować w taką kabałę.
- Czternastka zameldowała dziesięć minut temu, że poszukiwana użyła magii, by uciec przed pościgiem dwóch drużyn Straży Miejskiej – oznajmił jeden z oficerów stojących przed Dassanarem. – Kilku zakonników prowadziło też pogoń dachami obok skrzyżowania Gnojnej i Pomniejszych Manufaktur, ale po krótkiej walce renegat im się wymknął.
- Niech to demon! – oburzył się Egzekutor, waląc pięścią w stół – Za każdym razem, gdy już prawie ją mamy, wyślizguje nam się z rąk jak jakiś wąż!
- Nie mamy wsparcia magów, wasza łaskawość. Bezpośrednia pomoc Inkwizycji byłaby nadzwyczaj pomocna w walce z apostatami. – zauważył inny oficer.
- Myślicie, że nie wiem? Ale ci idioci z Inkwizycji czekają na gotowe, a potem będą pierwsi wypinać pierś do orderów. Zamiast tego, możemy…
- Wasza łaskawość! – wrzasnął jeden ze strażników, wpadając do pomieszczenia – Wiadomość od Egzekutora Dollana! On i siedemnasta drużyna specjalna przygwoździli uciekinierkę w gospodzie Uśmiechnięty Antałek, przy bramie Cytadeli.
- Ruszajmy! Nie ma chwili do stracenia! – rozkazał Szampierz, chwytając za miecz. Już po chwili cały oddział był na zewnątrz, jednak wtedy zakonnik uświadomił sobie znaczący problem logistyczny, przed jakim stanął ze swoimi ludźmi. – Eee, sierżancie? Jak daleko jest do bramy Cytadeli?
- Jakieś sześć przecznic. Wiadomość od Egzekutora… znaczy, Egzekutora Dollana do Egzekutora… znaczy, do waszej łaskawości Egzekutora…
- Na bogów, człowieku! Nie mów tego, co do rzeczy nie należy! – wściekł się Dassanar.
- No tak, znaczy, ta wiadomość przyszła tak szybko, bo Egzekutor był łaskaw nas powiadomić drogą gołębiową.
- O tej porze? Myślałem, że gołębie chyba nie latają po nocy – zdziwił się inny z oficerów.
- Boś głupi – skarcił go jego kompan – Oczywiście, że latają. Specjalnie wyszkolone gołębie z  oddziałów do zadań kryzysowych.
- No nieważne, czyj to gołąb – uciął dyskusję dowódca – Musimy się tam jakoś dostać w miarę szybko, a na piechotę to zajmie z pół godziny!
- Moglibyśmy… - zaczął strażnik, gdy zza rogu wytoczył się wóz z ładunkiem kapusty. Woźnica zdawał się nie zauważać, że wokół trwa regularna akcja wojskowa, i ze spokojem wymalowanym na twarzy spokojnie jechał w kierunku placu targowego.
- Stać, w imieniu Zakonu! – rozkazał Dassanar, w mgnieniu oka dopadając do stanowiska kierowcy i uprzejmie, acz zdecydowanie wypraszając z niego właściciela. – Rekwiruję ten pojazd w celach służbowych. Po rekompensatę proszę się zwrócić do ratusza, jakoś jutro w godzinach popołudniowych.
- Rekompensatę? – zdziwił się handlarz, podczas gdy cały oddział wsiadał na wóz i próbował znaleźć sobie miejsce wśród główek kapusty  – Chyba mi ten wóz oddacie jak już skończycie swoje działania, co?
- No właśnie, na to bym nie liczył. Wio! – Egzekutor trzasnął batem w powietrzu, i do tej pory spokojna kobyłka zamieniła się w prawdziwą bestię. Wóz ruszył tak gwałtownie i tak szybko, że jeden z żołnierzy natychmiast wypadł na zewnątrz. Dassanar obejrzał się tylko na chwilę by ujrzeć, jak niefortunny funkcjonariusz podnosi się i zaczyna biec za szybko oddalającym się wozem.
- Mój panie, człowiek za burtą! – krzyknął oficer.
- Wiem, ale nie mamy czasu po niego wracać! – odkrzyknął jeszcze głośniej Szampierz. – Wio, wio!
Na pierwszym skrzyżowaniu wóz skręcił w prawo i tym samym znalazł się na jednej z głównych tras w mieście, która prowadziła aż do bramy Portowej, a odbiwszy od niej w lewo można było dotrzeć do bramy Cytadeli. Niestety, Egzekutor nie przewidział, że znaczne siły Straży, wojska zakonnego i oddziałów inkwizycyjnych, które brały udział w obławie, zgrupowały się właśnie na tej ulicy. Nie dość, że urządziły sobie tam istny biwak, to całe zamieszanie wyciągnęło z domów wielu mieszczan, zainteresowanych tym, co się dzieje. Wóz ani myślał zwalniać, a Dassanar uznał, że próbując go zatrzymać może wyrządzić równie wiele szkód, co przebijając się przez ulicę. Dlatego też koń ciągnący ładunek kapusty z impetem wbił się w stojaki, na których zawieszone były co najmniej dwa tuziny tarcz, wprowadzając popłoch wśród obozujących tam żołnierzy.
Egzekutor starał się nie patrzeć za dużo na szkody, które wyrządza, a jego ludzie siedzący z tyłu nie nadążali z przepraszaniem przechodniów za powstałe zamieszanie. Co i rusz obok jego głowy przelatywały różne przedmioty, wzbite w górę przez przerażonych ludzi albo pędzącego na złamanie karku rumaka. W zamian za buty, kawałki pieczonego kurczaka i kubki z wodą, oddział Egzekutora obdarowywał wszystkich główkami kapusty, które obficie wypadały z wozu i tylko dolewały oliwy do przysłowiowego ognia. Kątem oka Dassanar zauważył, jak jeden z Inkwizytorów zrobił fikołka w powietrzu po tym, jak potknął się o jedną z główek kapusty. Z kolei jeden z oficerów Straży Miejskiej oberwał pędzącą co najmniej pół mili na godzinę kapustą prosto w jego kolekcję klejnotów koronnych, po czym zwinął się na ulicy jak rulon papieru. Jedyne, co zaprzątało w tym momencie umysł zakonnika to domysły, czy za to wszystko go zdegradują czy tylko powieszą. Na szczęście, feralna gospoda była coraz bliżej…

--------------------------------------------------------------------------------------------------

- …prawo do jednej, co najwyżej dwugodzinnej wizyty w lazarecie celem uzyskania pierwszej pomocy w zakresie obrażeń odniesionych w wyniku działań służb bezpieczeństwa. Koszty uzyskanej pierwszej pomocy pokryją władze miasta, jednakże zgodnie z paragrafem jedenastym, ustęp drugi kodeksu postępowania karnego, przy najbliżej możliwej okazji wspomniany koszt uzyskanej pomocy zdrowotnej zostanie pobrany z twoich osobistych funduszy. Ponadto, masz prawo do…
Kolejny piorun kulisty, który przeleciał nad prowizoryczną barykadą ułożoną ze stołów karczemnych zmiótł z powierzchni ziemi wyeksponowaną na stojaku zbroję rycerską, na chwilę przerwał dokonywanie czynności regulaminowych przez Egzekutora Dollana. Wojownik siedział skulony za drewnianym filarem, trzymał w jednej dłoni opasłe tomiszcze z napisem na okładce „Prawa i Przepisy Porządkowe Państwa Wielkoklasztornego”, zaś w drugiej dłoni dzierżył stalową tubę, przez którą mówił do przygwożdżonej po drugiej stronie lokalu apostatki. Po prawdzie, to nie była do końca przepisowa tuba do prowadzenia negocjacji, ale stalowy lejek służący do nalewania samogonu do butelek też od biedy się nadawał.
- Chciałbym przypomnieć, że za niszczenie mienia osób prywatnych w celach rabunkowych, z pobudek opierających się o wandalizm lub innych pobudek mających podłoże działalności przestępczej grozi kara od grzywny do pozbawienia wolności w zawieszeniu do pięciu lat. Wracając, masz prawo do…
- Słuchaj, nie sądzę, żeby naprawdę ją to interesowało. Może przejdź już do negocjacji? – zaproponował Carduin, który siedział tuż obok, z mieczem w dłoni.
- Nie negocjujemy z apostatami. A protokół postępowania operacyjnego mówi, że muszę jej przeczytać cały ten rozdział a ona musi powiedzieć, że zrozumiała. – odparł Dollan, wykorzystując chwilę przerwy by zetrzeć plamę z rozlanego piwa na swojej zbroi. – I tak, mam w głębokim i serdecznym poważaniu, czy ona to lubi czy nie. Ale to przynajmniej daje nam czas na wymyślenie co robić dalej, albo na nadejście posiłków. Wysłałeś tą wiadomość do Dassa, prawda?
- Tak, ale mówiłem ci, że gołębie pocztowe latające po nocy z reguły kończą tak, że trafiają do menu jakiegoś kota dachowca. To nie są jakieś specjalnie wyszkolone gołębie oddziału do zadań kryzysowych. – Carduin ostrożnie wyjrzał za barykadę, ale szybko tego pożałował, gdy tuż koło ucha świsnęła mu ognista strzała.
- A są takie? – zdziwił się Egzekutor.
- Może i są, demony ich wiedzą. W każdym razie, przydałaby się jakaś dywersja, nie sądzisz?
- Prawda. Jak w czasie bitwy w dolinie Loomp, gdzie generał Tacticus przeprowadził dwustu górali z Trebogoru za liniami wroga i uderzył na jego obóz z zaskoczenia, podczas gdy główne siły forsowały stanowiska obronne Generian po drugiej stronie doliny. – wyjaśnił Dollan, co jednak sprawiło, że ani Carduin, ani inni żołnierze schronieni za barykadą nie mieli już bladego pojęcia, o co chodzi ich dowódcy.
- Noo… dokładnie, dokładnie tak jak wtedy. No to… do dzieła!
- Nie „do dzieła”, przyjacielu, tylko potrzebujemy…
- Przepraszam, że przeszkadzam, wasza łaskawość… - wtrącił się jakiś człowiek, który wyrósł obok Egzekutora jak spod ziemi.
- Ki diabeł!? – Dollan i jego kompani niemal równocześnie podskoczyli z wrażenia. – Co pan tu robi? Coś pan za jeden?
- Spokojnie, wasza łaskawość. Nazywam się Hastings, i jestem reporterem „Kuryera Reiven”. Może pan o nas słyszał? – zapytał dziennikarz, wyciągając rękę na przywitanie.
- Obiło mi się o uszy – Dollan odwzajemnił grzeczność, po czym otrząsnął się z pierwszego zdziwienia i przypomniał sobie, w jakiej znajdują się sytuacji – Przepraszam, ale czy pan nie widzi, że jesteśmy w strefie walki? Po drugiej stronie tego lokalu zabarykadowała się groźna przestępczyni, z którą obecnie prowadzę negocjacje.
- Mówiłeś, że… - zaczął Carduin.
- Wiem, co mówiłem – szepnął Egzekutor, szturchając swojego brata łokciem. – Czego pan tu szuka, panie Hastings?
- Jak to czego? – w tym momencie jeden z żołnierzy wychylił się zza osłony i wysłał w kierunku baru, za którym schowana była apostatka pozdrowienie w postaci bełtu z kuszy. Na odpowiedź nie trzeba było długo czekać, i już po chwili lodowy sopel przybił strażnika do ściany, na szczęście tylko „zszywając” mu tunikę z deską. – Sensacji, oczywiście.
- Dobra, może pan zostać, byle pan nie przeszkadzał. Właśnie opracowujemy plan działania, dzięki któremu wypłoszymy zbrodniarkę zza osłony i pojmiemy ją – rzekł Dollan.
- Mhm, wspaniale – Hastings wyciągnął notes i zaczął gorączkowo zapisywać to, co właśnie usłyszał.
- Wasze niedoczekanie! – krzyknęła czarodziejka, po czym posłała w stronę barykady kolejny piorun kulisty.
- Kobiety… - mruknął pod nosem Carduin.
- A więc, co zakłada pański pan, wasza łaskawość? – spytał dziennikarz, wyglądając zza notatnika.
- Na razie czekamy na wsparcie, wtedy spróbujemy uderzyć z drugiego wejścia, koło baru. Równocześnie ruszymy z tych pozycji, chronieni przez blaty stołów, które powinny przynajmniej wytrzymać jeden pocisk. To powinno wystarczyć, żebyśmy dobiegli do jej kryjówki. – wyjaśnił Dollan. – A teraz przepraszam, ale zdobyłem od Inkwizytora Ateriana tą oto broszurkę, która podobno zawiera skompresowany poradnik działania Inkwizycji. Być może znajdę w niej jakąś wskazówkę.
Egzekutor otworzył broszurę, na okładce której widniała rycina wielkiej pieczęci z napisem „HEREZJA I ŁOWY NA CZAROWNICE – dla opornych” oraz kontrasygnatą Wielkiego Mistrza Zakonu. Zapowiadało się nieźle. Pierwsza strona również zawierała jakiś obrazek, tym razem jednak było to coś w rodzaju drzewka z opcjami wielokrotnego wyboru odpowiedzi.

CZY PODEJRZEWASZ KOGOŚ O HERETYCKIE CZARY?
                         TAK                                                                                                                        NIE
To prawdopodobnie heretyckie czary.                                                                    Nie jesteś zbyt dobrym Inkwizytorem.
   
- W cholerę z wami… - syknął Dollan, wyrzucając broszurę za siebie – Dobra, trzeba się za to zabrać w starym, dobrym stylu.
- Uszanowanie, jako dostojnik zakonny biorący udział w czynnościach opera… - zaczął Damian, wchodząc niefortunnie do gospody przez drzwi obok baru, stał się obiektem spojrzeń nie tylko swoich braci zakonnych za barykadą, ale też poszukiwanej apostatki. Zanim jego mózg zdążył przeforsować zrozumienie dla sytuacji, w której się znalazł, ciało postanowiło zrobić jeszcze jeden krok. Traf chciał, że akurat w tym miejscu wylądowała broszura, wyrzucona przez Dollana. Gdy tylko Fechtmistrz postawił na niej stopę, wywinął potężnego orła w powietrzu, po czym wylądował z hukiem na podłodze.
- Damian, tam nie woln… - tuż za swoim przyjacielem, do pomieszczenia wparowała Pola, która nie zdążyła wyhamować przed potężnym cielskiem Damiana i również wylądowała na podłodze.
- Ha, niegodziwcze! – krzyknęła Barney, wbiegając do środka po brzuchu Damiana z łukiem w rękach. I pomimo tego, że natychmiast napięła cięciwę, to zanim zdążyła wypuścić strzałę została wypchnięta magicznym podmuchem na zewnątrz, prosto na idącego tuż za nią z mieczem Dassanara.
- Yyy, Barn? Wszystko w porządku? – zapytał niepewnie przygnieciony przez siostrę Szampierz.
- Co? Tak, nawet… - w tym momencie Wtajemniczona uświadomiła sobie w jak dogodnej jest sytuacji – Znaczy się… Och, nie! Ała, chyba mam złamaną kość!
- Kość?! – spytał spanikowany Dassanar – W którym miejscu?
- Noo… wiesz, tu i ówdzie.- odparła niewinnie dziewczyna – Ale boli jak demony!
- Poczekaj, zawołam medyka…
- Nie! Nie możesz się ruszać! Czuję, że jak tylko mnie przesuniesz na bok to może mi się złamać coś jeszcze! Muszę tak poleżeć, dopóki ktoś nam nie przyjdzie z odsieczą.
Egzekutor westchnął, po czym wyraźnie odczuł, jakby Bernadetta się do niego przytulała. Chyba mam deja vu, pomyślał.
W tym samym czasie, zza barykady wyskoczył Dollan i ruszył z szarżą w stronę baru. Zaraz za nim popędził Carduin oraz reszta oddziału, a stojący z tyłu dziennikarz Hastings notował tak zawzięcie, że aż rozgrzał rysik ołówka do czerwoności. W kilka chwil Egzekutor przeskoczył nad blatem, zablokował prawą rękę renegatki, którą ewidentnie chciała rzucić jakiś czar zaprojektowany z myślą o czynieniu krzywdy bliźniemu swemu. Kilka szybkich ruchów później, wykręcił jej rękę za plecami i powalił na kolana.
- No, to teraz w końcu możemy dopełnić formalności! Czy rozumiesz, jakie przysługują ci prawa?! – wykrzyczał Egzekutor prosto do ucha pojmanej apostatki.
- Chędoż się! – odparła dziewczyna, po czym podjęła próbę kopnięcia Dollana w jego osobistą kolekcję klejnotów, co jednak w ostatniej chwili udaremnił Carduin, chwytając wspomnianą kończynę. Obaj zakonnicy podnieśli ją z podłogi, po czym związali jej ręce i wyprowadzili zza baru przy powszechnej euforii zebranych żołnierzy. – I wszystko by mi się udało, gdyby nie ci wścibscy zakonnicy i ich cholerna Naga!
Carduin zrobił karykaturalnie urażoną minę, po czym przekazał renegatkę w ręce strażników. Gdy byli już prawie przy drzwiach, wyrwała się z ich uścisku i wykonując pchnięcie w powietrzu związanymi rękami, posłała w stronę Egzekutora magiczny pocisk. Mieniąca się dziesiątkami kolorów kula byłaby fascynującym przedmiotem do obserwacji, gdyby nie fakt, że swoje kolory zawdzięczała bez wątpienia mocy magicznej skompresowanej do tego stopnia, że po zderzeniu z żywą istotą zamieniała ją w kupkę dymiącego popiołu. Na szczęście, swoim długim ramieniem Carduin zdołał odepchnąć Dollana na ziemię, zanim trafił w niego pocisk. Gdy tylko Egzekutor zerwał się na równe nogi, przyjrzał się dziurze w ścianie. Pech chciał, że kula zniszczyła półkę z kilkoma całkiem dobrymi rocznikami, jak zdążył wcześniej zaobserwować Dollan.
- A za to dołóżcie jej jakieś serdeczne zawiasy do wyroku, panowie. – gdy jednak funkcjonariusze Straży Miejskiej wyprowadzili pojmaną czarodziejkę na zewnątrz, gdzie rozległ się okrzyk powszechnej radości, Dollan zmrużył oczy i uśmiechnął się delikatnie. – Co za kobieta, Card, co za kobieta…
- Wasza łaskawość, gratulując panu tej spektakularnej akcji, chciałbym prosić o jeszcze kilka słów dla naszych czytelników – przypomniał się Hastings.
- Ależ naturalnie, zawsze chętnie wypowiem się o…
- Jak pan skomentuje fakt, że w czasie tej akcji zniszczono mienie publiczne o łącznej wartości stu pięćdziesięciu tysięcy algarów, tylko po to, by złapać jednego przestępcę, który w dodatku nie popełnił żadnego wykroczenia na terenie Reiven i według zeznań świadków chciał tylko przejechać przez miasto na północ, by tam w osamotnieniu odpokutować za swoje grzechy?
Na całe pomieszczenie zwaliła się cisza tak ciężka, że prawie czuć było jej ciężar na barkach każdego z obecnych. Dollan spojrzał na Carduina, ten wyjrzał na zewnątrz by spojrzeć na Dassanara, a ten tylko delikatnie wzruszył ramionami, by przypadkiem jakieś gwałtowne ruchy nie dokonały poważniejszych „uszkodzeń” w leżącej na nim Barn. Pojawił się nawet Kassler, w nowej szacie, który jednak był zbyt zmęczony, by przedstawiać jakiekolwiek pomysły. Wiedząc, że pomocy z nikąd wypatrywać, Egzekutor Dollan wyciągnął szybkim ruchem ręki notatnik z dłoni Hastinga i schował za pas.
- Rekwiruję, do wyjaśnienia – oznajmił.
- Zaraz, do jakiego wyjaśnienia? – oburzył się dziennikarz. – Przecież wszystko wyjaśnione, sprawa zamknięta, przestępca ujęty.
- Otóż nie, szanowny panie. Nie wszystko wyjaśnione. Nie jest wyjaśnione, czy ma pan legitymację dziennikarską.
- Ja? Noo… mam, ale wybiegałem tak szybko z domu, że zapomniałem zabrać – odparł zmieszany Hastings.
- Może pan zapomniał, a może pan nie zapomniał… wszystko trzeba wyjaśnić, szanowny panie. – Egzekutor i Fechtmistrz spokojnie wyszli przed lokal, by zaczerpnąć świeżego powietrza. Ciemność najwyraźniej uznała, że wystarczy emocji na jedną noc i postanowiła pójść na zasłużony odpoczynek. Nad miastem wstawał świt, który faktycznie ukazywał poziom zniszczeń dokonanych przez obławę. Samych stłuczonych doniczek, pozrzucanych w czasie gonitwy na dachach nie doliczyliby się przez tydzień, a to przecież tylko wierzchołek góry lodowej. Będą pewnie mieli kłopoty. Dass za zdemolowanie ulicy, Damian za porzucenie pościgu, Dollan za nieprzeczytanie wszystkich praw zatrzymanej… ale w tym momencie nic z tych rzeczy nie miało znaczenia.
- Chwileczkę, wasza łaskawość, to bezprawie! – zerwał się Hastings, wciąż próbując odzyskać swój notes.
- Ta? To zgłoś się pan do Biura Obsługi Klienta i złóż pan zażalenia. W dwunastu kopiach na piśmie, z poświadczeniem notariusza i zgodą rodziców. – dziennikarz odwrócił się na pięcie i, cały czerwony ze złości, odszedł.
A może jednak nie będzie tak źle? Może jednak dostaną medal? Albo chociaż nikt ich nie skrzyczy? Teraz to nie miało znaczenia. Znaczenie miało tylko to, że wstawał nowy dzień, a ich drużyna odniosła kolejne zwycięstwo. Dość kontrowersyjne zwycięstwo, z dużymi stratami finansowymi i prawdopodobnie żadną nagrodą, ale jednak zwycięstwo. Dollan wziął głęboki wdech i uśmiechnął się szeroko. To będzie dobry dzień.