Forum RPG Center

Święte Przymierze => Terytorium Neutralne => Archiwum prac konkursowych => Wątek zaczęty przez: Legion w Maj 30, 2016, 00:09:53 am

Tytuł: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 00:09:53 am
(http://s5.ifotos.pl/img/adventure_ssxwwqa.jpg) (http://beaver-skin.deviantart.com/art/Adventurers-323702077)


LEGION PREZENTUJE
KONKURS NA PRZYGODĘ DRUŻYNY
E D Y C J A III

* * *


Uczestnicy:
Dollan
Carduin
Dassanar
Barneyek
wardasz
mnikjom
C
Fenrir
Arim
Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 00:10:02 am
LEGION PREZENTUJE
KONKURS NA PRZYGODĘ DRUŻYNY
E D Y C J A III
W Y N I K I    II - Poprawione

*  *  *

Szybkie podsumowanie, dotarło 6 prac z 9, a tylko jedna osoba raczyła się jakkolwiek usprawiedliwić, ewentualne konsekwencje pozostawiam w gestii kapituł.

*  *  *

I MIEJSCE
oraz BARDZO duży plus do awansu i klucz do gry DA: Origins
Z wynikiem 30 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

II MIEJSCE
oraz duży plus do awansu
Z wynikiem 28 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

III MIEJSCE
oraz  plus do awansu
Z wynikiem 22 punktów zdobywa..
(click to show/hide)

IV Miejsce, oraz mały plus do awansu za uczestnictwo, z wynikiem 19,5 punktów zdobywa wardasz
V Miejsce, oraz mały plus do awansu za uczestnictwo, z wynikiem 17 punktów zdobywa Dassanar
VI Miejsce, oraz mały plus do awansu za uczestnictwo, z wynikiem 10 punktów zdobywa mnikjom

Oceny sędziów:
(click to show/hide)

Fundatorem nagrody głównej jest Kapituła Królestwa
Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Dollan w Maj 30, 2016, 00:22:16 am
Pierwsze podmuchy porannego, chłodnego wiatru wywijały biało-błękitne chorągwie we wszystkie strony w akompaniamencie nieśmiałych przebłysków wschodzącego słońca. Pośród namiotów roznosił się zapach świeżo gotowanej potrawki, którym mógł się w chwili obecnej delektować około tysiąc ludzi. Konkretniej rzecz ujmując, do śniadania przygotowywał się właśnie cały batalion piechoty Wielkiego Klasztoru. Poprzedniego dnia oddział dotarł miejsce corocznych wielkich manewrów – tym razem były nim rozległe polany i pastwiska w górach na północy kraju. Każdej osobie, która spojrzałaby na to gigantyczne obozowisko z góry, przypominałoby ono raczej niewielkie miasto, niż wojskowy obóz. Setki identycznych namiotów rozstawionych w długich szeregach, prowizoryczna kuchnia, stołówka, zbrojownia, stajnia, dym unoszący się znad tuzinów ognisk, zgodne z regulaminem i bezużyteczne z faktu przebywania w samym sercu ojczyzny umocnienia obozowe oraz tysiąc błękitnych kurtek, dziesiątki szarych fartuchów, a to wszystko okraszone chrząkaniem świń, gdakaniem kur i okazjonalnym pokrzykiwaniem podoficera dyżurnego. Co ciekawe, to wszystko, oraz pozostałe zapierające dech w piersiach górskie krajobrazy mogło w tym przypadku podziwiać kilka osób. Na skalnej półce, dogodnie ulokowanej nad obozowiskiem, stało w kręgu pięć nieco bardziej wyględnych namiotów. Pomiędzy nimi płonęło ognisko, nad nim zawieszony był garnek z bulgoczącą zawartością, a dookoła we względnym spokoju siedziało pięciu ludzi. Sądząc po wyglądzie, zachowaniu i ogólnie przyjętych pozach, można było dojść do, jakby nie patrzeć słusznego, wniosku, iż wspomniania piątka stanowi kadrę dowodzącą batalionu.
- Czyli, że Gurt ma takie same pudełko u siebie... i kiedy włoży do niego kartkę to ta kartka trafi do nas? – Barney uważnie przyglądała się małej, metalowej kostce, którą trzymała w dłoniach.
- Tak – odparł Dassanar jakby od niechcenia, bardziej angażując się w swoje kanapki niż w dywagowanie nad tajemniczym urządzeniem.
- Do demona z takimi wynalazkami – mruknął Damian, jednocześnie przyglądając się swojej podręcznej mapie ziem klasztornych. – Ludzie zawsze wysyłali wiadomości gołębiem i było dobrze. Teraz, nie wiedzieć czemu, zachciało się wszystkim jakiś dziwadeł.
- To się nazywa „postęp” – rzucił Dollan, który kawałek dalej klęczał nad wiadrem z wodą i trzymając lusterko w jednej ręce, a brzytwę w drugiej próbował się ogolić.
- Ta, postęp. Któregoś dnia będziemy mieli masę kłopotów przez ten cały postęp, wspomnicie moje słowa – Fechtmistrz zwinął mapę w rulon i wskazał nim na kostkę – Lepiej połóż to gdzieś z boku, bo pewnie ma jakąś automatyczną sekwencję samozniszczenia czy coś w tym stylu.
- A mnie się podoba – wtrąciła Pola, gdy Barn przeszła obok niej, by zgodnie z ostrzeżeniem ustawić sześcian na leżącym z boku kamieniu. – Jakby wszyscy myśleli tak jak ty, to dalej siedzielibyśmy w jaskiniach.
- O ile ty siedziałabyś w jaskiniowej kuchni, to nie widzę problemu – odparł Damian, po czym szybko uchylił się przed nadlatującym kubkiem.
- Dajcie spokój, jeszcze was ktoś zobaczy i cały autorytet pójdzie się chędożyć – Szampierz pozwolił sobie na chwilę przerwy w kanapce, by zganić swoich kompanów. Trzeba było jednak nielichej spostrzegawczości i wielu lat wspólnej służby z Dassanarem, by zwrócić uwagę, że ewidentnie możliwość skarcenia Damiana sprawiała mu przyjemność.
- Skup się na kanapce, naczelniku. Akurat ktoś będzie tutaj lazł tylko po to, żeby zobaczyć, jak Pola heroicznie stawia czoło męskiemu szowinizmowi – tym razem Damian nie zdążył się uchylić i kolejny kubek odbił się od jego głowy, po czym z gracją poszybował w krzaki.
- Doprasza się o zaprzestanie śmiecenia – Dollan przejechał dłonią po gładkim policzku, po czym zabrał się za drugą stronę. – Lepiej zastanowilibyście się nad manewrami. Nie chciałbym wywierać presji, ale przypominam, że mamy tutaj na dole tysiąc chłopa pod rozkazami.
- Nad czym tu się zastanawiać? Przegonimy ich raz czy dwa w tą i w tamtą, pokrzyczymy trochę kiedy będą formowali szyk bojowy i po sprawie. – Damian przez chwilę rozmasowywał punkt, w który trafił go drewniany kubek. – Nie prosiłem się o tą robotę, więc nie mam zamiaru teraz niańczyć jakichś przygłupów.
- Trzeba będzie zrobić ćwiczenia z ataku na ufortyfikowane wzgórze, odwrotu pozorowanego, przygotowania zasadzek... – zaczął wyliczać Dassanar, zupełnie ignorując uwagę Fechtmistrza.
- Może jeszcze zorganizujesz im kurs samoobrony na wypadek pojawienia się magicznej skrzyneczki dostarczającej wiadomości?
W tym momencie, jak na zawołanie, tajemniczy sześcian leżący kawałek dalej zaczął wibrować. Cała grupa zastygła w bezruchu. Gdy jednak po chwili pudełko zaczęło także podskakiwać i sypać iskrami, klasztorni dostojnicy, zgodnie z najlepszymi tradycjami swojego Zakonu, wycofali się na z góry upatrzone pozycje. Gdy byli już pewni, że nie da się bardziej skulić za leżącym nieopodal zwalonym drzewem, zaczęli wyczekiwać nieuchronnej eksplozji.
- Mówiłem wam! Teraz wszyscy wylecimy w powietrze, bo komuś nie chciało się sprzątać po gołębiach pocztowych! – krzyknął Damian, gdy hałas wydawany przez pudełko stawał się coraz większy.
- Chociaż raz nie siej defetyzmu, człowieku! – odparł Dollan, który musiał już zasłaniać uszy dłońmi.
- Chyba faktycznie przesadzasz! – zgodziła się Barney i spróbowała wychylić się delikatnie zza kłody. Gdy tylko wystawiła nieco głowę, obok jej ucha przeleciał z zawrotną prędkością metalowy odłamek. Dziewczyna bez zastanowienia rzuciła się z powrotem w bezpieczne rejony. Traf chciał, że zamiast na nieokupowany skrawek ziemi, upadła na Dassanara. I właśnie w tym momencie, gdy wszyscy spodziewali się wielkiego huku, całość ucichła jak na pstryknięcie palcem.
- Yyy... – zaczął Szampierz, przygnieciony przez swoją towarzyszkę. – Wszystko dobrze?
- Chyba jestem trochę oszołomiona – odparła odpowiednio delikatnym głosikiem, uśmiechając się pod nosem na tyle dyskretnie, by nikt tego nie dostrzegł – Muszę... muszę tak chwilę poleżeć. Nie będzie ci to przeszkadzać?
- Noo... – zanim Egzekutor zdołał wykrztusić z siebie coś bardziej błyskotliwego, Barney ścisnęła go mocniej sugerując, że niespecjalnie ma w tej kwestii coś do powiedzenia.
Tymczasem pozostali członkowie oddziału ostrożnie zbliżyli się do wynalazku, który swoimi wybrykami podziurawił wszystkie namioty, rozbił lusterko i wywrócił garnek wiszący nad ogniskiem. Samo pudełko jednak wyglądało zupełnie normalnie. Pierwszy odważył się go dotknąć Dollan, pewny, że będzie musiał potem szybko biec do wiadra z wodą, by ulżyć sobie w cierpieniu. Jednak ku swemu zdumieniu odkrył, że...
- Jest zimne. – Egzekutor zmrużył oczy i pewniej chwycił sześcian. – Wręcz lodowate.
- Przecież wszyscy widzieliśmy, jak podskakiwało i tłukło piorunami – oburzył się Damian.
- To pewnie kolejny objaw „postępu” – stwierdziła Pola.
Dollan delikatnie stuknął pudełko palcem, co ku jeszcze większemu zdumieniu zaowocowało otworzeniem się jednej ze ścianek. Ze środka Egzekutor wyjął malutki liścik zawinięty w rulon, który natychmiast rozwinął i zaczął czytać.
- No i? – spytali niemal równocześnie Damian i Pola.
- Od Gurta. Pisze, że mamy zostawić batalion niższej kadrze oficerskiej, a sami jak najszybciej udać się do zaznaczonego na mapie miejsca. Jeśli ktoś będzie pytał, czemu Wielki Mistrz najpierw wysyła grupę swoich zaufanych braci i sióstr zakonnych do dowodzenia manewrami a potem każe im iść zupełnie gdzie indziej, to mam mu odpowiedzieć „Bo mogę”.
- Sprytnie. Ale, ale! Gdzie niby jest ta mapa, o której napisał? – zauważyła elfka.
Trójka kompanów spojrzała na pudełko, które po chwili znów zaczęło drżeć i wydawać z siebie odgłosy przeskakujących trybików.
- Cały Gurt... – mruknął pod nosem Fechtmistrz, pędząc tuż za swoimi towarzyszami w kierunku bezpiecznego schronienia.



Słońce było już w zenicie, gdy grupa pięciorga zakonników powoli maszerowała krętymi, górskimi ścieżkami kierując się jedynie instrukcjami swojego przywódcy. Pierwszy szedł Damian, zaraz za nim Bernadetta, jako że byli jedynymi osobami w całej drużynie, których można było posądzać o umiejętność orientacji w terenie. Fechtmistrz niósł również mapę, jednak odczytanie naprędce skleconych bazgrołów Wielkiego Mistrza wymagało uruchomienia funkcji mózgowych, których nikt nie próbuje uruchamiać w samo południe, atakowany piekielnymi promieniami słonecznymi bez najmniejszej chmurki na niebie. Dalej szedł Dollan, który mimo szczerych chęci zdążył dwa razy pomylić ścieżki i szybko został zmuszony do oddania mapy oraz pierwszeństwa w kolumnie. Z prawego policzka co jakiś czas spływała mu kropla krwii, efekt pośpiesznie dokańczanego golenia. Pochód zamykali Pola i Dassanar, ona z braku pomysłu co mogłaby robić bardziej na przodzie, a on z braku chęci użerania się z Damianem na każdym skrzyżowaniu.
- Oby to było coś ważnego – mruczała pod nosem elfka, kopiąc w złości od czasu do czasu kamyki leżące na ścieżce. – Miałam tutaj robić za „wsparcie moralne” na manewrach, a nie bawić się w kozicę.
- Nie narzekaj, przyda ci się trochę ruchu. Ostatnio roztyłaś się w bioderkach – dla pewności Damian szybko zerknął za siebie, czy nie nadlatuje w jego kierunku jakiś kamień, ale ku swemu zadowoleniu dostrzegł tam jedynie gniewne spojrzenie towarzyszki podróży.
- Gurt nie zawracałby nam głowy, gdyby  nie miał powodu – odparł Dassanar, ponownie ignorując słowa Fechtmistrza.
- No nie wiem – wtrącił się Dollan. – To znaczy, na pewno ma jakiś powód. Ale jak go znam to może być powód na tyle absurdalny, że nikomu poza nim nie wydaje się on istotny.
- Jak wtedy, gdy szliśmy po rzeczy na nową gospodę mimo, że on mógł to załatwić od ręki? – spytała niewinnie Pola.
- O, przepraszam. – Damian zatrzymał się tak gwałtownie, że aż Barney się z nim zderzyła. A bogowie świadkami, zderzenie z nim było równie przyjemne, co zderzenie ze skałą. Zwłaszcza, że jedno i drugie miało podobne gabaryty. – Gospoda to BARDZO poważna sprawa.
- Nie narzekaj, marnujesz nasz czas – rzucił oschle Dassanar.
- Chciałem tylko postawić sprawę jasno – odparł Fechtmistrz i po chwili ruszył dalej. Kilka kroków dalej znowu się jednak zatrzymał. – Eee...
- Co znowu? – oburzył się Szampierz.
- W sumie, to już prawie jesteśmy na miejscu – Damian wskazał palcem na punkt zaznaczony na mapie, a przez ramię zajrzeli mu Barney i Dollan.
- Szybko poszło. – zauważyła Pola.
- Tak, ale... – mężczyzna zmrużył oczy i podrapał się po swoim obfitym brzuchu. Po chwili ruszył dalej, bez słowa. Reszta grupy, dość zdezorientowana, ruszyła wkrótce za nim. I faktycznie, drużyna przeszła jeszcze kilka kroków na wprot, skręciła w prawo między paroma większymi głazami i dotarła do celu. – No właśnie.
- Przecież... – zaczął Dollan.
- Tutaj nic nie ma – dokończyła Bernadetta.
- Powiedziałbym raczej, że jest. Duży, pusty krater. – sprecyzował Dassanar – A tak poza tym to faktycznie, nic.
Rzeczywiście, oczom zakonników okazał się sporej wielkości krater. Mógł być pozostałością po jakiejś eksplozji albo innym zjawisku teoretycznie prawdopodobnym, a praktycznie niepojętym dla umysłu jakiegokolwiek śmiertelnika oprócz Gurta czy Fremena. Najprawdopodobniej niepojętość ta wynikała ze zbyt dużej ilości słów typu „empirycznie”, „paradoksalnie” i „par exellence” na metr kwadratowy. Całość wyżłobienia była szczelnie otoczona stromymi zboczami gór, tworząc zamkniętą z niemal wszystkich stron kotlinę.
- I co niby mamy tutaj zrobić? – Dollan zsunął się ostrożnie po zboczu krateru i zatrzymał niemal idealnie w samym jego centrum. – Do przekopania tego wszystkiego trzeba było zabrać ten cholerny batalion, albo chociaż łopatę.
- Wątpię, żebyśmy mieli tutaj kopać. Może powinniśmy coś tutaj zbadać? – stwierdził Dassanar, dołączając do swojego kompana.
- Niby co? – Damian postanowił zostać na swoim miejscu na wypadek, gdyby całość zaraz miała się zapaść i musiałby z ogromnym bólem serca porzucić dwóch serdecznych przyjaciół Egzekutorów na pastwę losu. – Wszystko jest tutaj... identycznie nijakie.
- No to co, tak mieliśmy się przejść i sobie popatrzeć na efekt niszczycielskiego czegoś? – Barn zaczęła uważnie przyglądać się skalnym ścianom dookoła w poszukiwaniu tego, czego powinien szukać każdy prawdziwy poszukiwacz przygód, czyli ukrytych drzwi, przycisków czy zapadni. Zdrowy rozsądek podpowiadał, że każda przygoda musi być zaopatrzona w odpowiednią ilość takowych, by mogła zachować twarz przed innymi przygodami.
- Demony wiedzą. Pewnie Gurt teraz siedzi u siebie w gabinecie oglądając nas przez jakieś magiczne dziadostwo i rechocze, jakie te zakonniki głupie. A potem wyśle nam wiadomość, żebyśmy zatańczyli tutaj w rytm Teethovena albo Hozarta.
- To do nich w ogóle da się tańczyć? – zdziwił się Szampierz.
- Nie, i właśnie z tego powodu mistrzowski rechot usłyszymy aż tutaj. – Fechtmistrz nieco zluzował kolana i ruchem opadającym oparł się plecami o ścianę – Poinformujcie mnie, gdy już coś...
Nie zdążył dokończyć zdania, gdyż ściana zamiast posłusznie przyjąć swoją nową rolę podpórki postanowiła ukazać swoją prawdziwą formę – niepokornej, ruchomej ścianki. Fechtmistrz stracił równowagę i runął na miejsce, w którym plecy kończą swoją szlachetną nazwę. W tym samym momencie, reszta drużyny spostrzegła, że nieco z lewej strony krateru pojawiła się dziura. Dziura, której zdecydowanie wcześniej tam nie było.
- No proszę, przynajmniej raz twój spasły zadek na coś się przydał – skwitowała Pola, dwoma susami docierając do świeżo odkrytego otworu.
- Też coś – prychnęła Barney, poirytowana faktem, że mimo szczerej żądzy awanturniczego spełnienia to nie ona pierwsza natrafiła na tajemnicze przejście.
- Kobiety... – mruknął Damian, z trudem podnosząc się na równe nogi.
- To nie jest normalne, żeby dziury ot tak pojawiały się w ziemi – stwierdził Dassanar, gładząc się po brodzie.
- Nie wiesz, jak to działa? – zdziwiła się elfka – Przyciski, zapadnie, ukryte przejścia...
- To wiem, ale nie zauważyłaś, że ta dziura po prostu się pojawiła? Żadnej odsuwającej się klapy, żadnych przeskakujących trybów... nic.
- To dość niepokojące. I potencjalnie niebezpieczne – zauważył Dollan, ostrożnie zaglądając do dziury. – Powinniśmy tam zejść.
- Co? – Damian bardziej sturlał się niż zsunął w dół zbocza, by dołączyć do towarzyszy – Dlaczego za każdym razem, kiedy natrafiamy na coś tajemniczego i niebezpiecznego musimy pchać tam paluchy?
- No już, nie zachowuj się jak męczydupa. – skarciła Fechtmistrza Pola. – Chcesz wrócić do Gurta i powiedzieć mu, że nie miałeś ochoty badać miejsca, do którego nas przysłał, żebyśmy je zbadali?
- W ogóle nic nie chcę. Miałem przez kilka dni pokrzyczeć relaksacyjnie na naszych dzielnych siepaczy, a potem wrócić do Klasztoru i przez jakiś czas odreagowywać trud manewrów w gospodzie. Ale nie, oczywiście, że nie. Muszę łazić po jakichś zapyziałych dziurach w skale i szukać diabli wiedzą czego. I do tego... – tyrada Damiana została brutalnie przerwana przez podeszwę buta Dassanara, którą Egzekutor popchnął zadek swojego kompana i wysłał go wprost do dziury. Przez jakąś sekundę słychać było rozpaczliwy wrzask, a potem nastąpiło lądowanie. Kolejne kilka chwil było naznaczone głuchą ciszą i delikatnym uśmiechem na twarzy Szampierza.
- Żyję – odezwała się w końcu pustka głosem Damiana.
- To miło – odparł Dollan, po czym sięgnął do przerzuconej przez ramię torby i wyciągnął z niej niewielką kamienną runę z wymalowanym na niej symbolem tarczy słonecznej. Egzekutor zmarszczył brwi, ścisnął przedmiot trochę mocniej i zmaterializował przed sobą małą, ale intensywnie świecącą, kulkę. Poszybowała ona do dziury w poszukiwaniu Fechtmistrza. – Widzisz tam coś ciekawego?
- Nic nie widzę, zaplątałem się w jakąś piekielną tkaninę! – odkrzyknął Damian, wierzgając na wszystkie strony.
- Nie rzucaj się tak, bo wywołasz trzęsienie ziemi – Pola bez większego namysłu wskoczyła do dziury i z typową, elficką gracją wylądowała na dole, tuż obok swojego przyjaciela. – Czekaj, pomogę...
- Co jest? – zapytała Barn, zdziwiona nagłą pauzą.
- Obawiam się, że misja właśnie się skomplikowała. – pozostała na górze trójka zajrzała w głąb czeluści i na chwilę zamarła w bezruchu. Czerwono-złota chorągiew zdecydowanie nie wróżyła niczego dobrego.




Człowiek (albo elf) przez całe życie mieszkał w tym, w sumie niezbyt wielkim, kraju, i po tylu latach dowiaduje się, że tak naprawdę nic o nim nie wie. Mniej więcej takie myśli przebiegały przez głowy wszystkich członków drużyny, gdy niczym zahipnotyzowani maszerowali przez sam środek ogromnego, podziemnego lasu. Z dziury, do której wpadł Damian, było już tylko kilka kroków do jamy tak gargantuicznych rozmiarów, że nie sposób było dostrzec jej końca. A wszędzie, jak okiem sięgnąć, potężna puszcza, która mogłaby zawstydzić nawet Knieję Starożytnych. Aż strach było pomyśleć, ile wspaniałości musiało wciąż czekać tutaj na odkrycie przez te wszystkie wieki. Ale jeszcze większy strach było pomyśleć, że teraz wzmiankowanych wspaniałości najprawdopodobniej szukali wysłannicy Królestwa.
- Jak myślicie, ile te drzewa mogą mieć lat? – zainteresowała się Bernadetta, przyglądając się drzewom wysokim na dwadzieścia stóp.
- Noo... pewnie kilkaset. – odparł Dollan – Albo i kilka tysięcy. To miejsce ma niezwykle silną aurę magiczną, kto wie, czego jeszcze możemy się tutaj spodziewać.
- Skąd wiesz, że ma aurę magiczną? – zdziwiła się Pola – Nie jesteś przecież magiem.
- Kontakt z runami wyostrzył nieco moje zmysły. Każdy porządny mag potrafiłby wyczuć nawet odrobinę magii w powietrzu, ale nawet taki laik jak ja odczuje magiczny odpowiednik uderzenia w dwustutonowy dzwon. Mówię wam, powinniśmy mieć się na baczności.
Grupa zakonników powoli zbliżała się do rozwidlenia dróg. Na pierwszy rzut oka dwie drogi wiodące w różne strony wyglądały dokładnie tak samo, co zwiastowało problemy z wyznaczeniem dalszego kierunku podróży.
- Stać – syknął w pewnym momencie Dassanar, a wszyscy natychmiast zastygli. Szampierz przez chwilę uważnie wpatrywał się w mrok gęstwiny – Kryć się!
- Ale co... – zaczął Damian, jednak zanim zdążył dokończyć został sam na środku drogi. – A niech tam.
Gdy Fechtmistrz dołączył do towarzyszy ukrytych za drzewami i krzakami obok ścieżki, przez kilka chwil nic się nie działo. Dopiero po jakimś czasie zakonnicy usłyszeli w oddali kroki. Zza horyzontu wyłonił się oddział błyszczących pancerzy, marszowym krokiem zmierzający w stronę skrzyżowania. Gdy pancerze nieco się zbliżyły, drużyna dostrzegła, że dokładniej rzecz ujmując są to królewscy rycerze w zbrojach wypolerowanych na błysk. Prawdopodobnie był to patrol mający na celu upewnić się, że nikt nie zakłóci tego, co robi tam Królestwo. Rycerze od zawsze mieli to do siebie, że maszerowali tak, jakby wszystko dookoła było ich własnością. Nikt im nie wytłumaczył, że chodząc czwórkami po ubitych ścieżkach i głośno tupiąc nie zobaczą żadnego wroga, mimo najszczerszych chęci.
- Zdejmujemy ich? – zaproponowała szeptem Barn.
- Nie – zaprotestował Dollan – Nie wiemy, ilu ich tu jeszcze jest i gdzie mają swój obóz. Wystarczy, że jeden nam ucieknie, albo że ktoś zacznie się zastanawiać, czemu patrol tak długo nie wraca i jesteśmy w dupie.
- Gdybym był ich dowódcą to porachowałbym im kości za takie patrolowanie na pokaz – mruknął Dassanar – Żołnierz powinien być niewidoczny, a nie błyszczeć pastą do polerowania zbroi na milę.
- Dobrze, że oni mają odmienną teorię na ten temat – stwierdziła Pola. Wtajemniczona jednym susem znalazła się za kolejnym drzewem, po czym bezszelestnie ukryła się za gęstymi zaroślami. – Lepiej poruszajmy się dalej w ukryciu.
Wszyscy cicho przytaknęli, po czym ruszyli najciszej jak się da. Spory problem ze skradaniem mieli Dollan i Damian, pierwszy ze względu na swoje opancerzenie, drugi ze względu na swoją tuszę. Dlatego też całość przebiegała wolniej, niż mogłaby, gdyby nie dwa zbyt ciężkie koła u wozu.
Po około godzinie podróży i minięciu jeszcze kilku patroli, klasztornicy dotarli prawie na skraj puszczy. Zza linii drzew można było dostrzec swobodnie zwisające z masztów czerwono-złote sztandary, najprawdopodobniej zamocowane na dachach namiotów rozstawionych w niewielkiej kotlince. Dochodziły też z tamtąd odgłosy stukania i przerzucanej ziemi, a sądząc po ogólnych odgłosach rozgardiaszu można było wywnioskować, że na dole znajdują się przynajmniej dwa tuziny ludzi.
- Oni tam coś kopią – zauważyła Barney.
- Szukają czegoś? – zasugerowała Pola.
- Niezależnie od tego, czego tam szukają, to przekopują ziemię, którą tylko my mamy prawo przekopywać – oburzył się Dollan.
- Powinniśmy tam do nich zejść – stwierdził Dassanar, a widząc jak drugi z Egzekutorów kładzie dłoń na rękojeści miecza dodał szybko – Po cichu. Może uda nam się zlokalizować ich dowódców i wziąć do niewoli.
- Czekajcie, słyszycie to? – Damian uniósł dłoń do ucha i przez chwilę nasłuchiwał. Dassanar z kolei zaczął uważnie przyglądać się okolicy, próbując dzięki swemu wyostrzonemu wzrokowi dostrzec ewentualne zagrożenie czające się w mroku.
- Ktoś tam jest. Za drzewa! – polecił Szampierz, a wszyscy posłusznie skryli się gdzie popadło. Dassanar był pod wrażeniem. Któryś z żołnierzy Królestwa okazał się niebezpiecznie sprytny i zdał sobie sprawę z tego, że aby zauważyć wroga nie można tuptać na głównych drogach. Teraz skradał się między drzewami, a kawałek za nim szły jeszcze dwa równie chytre lisy. Niestety, pomimo braku zbroi nosił tunikę w kolorach swojego zakonu, czyli takich, które drastycznie nie nadają się do wtapiania w otoczenie. Dlatego też w myślach Dassanara żołnierz ten otrzymał ocenę siedem na dziesięć.
- Co teraz? – zapytała cicho Barn, jednak została natychmiast uciszona trzema podniesionymi do ust palcami wskazującymi.
Dassanar wykonał kilka szybkich gestów, po czym on, Dollan i Damian ruszyli w kierunku zbliżających się nieprzyjaciół. Przemykając ostrożnie od krzaka do krzaka, trzej zakonnicy ustawili się szybko na pozycjach umożliwiających im szybki atak na żołnierzy wroga, gdyby ci zbliżyli się zanadto.
- A my co? – szepnęła Barn do swojej towarzyszki.
- Chyba wracamy do naszego pierwotnego zadania – stwierdziła Pola.
- Do bycia wsparciem moralnym?
- Mnie to odpowiada.
Tymczasem brzydsza część drużyny wyczekiwała na odpowiedni moment do ataku. Dollan trzymał w dłoniach miecz, gotów w każdej chwili odciąć głowę każdemu draniowi, który postanowi poprowadzić trasę swojego patrolu akurat obok tego konkretnego drzewa. Damian z największą ostrożnością załadował swoją kuszę, a Dassanar trzymał tylko dłoń na rękojeści, by w razie potrzeby zadać szybkie cięcie z podlewu w chwili wyciągania miecza. Cała trójka słyszała ciche kroki podchodzącego coraz bliżej żołnierza, mając świadomość, że gdzieś z tyłu są jeszcze kolejni, więc gdy zacznie się jatka trzeba będzie szybko ich dopaść, by nie ostrzegli swoich kompanów w obozie. Dollan już przygotowywał się do zadania ciosu na wysokości szyi, a Damian podniósł kuszę do oka.
- Kurwaaaaaaaaaaaaaa! – wrzasnął nagle nieprzyjaciel w akompaniamencie odgłosu gwałtownie pociągniętej liny. – Nie patrzcie się tak, zdejmijcie mnie stąd!
- Sierobi, sierżancie – odpowiedział mu inny głos, a następnie sądząc po dźwiękach, jego właściciel dopadł z mieczem do liny i ją przeciął.
- Kurwaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaaa! – ryknął po raz kolejny żołnierz, lecąc z powrotem na ziemię. Rozległ się głuchy huk, a później kilka jęków i stęków.
- Przepraszam, sierżancie.
- Ehh, no i całą konspirację diabli wzięli. Pomóżcie mi wstać.
- Co to w ogóle jest, sierżancie? – zapytał inny głos.
- Może nasi rozstawili pułapkę na wypadek, gdyby w tym przeklętym miejscu żyło coś, co można zjeść.
- Może już wracajmy do obozu, co nie, sierżancie?
- I tak już nic nie wypatrzymy. Nawet jeśli ktoś tutaj był, to przez to piekielne ustrojstwo zdążył dać nogę.
Po tych słowach trzy głosy zaczęły się powoli oddalać, a gdy kilka chwil później ucichły już zupełnie, Dollan odetchnął z ulgą.
- Na bogów, mieliśmy farta – stwierdził Egzekutor, chowając miecz do pochwy.
- Taa... – mruknął Damian, ostrożnie zwalniając cięciwę. – Jakiś łowca przypałów zaoszczędził nam jatki.
- Powinniśmy się pośpieszyć i zejść do ich obozu, zanim... – Dassanar obejrzał się w stronę krzaków, za którymi zostały dziewczyny. – A te dokąd wywiało?
- Pięknie, po prostu pięknie – skwitował Fechtmistrz. – Nie śpieszmy się z odsieczą. Kilka batów za szpiegowanie im nie zaszkodziiAAAAŁ!
Damian obejrzał się za siebie i zorientował się, że to Dollan trzasnął go otwartą dłonią w potylicę.
- Poza tym, to chyba technicznie sprzeczne, ukarać kogoś za szpiegowanie podczas gdy samemu przebywa się nielegalnie na terenie jego kraju – zauważył Szampierz.
- Obawiam się, że konwencję Thenewską Królewicze widzieli tylko za szybką w muzeum – odparł Dollan.



- Gotowa?
- Gotowa.
Dwaj strażnicy pilnujący wejścia do największego namiotu w obozie nie byli pewni, jak mają zareagować na niespodziewanie wychodzącą zza rogu całkiem atrakcyjną kobietę, która pędziła w ich stronę niemal na złamanie karku.
- Och, panowie oficerowie! – krzyknęła, czy raczej zapiszczała dziewczyna, jednocześnie rzucając się jednemu z wartowników na szyję. – Jakie to szczęście, że zdołałam tutaj dotrzeć!
- Yyy... jakiś problem, panienko? – spytał niepewnym głosem żołnierz, na którym uwiesiła się nieznajoma.
- Tak! Grupa tych przeklętych wodolejów zdołała przemknąć się do obozu. Jużem myślała, że mnie pohańbią gdzieś na sianie, gardło poderżną, trupa rzucą psom... – żaden zwyczajny mężczyzna nie byłby w stanie odróżnić tak doskonale udawanego płaczu od prawdziwego aktu rozpaczy.
- Niech to demon! Trzeba ogłosić alarm... – zaczął drugi z żołnierzy, ale urwał, gdy tym razem to on stał się celem rozpaczliwego uścisku.
- Błagam, oni już tu idą! Musicie, panowie, reagować natychmiast!
- Eee... no, no tak, oczywiście – wartownik delikatnie odsunął od siebie niewiastę, po czym chwycił za włócznię i skinął na swojego towarzysza. – Kolega panienki przypilnuje, a ja rozprawię się z tymi warchołami.
- Ale... ale czy pan oficer da sobie radę sam?
- Bez trudu – żołnierz uśmiechnął się, po czym powoli zakradł się do zakrętu, zza którego wynurzyła się chwilę wcześniej tajemnicza kobieta i ostrożnie wyjrzał zza węgła. – Hm, nikogo tu nie...
Bliskie spotkanie trzeciego stopnia z żelaznym prętem odesłało strażnika na pewien czas do krainy Wiecznie Pędzącego Bizona, a jego kolega, który zdążył tylko krzyknąć „E...!” szybko do niego dołączył, powalony drewnianym stołkiem, który do tej pory służył jako podstawka pod herbatę.
- No i nieźle – stwierdziła Pola, przyglądając się swojemu dziełu – Wybacz, krzesełko.
- Naprawdę nie sądziłam, że mężczyźni są aż takimi baranami – dodała Barn, odciągając jednego z nieprzytomnych wrogów kawałek dalej, za stos drewnianych beczek.
- Och, to normalne. Faceci używają głowy do myślenia tylko okazjonalnie. – elfka zajrzała do środka namiotu i zobaczyła, że najwyraźniej trafiły na prowizoryczne baraki. Po obu stronach stały rzędy łóżek, a mniej więcej połowa była zajęta przez smacznie chrapiących rycerzy. – No proszę.
Następne kilka minut wypełnione było głuchymi uderzeniami kawałków drewna o śpiące głowy. Większym wyzwaniem było ściągnięcie wszystkich ogłuszonych nieprzyjaciół w jedno miejsce, rozebranie ich do bielizny i związanie plecami do siebie. Jednak, jak mówi stare przysłowie, gdzie Beliar nie może tam babę pośle – a w tym wypadku na miejscu były aż dwie, co dawało im de facto przewagę liczebną nad całym garnizonem.
- Kompania, baacz... – do namiotu wszedł z drugiej strony królewski oficer, który choć ewidentnie był gotów na potężną tyradę krzyków i wrzasków, to stanął jak wryty na widok swoich ludzi w negliżu, związanych i pilnowanych przez dwie kobiety. Szybko jednak otrząsnął się z zadumy i wziął głęboki wdech, by ryknąć na cały obóz. I pewnie by mu się udało, gdyby nie pewna rękojeść, która trafiła go w potylicę. Oficer runął jak kłoda na ziemię, a na jego miejscu pojawił się Dassanar.
- Najwyraźniej całą armię Królestwa da się pokonać przykładając im czymś ciężkim przez łeb kiedy nie patrzą. – mruknęła Pola do Barn, jednak jej towarzyszka była już w połowie drogi do Egzekutora, i teraz to ona rzucała się na szyję mężczyźnie.
- Całe szczęście, że przybyłeś!
- No ale, my przecież... – elfka zrezygnowana machnęła ręką – A niech tam.
- No proszę, ktoś tutaj się jednak do czegoś przydał – zauważył z uśmiechem na ustach Damian, wsuwając się do namiotu zadziwiająco płynnie jak na kogoś o takich gabarytach. Zaraz za nim, już mniej płynnie, wkroczył Dollan z mieczem w dłoni. Egzekutor rozejrzał się po namiocie, pokręcił głową i schował broń.
- Jak zwykle, nic dla nas nie zostawiłyście.
- Tak w ogóle... – rzekł Szampierz, gdy już udało mu się odkleić od swojej towarzyszki – To mogłyście nas uprzedzić, że wybieracie się na taką akcję.
- Po co? Świetnie sobie dałyśmy radę – burknęła Pola – A wy też mieliście dobrą zabawę.
- Nie drąż tematu, szkoda strzępić język – pohamował Dassanara Damian, gdy zauważył, że Egzekutor już chciał dalej brnąć w rozmowę z oburzoną kobietą.
- No dobra, najwyraźniej wyeliminowaliśmy z gry większość ich stanu osobowego – stwierdził Dollan, ostrożnie wyglądając z namiotu – Przydałoby się teraz odkryć, czego oni tutaj...
- Świętego Szmaalla – wcięła się Bernadetta, przyglądając się jakiemuś kawałkowi papieru.
- Yyy... no to w takim razie, gdzie...
- Dosłownie rzut kamieniem stąd, za namiotozbrojownią po lewej.
- Skąd ty to wiesz? – uniósł się poirytowany Egzekutor. Ktoś albo próbował sobie z niego zakpić, albo zupełnie nie miał wyczucia czasu i świadomości, jak dochodzi się do rozwiązań w toku przygody.
- Z tego – Wtajemniczona wręczyła towarzyszowi dokument, który trzymała w dłoniach.
- A skąd to masz?
- Od niego – tu wskazała na leżącego obok, nieprzytomnego oficera.
- Aha. No to w porządku – odparł oschle Dollan, przyglądając się kartce.
- No to na co jeszcze czekamy? – zniecierpliwiony Damian w jedną dłoń chwycił miecz, a w drugą naładowaną kuszę. – Im szybciej spuścimy im łomot i zabierzemy to święte cośtam, tym szybciej wrócimy do domu i będziemy mieli święty spokój.
Zanim ktokolwiek zdołał zareagować, Fechtmistrz wybiegł z namiotu i popędził w kierunku wskazanym przez Barneyek. Dopiero po chwili konsternacji reszta drużyny zdała sobie sprawę z tego, co się dzieje, i wybiegła za swoim kompanem. Gdy minęli namiot pełniący roboczo funkcję zbrojowni, ich oczom ukazała się wykopana dziura, a na jej dnie pozłacana i ozdobiona błyszczącymi diamentami skrzynia. Oraz, co nie mniej istotne, sześciu ciężko opancerzonych gwardzistów, którzy obecnie celowali z kusz albo dzierżyli piki skierowane prosto na Damiana, który to z kolei kuszą mierzył w jednego ze strzelców, a miecz kierował w stronę jednego z włóczników.
- Poddajcie się teraz, a daruję wam życie! – krzyknął Fechtmistrz, czym wprawił wrogów w lekką konsternację. Zaczęli przyglądać mu się z uwagą. To znaczy, dotychczas przyglądali mu się w stylu watahy wilków, które właśnie zauważyły, że owca zdała sobie sprawę ze swojej przegranej pozycji. Teraz przyglądali mu się jak wilki, które zauważyły, że owca mimo tego radośnie podskakuje i macha do swoich przyszłych oprawców. Nie żeby to miało zniechęcić wilki do rozerwania owcy na strzępy, ale w danym momencie ciekawsze wydawało się oglądanie tego interesującego przypadku.
- No dobra, żarty się skończyły – Dollan wyciągnął miecz, zaraz po nim za ostrze chwycił też Dassanar. Z tyłu stały Barney i Pola, które trzymały już napięte łuki.
- Masz rację, wodoleju, żarty się... – jeden z gwardzistów zrobił o krok za daleko i zanim się zorientował, jego pika była już przecięta w połowie mieczem Damiana, a w stronę jego twarzy zbliżała się z zawrotną prędkością kolba kuszy. W tym samym momencie siły przytomnych obrońców artefaktu zmniejszyły się do pięciu.
Koledzy powalonego rycerza przez chwilę przyglądali się naprzemian leżącemu towarzyszowi i wojownikowi o potężnej tuszy, który go powalił. W głowach każdego z nich pojawiło się pytanie „co ktoś zamierza z tym zrobić?”, które potrzebowało jeszcze kilku chwil by przerodzić się w pytanie „co ja zamierzam z tym zrobić?”.
- Widzicie, chłopcy, jestem gruby. Ludzie nie podejrzewają grubych o bycie niebezpiecznymi. Myślą, że grubi są zabawni. Myślą, że grubi nie umieją walczyć. Źle myślą. – wyjaśnił spokojnym tonem Damian. – Dlatego proponuję, żebyśmy wszyscy dali sobie spokój. Wy pójdziecie do siebie, my do siebie, i wszyscy będą zadowoleni.
Zaraz po tych słowach dwa bełty poszybowały w stronę Fechtmistrza, trafiając go kolejno w prawą dłoń, dzierżącą miecz, i w lewe ramię. Damian zakołysał się lekko, po czym runął na ziemię jak długi.
Dwóch strażników z włóczniami zaszarżowało na Dollana i Dassanara, którzy zręcznie uniknęli pierwszych, morderczych pchnięć, a potem zaserwowali swoim przeciwnikom odpowiednio szybki chwyt za włócznię i cięcie po gardle, oraz obrót o sto osiemdziesiąt stopni i przebicie mieczem na wylot. Jeden z kuszników, mających wciąż naładowaną broń, posłał bełt w kierunku Barney, która tylko dzięki szybkiemu unikowi zamiast w serce oberwała w prawą rękę. Wtajemniczona krzyknęła z bólu i wypuściła z rąk łuk, po czym upadła na ziemię. Swoją strzałę zdołała jednak wysłać Pola, która trafiła wspomnianego kusznika w brzuch i jednocześnie powaliła go na plecy. Dwaj pozostali strzelcy odrzucili kusze na bok i chwycili za miecze, co prawdopodobnie było największym błędem w ich karierze. Jeden z gwardzistów starł się z Szampierzem i po krótkiej wymianie cięć został dźgnięty w udo i upadł, trzymając się za obficie krwawiącą ranę. Drugi zamachnął się na Dollana, jednak potężny cios z góry został sparowany i odbity, a następnie Egzekutor wyprowadził błyskawicznie cięcie, rozcinając przeciwnikowi brzuch.
- No to chyba tyle – Dollan schował miecz i rozejrzał się dookoła. Dopiero teraz tak naprawdę zdał sobie sprawę z faktu, że dwóch jego kamratów leży rannych. – Dass, Pola, moglibyście im jakoś...
Egzekutor dostrzegł, że elfka bez żadnego ponaglania dopadła do dwukrotnie postrzelonego Damiana i z wyraźną troską na twarzy zaczęła przeszukiwać swój mieszek z ziołami w poszukiwaniu czegoś odpowiedniego. No cóż, pomyślał, stosunki międzyludzkie potrafią być dość zawiłe. Dassanar z kolei sam dopowiedział sobie resztę zdania i przysiadł obok Barney, która na pierwszy rzut oka była nieprzytomna, ale gdy Szampierz jej dotykać, czy to w okolicach rany, czy to doszukując się ewentualnej rozpalonej głowy, to kąciki ust dziewczyny niezauważalnie się uniosły.
- No dobra, eee... – Dollan wyciągnął ze swojej torby jedną ze swoich run, a następnie szybko położył ją na pozłacanej skrzyni. Dwie kolejne runy cisnął na ziemię obok swoich rannych i opatrujących ich towarzyszy. Następnie wyciągnął również niewielką, metalową tabliczkę i kilkakrotnie uderzył palcem w różne przyciski na niej się znajdujące. Przez kilka chwil stukał potem palcami o skrzynię ze zniecierpliwienia, aż w końcu nastąpiło coś pomiędzy plusknięciem i odgłosem rozrywanego materiału, a cała piątka razem z ładunkiem rozpłynęła się w powietrzu.
- I co powiemy Kapitule jak już wrócimy do Stolicy? – zapytał jeden z oficerów Królestwa wyglądających ostrożnie z namiotu stojącego nieco na uboczu.
- Powiemy... powiemy tak. Budynek miał iść na Straż Miejską, nie, no to przejechaliśmy się spalić trochę dokumentów, faktur za śmieci, za materiały budowlane. Ja wiem, że to miało iść na makulaturę, no ale Wielki Mistrzu, kto to dzisiaj kupuje, nie. No, a poza tym to była tajemnica.
- Panie majorze, czy pan chce przekonać Wielkiego Mistrza taką farsą?
- Powiedzmy po prostu prawdę.
Na chwilę w namiocie zaległa głucha cisza, a potem kilka mieczy zostało wyciągniętych.
- Znaczy się – zaczął precyzować autor niefortunnego pomysłu – Powiemy, że wyruszyliśmy na wyprawę w celu znalezienia Świętego Szmaalla, który był pogańskim artefaktem zdolnym dawać życie, a gdy już go znaleźliśmy to napadła na nas drużyna elitarnych skrytobójców Wielkiego Klasztoru. W akcie heroizmu, nasi gwardziści zniszczyli pogański artefakt doskonale wiedząc, że tylko Święty Ogień może dawać i odbierać życie. Wróg został zmuszony do ucieczki, misja zakończona sukcesem, cześć i chwała bohaterom, i tak dalej.
- Brzmi nieźle.
Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 20:11:21 pm
C


I

   Ten letni dzień miał być wyjątkowy dla małej wioski Kryjnócki. Miejscowa zielarka i wiedźma Greta czuła to w kościach. Wiele lat spędziła na zbieraniu ziół, warzeniu z nich różnych mikstur i leczeniu za ich pomocą najróżniejszych przypadłości kryjnóczan. Mimo dość dojrzałego wieku trzydziestu sześciu wiosen czuła, że rozwijane przez nią umiejętności magiczne okażą się kiedyś kluczem do wielkości. Z każdym przemijającym rokiem coraz bardziej pragnęła opuścić rodzinną wieś i czekała na sposobny moment, by zrealizować swój ryzykowny plan. Zwiastunem nadchodzącej zmiany miał okazać się niezwykły gość.

   Podszepty i wytykanie palcami przez mieszkańców podążały za nim, gdy kroczył wiejską ścieżką. Greta studiowała notatki w swoim dzienniku, siedząc przy ladzie, kiedy mężczyzna przekroczył próg jej chaty. Wiedźma oderwała wzrok od kajetu i na moment zaniemówiła na widok przybysza, zanim wydusiła z siebie:
   – Któż ci to zrobił, nieszczęśniku?
   Na słomianej macie za wejściem stał zielonoskóry człowiek o budowie i aparycji żaby. Jego tułów był niezwykle krótki w porównaniu z długimi rękoma i olbrzymimi nogami, głowa masywna, przyozdobiona parą szeroko rozstawionych czerwonych oczu o poprzecznych, wrzecionowatych źrenicach. Nosił skórzaną zbroję, kompletną poza butami, które nie weszłyby na płetwiaste stopy. Na plecach zawieszone miał dwa miecze na krzyż. Twarz jego wykrzywiła się w jakimś grymasie z którego trudno było odczytać emocję, zaś gula na szyi nabrzmiała do imponujących rozmiarów.
   Gula zapadła się wraz z ogromnym, apokaliptycznym wręcz westchnieniem.
   – Taki się urodziłem – powiedział takim tonem, jakby musiał po raz tysięczny tłumaczyć to samo.
   – Och... Przepraszam, nie chciałam... – speszyła się Greta.
   – Nie przejmuj się – mruknął gość, podchodząc bliżej i niespiesznie ogarniając wzrokiem wnętrze chaty. Tę zwykłą, jednoizbową chałupę z piwnicą od pozostałych odróżniały drewniana lada, suszące się pod sklepieniem zioła oraz duża ilość książek wypełniająca dwa regały i sporą część wolnej przestrzeni. Księgi – sądząc po ich grubości, traktujące o poważnej tematyce – zalegały pod łóżkiem, na podłodze, na ladzie...
   – Myślałem, że trafiłem do zielarki – dodał z rozbawieniem w głosie. – Nie przyszedłem jednak leczyć się z bycia człekokształtną żabą. Jestem wędrownym najemnikiem, a mój zawód wymaga ode mnie regularnego zaopatrywania się w mikstury lecznicze. Chciałbym kupić ich kilka.
   – Najemnikiem... – powtórzyła Greta, zamyślona. Nigdy w życiu nie słyszała o żaboludziach, a przeczytała wiele dzieł o bagnach, ich faunie i florze. Sięgnęła po pięć małych flaszek wypełnionych szkarłatnym płynem i zapakowała do tobołka.
   – W zasadzie... nie szukasz obecnie jakiejś pracy? Wyglądasz na zdolnego.
   – Biorę dwadzieścia sztuk za większość zleceń – odparł mężczyzna. Potrzebujesz ziół? Zlikwidować kogoś?
   – Nie do końca. Chciałabym, byś udał się ze mną i jednym znajomym do Lyondell.
   – Lyondell, stolica dominium... - mruknął najemnik.
   – Dokładnie – skinęła głową Greta. – To dość daleko, więc pojechalibyśmy powozem. Służyłbyś nam jako eskorta.
   – Nie ma problemu. Sam tam zmierzam, nie musisz więcej nic tłumaczyć. Dwadzieścia sztuk złota.
   – Och, dam ci pięćdziesiąt, plus mikstury – oznajmiła wiedźma z uśmiechem, wręczając żaboczłekowi sporej wielkości sakiewkę. Długie, zakończone kulistymi przyssawkami palce wprawnie odwiązały sznurek.
   – To zaskakująco hojna oferta.
   – Jest jeden kruczek... musisz nam pomóc się dostać do willi Oliviera Niekradnyja.
   Cisza.
   – Oceta? – spytał w końcu najemnik, zaskoczony. Greta skinęła głową. – No dobrze, za taką cenę mogę to zrobić. Ale to potężny człowiek. Dlaczego chcesz się z nim spotkać?
   Wiedźma wstała ze swojego siedzenia za ladą, wydobyła torbę podróżną z szafki i z niespotykaną wprawą zaczęła się pakować.
   – W takim razie postanowione. Odpowiem ci, ale najpierw powiedz mi, jak masz na imię?
   – Astraeion – przedstawił się najemnik, przysiadając na wolnym miejscu na ladzie.
   – Greta, miło cię poznać. Widzisz, nazywasz się jak jeden z nich.
    – To nie tak – mężczyzna wzdrygnął się niekomfortowo. – Imię nadała mi matka. To jej dziadkowie tutaj przypłynęli, a ona wyszła za miejscowego mężczyznę.
   Kobieta zaśmiała się znad torby, którą napełniała wyselekcjonowanymi ziołami.
   – Spokojnie, przyjacielu! Nie jestem z tych, którzy pragną powrotu do przedwojennego porządku. Czyniłam tylko spostrzeżenie. Być może wiesz, że Olivier Charles Niekradnyj... znany jako „Ocet”... Jest jednym z niewielu, którzy dorobili się na podboju trzech zakonów.
   – Nic mi o tym nie wiadomo – stwierdził Astraeion. – Jak tego dokonał?
   – Na szabrze i z pomocą kompanii popleczników. Gdy cesarstwo Layil załkładało swój nowy porządek, armia wznosiła własne twierdze i systematycznie likwidowała struktury obronne z podbitych ziem, pozostawiając je bez opieki. Ocet jest zwykłym watażką. Zajmował opuszczone budynki, czasami „wypraszając” najpierw różne ugrupowania, które się tam osiedlały. Następnie sprzedawał im i innym ziemie, korzystając z tego, że powstające dopiero dominium nie miało jeszcze dobrej kontroli nad własnym terytorium. Podejrzewam, że Niekradnyj posiada coś, na czym mi zależy.
   Greta jeszcze raz sprawdziła zawartość torby. Zapas mikstur leczniczych dla Astraeiona i siebie na wszelki wypadek, kolekcja ziół, z których mogła nawarzyć parę użytecznych wywarów, zielnik, bukłak z wodą, trochę chleba i suszonego mięsa, sakiewka z oszczędnościami... tak, była gotowa. Od dawna czekała na ten dzień.
   – Ruszajmy zatem – oznajmiła, przywdziewając szatę wyjściową, zakładając spiczasty kapelusz i sięgając po stojącą w kącie izby dębową laskę. Razem z najemnikiem wyszli na zewnątrz. Żelazny klucz zabrzęczał w zamku.
   – Nie mogę uwierzyć, że to robię – powiedziała cicho, stojąc przed zamkniętymi drzwiami własnej chaty. Oczy jej zwilgotniały. Latami przygotowywała się na ten moment. Wreszcie zdobyła się na odwagę, by wykonać pierwszy krok.

II

   Południowe słońce przyjemnie grzało w bezchmurny dzień. Wiedźma maszerowała raźnym krokiem, prowadząc ze sobą najemnego woja.
   – Hej, Greta! – zawołał w jej kierunku stary Willem cierpiący na bóle stawów, pracujący na miedzy. – Dokąd się udajesz z tym wypłoszem?
   – Nie będzie mnie przez parę dni – odparła kobieta, ignorując wzmiankę o żaboczłeku. – Wójt już wie, ma klucz do mojej chaty! W spiżarce znajdziecie wasze normalne mikstury i twoją maść, nie martwcie się!
   – Hę? Ale dokąd zmierzasz?
   – Do Lyondell! Powozem!
   – No, coś podobnego! Szerokiej drogi! – stwierdził Willem i wrócił do swoich zajęć.
   – Nigdy nie opuszczałam wioski na dłużej niż dzień – wyjaśniła Astraeionowi. – Ludzie w Kryjnócce są bardzo życzliwi. Polegają na mnie, więc lepiej, bym wróciła w jednym kawałku.
   – Nie chodzi ci o pieniądze, prawda? – spytał żaboczłek. Był niesamowicie rosły. Gdy szli ramię w ramię, przewyższał Gretę o prawie trzy głowy.
   – W ogóle. To, co postaramy się osiągnąć w Lyondell, ma związek z magią. Nie wyglądasz mi na osobę korzystającą z magii, więc nie oczekuję po tobie, że zrozumiesz. Gdy spotkamy się z Airem, postaram się wytłumaczyć ci więcej. Tam mieszka – wskazała laską przed siebie, na stary przydrożny dąb rosnący przy porośniętym trawą kopcu, z którego wystawał dymiący blaszany komin.

   Ziemia przy drodze opadała łagodnie, formując nieckę biegnącą pod pniem dębu. Pomiędzy korzeniami znajdowały się niezbyt wysokie drewniane drzwi. Z drugiej strony dobiegał brzęk metalu.
   – To może chwilę potrwać – powiedziała Greta. – Aire jest dosyć trudnym człowiekiem. Niezbyt lubi przebywać z innymi.
   Wiedźma z całej siły zadudniła w drzwi. – Aire! AIRE! To ja, Greta! Wychodź stamtąd!
   Wbrew oczekiwaniom kobiety, metaliczny stukot ustał dosyć szybko. Szuranie, odgłos kroków. Ochrypłe chrząkanie.
   Drzwi rozchyliły się powoli. Spomiędzy nich wysunęła się rudowłosa głowa o nieobecnym spojrzeniu.
   – Cześć, Greta. Co to za jeden? – spytał, wskazując na Astraeiona. Najemnik przewrócił oczami.
   – Będzie nam towarzyszył w podróży. Chodź, jedziemy do Niekradnyja!
   – Wejdźcie – mruknął Aire, otwierając drzwi. Był korpulentnym, niewysokim mężczyzną. W zamieszkanej przez niego ziemiance krył się warsztat; stoły wypełniały dziwne żelazne i drewniane obiekty nieprzypominające ani narzędzi, ani elementów pancerza. Niektóre elementy wirowały, w innych widać było małe obracające się zębatki. wyciągnął wielki skórzany plecak i bez słowa zaczął napełniać go urządzeniami.
   – Aire, to jest Astraeion, najemnik – zaczęła Greta – Astraeion, Aire półkrasnolud. I pozwolę sobie dodać, pan automatów.
   – Jestem tylko inżynierem – odparł Aire, nie patrząc na gości. – Jesteś Layilem? – zwrócił się do wojownika, nadal nie nawiązując kontaktu wzrokowego. – Mój ojciec był żołnierzem dominium. Zostawił mi to – wskazał na podłużną broń palną zawieszoną na ścianie. – Muszkiet z czasów wojny. Rzadki egzemplarz. Wycofali prawie całą swoją zaawansowaną broń z powrotem na kontynent.
   – To prawda, nigdy nie spotkałem się z kimś, kto posługiwałbym się taką bronią – powiedział Astraeion. – Potężna jest?
   Półkrasnolud wybuchnął śmiechem. – Wystarczająco potężna, by zapewnić cesarstwu zdecydowane zwycięstwo. Przyda nam się.
   Po stosunkowo niedługim czasie Aire był gotów do drogi i drużyna udała się ścieżką dalej na północny zachód, pod oberżę, przy której zatrzymywały się furmanki. Tam mieli złapać wóz do stolicy.
   – Powiedzcie mi – zagadnął Astraeion, siedząc z Gretą i Airem przy stole w tawernie, jedząc zamówione przez nich na obiad mięso z ziemniakami. – Jak to się stało, że w maleńkiej wiosce znajduję kogoś takiego, jak wy? Przemierzam dominium od dawna, ale nigdy w życiu nie spotkałem... no... – spojrzenie jego padło na plecak półkrasnoluda obładowany tajemniczymi urządzeniami.
   – Wystarczy tylko wiedzieć, gdzie szukać – odparła zielarka. – Jak już mówiłam, to, co zamierzamy zrobić, ma związek ze sztukami magicznymi.
   – Obecny klimat polityczny nie sprzyja byciu uczonym – wtrącił Aire znad talerza. – Lyondell ma akademię magii, ale to, czego w niej uczą, woła o pomstę do nieba.
   – Czarodziejów u nas nie brak – powiedział Astraeion ze sceptyzmem w głosie. – Często musiałem z nimi walczyć i za każdym razem ocierałem się o śmierć.
   – A który z nich zmienił cię w żabę? – spytał inżynier. Greta odstawiła sztućce, by rzucić mu zaszokowane spojrzenie.
   – Aire! – wykrzyknęła z dezaprobatą.
   – Daj spokój. Dobrze wiesz, że żaboludzie nie istnieją.
   – Właściwie... – uciął Astraeion. – W tym celu sam zmierzałem do Lyondell. Pewne zlecone mi zadanie nie przebiegło pomyślnie. Pewna kobieta rzuciła na mnie urok.
   – Mówiłem. – wtrącił Aire. – Jakaś polimorfia.
   – To było dosyć dawno temu – kontynuował najemnik. – Miałem za zadanie pozbyć się czarownicy terroryzującej pewną wieś. Jak nie wypali ze swojego kostura!... Widziałem magów rzucających kulami ognia, przywołującymi zmrażającą zamieć, lecz nigdy nie spotkałem się z takim czarnoksięstwem. Myślałem, że do końca życia pozostanę maleńką żabą. Po pewnym czasie stałem się... tym – wskazał na siebie. – Musiałem od nowa uczyć się wielu rzeczy.
   – Czyli jednak... – powiedziała Greta, wzdychając.
   – Okłamałem cię, bo tak jest mi łatwiej. Teraz jestem pewien, że tamta suka służy Ocetowi. Zamierzam się zemścić.
   – Wiesz, ile to zmienia? – Kobieta zerwała się z krzesła. Po raz pierwszy Astraeion widział wiedźmę rozgniewaną. – Wiesz, co by się stało, gdybyś nam tego nie powiedział? To komplikuje sprawy. Musimy się wycofać – powiedziała, patrząc na Airego.
   – Damy radę – odparł półkrasnolud. – Od lat planowałaś ze mną tę wyprawę, a ja obiecałem ci, że udam się z tobą i będę cię wspierał niezależnie od przeciwieństw. Popatrz – wskazał za okno. – Podjeżdża nasz wóz. Idziemy.

III

Woźnica oznajmił, że za pięć sztuk złota zabierze całą trójkę do Lyondell. Astraeion postanowił dać dwie sztuki od siebie, Aire dołożył kolejne dwie. Drużyna ruszyła na prostej drewnianej furmance wraz z czwartym pasażerem – wyraźnie sędziwym elfem.
   – Co macie na myśli? – najemnik wyraził swoją dezorientację. – W czym przeszkadza waszemu planowi to, co powiedziałem?
   Greta zignorowała pytanie, w milczeniu patrząc na przesuwający się krajobraz.
   – Nie przeszkadza – uspokoił go półkrasnolud. – Widzisz, nauczanie magii się zmieniło odkąd Layil założyło tutaj swoje dominium. Jasne, magowie są tak samo potężni jak dawniej, ale potrafią jedynie posługiwać się zaklęciami zniszczenia. Bajecznie prosto je skontrować, jeśli wie się jak.
   – A co stało się z pozostałymi czarami?
   – Wiedza o nich nie zaginęła – kontynuował Aire, – choć stała się zdecydowanie mniej powszechna. Po prostu dominium oferuje olbrzymie sumy za wszystkie znalezione artefakty magiczne. Jeśli nie posiada się kamienia runicznego z zaklęciem, tylko dostatecznie potężny artefakt pozwala skupić w sobie energię wystarczającą do rzucenia inkantacji niespisanej w formie runicznej.
   – Wszyscy decydują się je wyprzedać... – mruknęła smętnie wiedźma.
   Koła wozu podskakiwały na wyboistej kamiennej drodze.
   – Nawet się nie waż o tym myśleć, Greta! – huknął gniewnie inżynier. – To, co powiedział Astraeion, tylko potwierdza nasze przypuszczenia. Szajka tego zbira musi być w posiadaniu jakiegoś artefaktu, który pozwoli ci w końcu wypróbować wszystkie zaawansowane zaklęcia, które spisałaś. Nie sprzedasz tego, co już zdobyłaś. Za bardzo mi pomogłaś w moich badaniach, bym teraz po prostu pozwolił ci się poddać.
   – Moglibyśmy naprawdę dużo zarobić. Kupić sobie własny dom w stolicy.
   – Popatrz – Aire wstał z siedzenia i odebrał dębową laskę z rąk Grety. Podważył nożem prawie niewidoczne nacięcie w trzonku. Drewniana pokrywa na zatrzasku odskoczyła, obnażając misternie wykonane gniazdo. Inżynier wydobył z niego barwne pomarańczowoczerwone pióro.
   – Pamiątka po twojej babce, Glendzie – rzekł, umieszczając piórko w dłoniach kobiety. Było ciepłe w dotyku. Jej oczy zeszkliły się. – Pióro feniksa! Niesłychanie rzadkie. Nigdy nie powiedziałaś mi, skąd twoja staruszka wpadła w jego posiadanie. Feniksy to bardzo rzadkie ptaki. Swoje pióra darują jedynie tym, którym naprawdę ufają. Nie da się ich im odebrać siłą, po prostu ulegają spaleniu.
   – Dosyć już! – jęknęła Greta, dławiąc się z goryczy, ściskając mocno pióro. Wiązało się z nim zbyt wiele wspomnień. Bawiła się nim odkąd była mała. Talent magiczny był w jej rodzinie silny. Ojciec z matką pokazywali jej, jak za jego pomocą wzniecać ogień, a potem rzucać inne zaklęcia. To ono rozbudziło w niej zainteresowanie magią jako nauką i sztuką.
   Aire usiadł na swoim miejscu, patrząc na wiedźmę ze stroskanym wyrazem twarzy.

   Po paru minutach wypełnionych jedynie stukotem podków i skrzypieniem kół, Astraeion postanowił przerwać milczenie.
   – Więc pióro feniksa nie wystarczy wam, by rzucać tajemne zaklęcia? – spytał.
   – Jest potężne, ale to nadal za mało – odparł Aire. – To nie wszystko. W szczycie laski Grety znajduje się zaklęty żołądź z wieloletniego dębu. Udało jej się kiedyś kupić go od wędrownego kupca za mniej więcej równowartość jej chaty. Wiem, bo sam użyczyłem własnych oszczędności.
   – Wydajesz się bardzo zaangażowany w jej sprawę.
   – Coo?... „Jej”? – Aire zarumienił się. – To dla dobra nauki, synu. W każdym razie, i to nie wystarczy. Posiadamy również te maleństwa – nacisnął przycisk na metalowej skrzyneczce z tyłu plecaka. Z otworu wyskoczyły dwa srebrne, cylindryczne przedmioty. Inżynier podniósł je na wysokość oczu. – Nazywam je bateriami kwasowymi. Umożliwiają mi gromadzenie i przechowywanie pewnej ilości energii. Służą do zasilania niektórych narzędzi i konstruktów, które zbudowałem.
   Aire westchnął, wkładając baterie z powrotem na miejsce. – Nie znalazłem jeszcze sposobu na sprzężenie ich z relikwiami w lasce, jednak i one nie dadzą raczej odpowiedniej ilości energii.
   – Jak dużo jej potrzebujecie? – spytał najemnik. – Z tego co mówicie wynika, że jesteście w posiadaniu naprawdę dużej potęgi.
   Na te słowa Greta ożywiła się.
   – Prawdziwy mistrz czarodziejstwa nie rzuca zaklęć – przemówiła, – lecz tworzy narzędzia, które rzucają je za niego. Przeczytasz o tym w wielu starych podręcznikach. Czary rzucające czary – to wyrafinowana forma magii. Jej koszt rośnie w takim tempie wraz z zasięgiem działania, że potrzebne są bardzo potężne źródła many. Ale gdy już ci się uda...
   – Więc ile wam jeszcze trzeba?
   – Cóż, – mruknął Aire – trudno dokładnie zmierzyć energię magiczną. Niewątpliwie to, co dominium zdeponowało w Nexusie, wystarczyłoby nam z nawiązką. He, he...
   – Nexus dysponuje takimi rezerwami mocy, że zasila pozostałe warownie dominium – dodała Greta. – Co oni mogą tam trzymać?
   – To musi być coś niesłychanie potężnego. – odpowiedział inżynier. – Jak dusza starego boga, o ile takowi rzeczywiście istnieją.
   – Istnieją – odezwał się nagle stary elf jadący wraz z nimi, który do tej pory kompletnie milczał. – Czy nie słyszeliście o przebiegu wojny? O jej początku?
   – Niewiele – przyznała wiedźma. Aire pokręcił głową. Astraeion podrapał się po głowie w niepewności.
   – To dlatego, że przeklęci Layilowie fałszują historię – warknął starzec. – Chcą, byśmy zapomnieli. Ale ja mieszkałem w Shalarze, gdy ich flota przybyła z południa. Stolica Królestwa Ognia w jednej chwili zmieniła się w krater. Cały trzon zakonu, siedziba nieśmiertelnego ognia – zdmuchnięte za jednym zamachem jak płomień świecy. Dziś ludzie mówią, że nie wiedzą, co się stało, a ja to widziałem na własne oczy. Ich statek flagowy, Eklipsion... właściwie olbrzymia barka, wielka jak miasto, z tym działem zajmującym cały jej pokład. Przecież to przez nią woda zalała sporą część kontynentu, zmieniając ją w bagno!
   – Ale moment wystrzału – kontynuował z ogniem w oczach – będę pamiętał do końca życia. Ledwie majaczył na horyzoncie, a i tak dźwięk ładowania działa słychać było aż na brzegu. Przerażający, nieustannie narastający, w końcu wściekle głośny, jak ryk oszalałej bestii. A potem pisk w uszach... wszyscy momentalnie ogłuchliśmy. Wystarczyło nam, że czuliśmy trzęsienie ziemi od uderzenia. Dzień zmienił się w noc. O takiej mocy nie śniło się klasztornym arkanistom. I wtedy... wtedy przyszła fala. Zabrała wszystko, cały mój dobytek.
   – Cokolwiek to było, ta wojna została przegrana, zanim w ogóle się zaczęła – dokończył po chwili refleksji.
   – Czy Layilowie nie byli eksploratorami z Królestwa, którzy wyruszyli na poszukiwania nowych ziem? – spytał Astraeion.
   – O tak. Ich odległymi potomkami. Zdążyli stworzyć swój własny język. I wrócili, by nas zjednoczyć. Artefakt, którego energię wykorzystali do starcia Stolicy z powierzchni ziemi, z pewnością znajduje się teraz w Lyondell.

IV

Nad stolicą dominium górował Nexus – wielka magiczna cytadela. Furmanka zatrzymała się pod obskurną karczmą gdzieś blisko centrum. Szyld odpadł jakiś czas temu. Miastowi pili i bawili się w akompaniamencie skocznej muzyki. Greta wyjęła izbę z trzema łóżkami na jedną noc. Sama nie bardzo mogła spać z lęku pomieszanego z ekscytacją. Część nocy spędziła na warzeniu mikstur.
   Następnego dnia drużyna wypoczęta i najedzona udała się na poszukiwania domu Oliviera C. Niekradnyja.
   – Przepraszam – zaczepiał mieszkańców Astraeion. – Nie, nie chcę pieniędzy, nie o mój wygląd chodzi... nie... nie wie pani, gdzie mieszka Olivier Niekradnyj? A może pan?...
   – Hej! – krzyknął do towarzyszów Aire. – Mam wskazówki, dokąd iść. Jego willa jest niedaleko stąd, w centrum miasta. Musimy iść na północ. Podobno jest bielona, murowana i wystawna. Chodźcie za mną.

   Droga wędrowców biegła obok cytadeli w sercu Lyondell. Nexus otaczały wysokie na trzydzieści stóp mury. Kamienna uliczka była całkowicie wyludniona.
   – Czujecie to? – spytała Greta. – Jakieś dziwne wibracje dobiegają spod ziemi, z wnętrza tego miejsca.
   Istotnie, nawet barwy ulegały zakrzywieniu w pobliżu budynku. Niebo wydawało się zielonkawe, a skóra przybierała purpurowy odcień.
   – Niesamowite – stwierdził Astraeion, teraz cały żółciutki. – Strzeże go pewnie więcej klątw natychmiastowej śmierci, niż jest mieszkańców miasta. – Kobieta i półkrasnolud przytaknęli mu. – Naprawdę coś takiego istnieje? Tylko zmyślałem – dodał z rozbawieniem.
   – Nie, coś takiego naprawdę istnieje – odparł Aire. – Och! Patrzcie.
   Mijali właśnie jedno z wejść do cytadeli. Ciężkiej żelaznej bramy strzegło sześciu strażników w niezwykłych zbrojach.
   – To członkowie Chromatycznej Armii – szepnęła Greta. – Elitarne layilskie oddziały. Nie patrzcie na nich tak nachalnie!

Parę przecznic za cytadelą drużyna znalazła biały pałacyk wyróżniający się na tle podobnych rezydencji. Napis przy bramie głosił:

OLIVIER CHARLES NIEKRADNYJ
KOMPANIA PRZEWŁASZCZANIA NIERUCHOMOŚCI

   – Nawet się z tym nie kryje, hiena jedna – powiedziała Greta.
   – Nie musi, jeśli ma tyle pieniędzy – zauważył najemnik. – Złoto to potęga. Jaki macie plan?
   – Taki – odparła wiedźma, wznosząc kostur w górę. Wypowiedziała inkantację antymagii i ukształtowała czar w formie novy. Fioletowa sfera wykwitła ze szczytu laski, rozchodząc się daleko we wszystkie strony, obejmując sobą całość budynku.
   – Co to nam dało? – spytał żaboczłek. Zauważył, że pióro i żołądź połyskiwały przez laskę złocistym kolorem.
   – Tam jest... tam jest! – zawołała Greta, nie mogąc powstrzymać podniecenia. W środku budynku jeden punkcik jaśniał tym samym światłem. – Zgodnie z planem. Chodźcie! – niemalże ciągnęła towarzyszących mężczyzn do środka. Brama do posesji i drzwi wejściowe były otwarte. W środku, w marmurowym holu wejściowym znajdowały się bliźniacze ciągi schodów, biegnące wzdłuż ścian na piętro. Między nimi u ich stóp, za bogato zdobionym drewnianym biurkiem rezydowała asystentka.
   – Dzień... dobry – zwróciła się do drużyny, gdy przekraczała drzwi pałącyku. Na chwilę się zawahała, gdy jej wzrok padł na żaboczłeka – witam w KPN. W czym mogę pomóc?
   – Witam. My do pana Niekradnyja – oznajmił nonszalancko Astraeion, podchodząc do biurka.
   – Czy są państwo umówieni?
   – To tam, prawda? – spytała Greta niecierpliwie, nie mogąc oderwać wzroku od świetlistego punkciku, znajdującego się teraz na piętrze, za ostatnimi drzwiami po prawej stronie. Wiedźma wskazała na niego palcem. Spojrzenie asystentki podążyło za gestem.
   – Ta... tak, to jego biuro... – odparła, zlękniona.
   – Doskonale – powiedział najemnik. – Proszę zanotować ważną wizytę pana Astraeiona.
   Dziewczyna nie próbowała ich zatrzymać, gdy ruszyli razem w kierunku biura. Aire zapukał do drzwi i nie czekając na odpowiedź, wszedł do środka, dobywając muszkietu.

   Ujrzeli przystojnego mężczyznę w średnim wieku, ubranego w elegancki biały kaftan. Siedział pochylony nad książką z kubkiem wody w ręku. Uśmiechnął się dobrotliwie, unosząc wzrok znad lektury.
   – Czemu zawdzięczam tę niezapowiedzianą wizytę? – przemówił barytonem. Zielarka wpatrywała się w wiszący u jego szyi kamień. Matowy i szkarłatny w kształcie gwiazdy. Zaklęcie antymagii wciąż się w nim odbijało, teraz nieco słabiej.
   – Ocet – warknął Astraeion, zdejmując miecz z pleców. – Odpowiesz za to, co zrobiła mi jedna z twoich czarodziejek!
   – Och, chodzi ci o Matyldę? – Olivier uśmiechał się nadal, powoli wstając, ale na jego czoło wstępowały kropelki potu. Rzucał ukradkowe spojrzenia na półkrasnoluda celującego w jego głowę. – Magia przemiany to jej specjalność. Rzadko zdarza się jednak, by jej przeciwnicy uchodzili z życiem... Mogę wam to jakoś zadośćuczynić? Chcecie złota?
   – To musi być fragment gwiazdy – mamrotała do siebie Greta, sięgając po jedną z uwarzonych poprzedniego dnia mikstur. – Piękny rdzeń meteorytu, który spadł w wyjątkowy dzień w wyjątkowe miejsce... – odkorkowała fiolkę i zaczęła pić.
   – Każ jej przywrócić mi ludzką postać, skurwysynu – wycedził najemnik, zbliżając się do mężczyzny.
   – Wszyscy jesteśmy lekko zmartwieni – mówił Olivier, stawiając krok do tyłu i powoli kładąc rękę na amulecie. – Może omówimy to na spokojnie przy obiedzie? Zaoferuję wam ziemię, udział w kompanii, i ognistą EKSPLO...
   Ocet wzniósł magiczny kamień do góry. Huk wystrzału zagłuszył jego słowa. Mikstura niewidzialności miała natychmiastowe działanie, przenosząc wiedźmę na niższy plan. Sylwetki stały się niewyraźne i szare, zobaczyła jednak kulę ognia przenikającą przez nią i rozsadzającą pomieszczenie. Smukła postać zwinnie skoczyła do tyłu.
   Greta miała ochotę krzyknąć, widząc, że zamazany półkrasnolud klęknął na ziemi. Prezes KPN skulił się z bólu, trzymając za rękę. Jej uwagę przykuła jednak niezwykle połyskująca drzazga, jakby w zwolnionym tempie odpryskująca od powierzchni gwieździstego amuletu, unosząc się pośród migoczących opiłków. Upadła na drewnianą podłogę obok Airego.
   Nie miała czasu ani siły. Olivier mógł w każdej chwili rzucić kolejny niszczycielski czar. Kobieta rzuciła się po drzazgę, powracając do fizycznego planu. Znalazła się w płonącym pomieszczeniu.
   – Aire! – krzyknęła do ogłuszonego inżyniera, wciąż klęczącego na kolanie. Poczuła, że ktoś łapie ją za rękę.
   – Nie możemy tutaj zostać, musimy uciekać! – dobiegł ją głos Astraeiona.
   Półkrasnolud powoli otworzył oczy. Wokół niego momentalnie zmaterializował się półprzezroczysty żółty bąbel, a następnie pękł, skwiercząc głośno.
   – He, he... Ach, zaraza... – Aire powstał i prędko nacisnął przycisk na metalowej skrzynce z tyłu plecaka. Para nabrzmiałych stalowych cylindrów wystrzeliła ze środka, sycząc, i eksplodowała w zderzeniu ze ścianą. Inżynier sięgnął po leżący na ziemi muszkiet, gdy i jego żaboczłek porwał i zaczął biec, ciągnąc za sobą parę podróżników.
   – Moja ręka! Zapłacicie mi za to! – wrzasnął Olivier. Krwawił obficie z lewej dłoni. – FURIA STRZAŁ!
   Drużyna wybiegła na ulicę. Grecie wystarczyło oddechu tylko na tyle, by zdołać się napić wywaru przyspieszenia i zadrzeć spódnicę. Ruch stał się łatwiejszy. Uciekała nadal, starając się złapać oddech.
   – O, cholera! Nie zatrzymujcie się!
   Wiedźmę zdjął strach, gdy na chwilę się odwróciła. Chmara czarnych strzał zmierzała szybko w ich kierunku. Skręcały w trakcie lotu w kierunku jej, Astraeiona i Airego.
   – W lewo, w lewo! – krzyknęła. Kostur wyślizgał jej się z rąk. Nie przestając biec, odwracała się, by wymierzyć zaklęcie odbicia, ale trafiała naraz tylko jeden, dwa pociski. Czasami chybiała kompletnie. Co gorsza, jeszcze większa ilość zdawała się nadlatywać zza zakrętów.
   Okrzyki paniki rozniosły się po ulicach. Inni ludzie zaczęli uciekać w tym samym kierunku, przepychając się nawzajem. W pewnym momencie Astraeion zauważył mały dwukonny powóz stojący przy jednym z domów, gotów do drogi. Jako najszybszy z całej trójki, rzucił się na niego.
   – Wio, wio! – krzyczał, łapiąc za lejce i nie czekając na pozostałych. Greta i Aire ledwie uczepili się powozu, gdy koła zaczęły się obracać. Żaboczłek złapał ich i wciągnął na pokład.
   – Nie... nie... – półkrasnolud wskazał na nadlatujące z oddali czarne strzały, nie mogąc złapać oddechu. Astraeion klął pod nosem.
   
   Wtem ognisty pocisk trafił w kapelusz wiedźmy, strącając go z głowy i zapalając.
   – ATAKUJĄ NAS! – ryknął najemnik, gwałtownie skręcając. Jeźdźcy na koniach wyłaniali się zza budynków, uzbrojeni w rózdżki, łuki i kusze.
   – Nie wyjeżdżaj z miasta! – rozkazała Greta widząc, że zabudowania Lyondell zaczynają się oddalać, a powóz wjeżdża na polną drogę.
   – Odbiło ci? Żeby więcej tych zbirów mogło nas znaleźć? Zróbcie z nimi coś!
   – Airemu nie trzeba było dwa razy powtarzać. Inżynier przeładował muszkiet i oddawał strzały w kierunku pościgu. Zielarka położyła się w powozie, czasami wstawiając głowę i odbijając jakieś zaklęcie.

V

   Z jakichś dwu tuzinów siepaczy, którzy opuścili z nimi miasto, ostała się ich może połowa. Powoli, jeden po drugim, zatrzymywali się, wygrażając lub próbując dosięgnąć kogoś z drużyny ostatnim celnym strzałem. Ostatnie czarne strzały gdzieś zniknęły. Słońce chyliło się ku zachodowi.
   – Ile czasu już jedziemy? – spytał Aire. Lyondell stało się jedynie małym punktem na horyzoncie.
   – Musimy się ukryć – oznajmił Astraeion. – Jadę tak głęboko w bagna, ile starczy koni. Macie lepszy plan?
   – Nie... tego nie planowałaś – odparł ponuro półkrasnolud, patrząc na Gretę.
   Wiedźma nie odpowiedziała. Starała się uspokoić. W końcu przypomniała sobie o tym, co wyniosła z domu Oceta. Sięgnęła do kieszeni płaszcza i wygrzebała z niego kawałek magicznego amuletu, dość sporych rozmiarów drzazgę. Aire przyjrzał się jej.
   – To nadal zbyt mało – stwierdził.
   – Nie, myślę, że to może wystarczyć – żachnęła się kobieta. – Możesz wsadzić ten kawałek do jednego z twoich narzędzi... arkanometru, prawda?
   – Arkanoradaru. Może jest to jakiś pomysł, ale na co ci to? Daj go tutaj... – inżynier wyciągnął z plecaka płaski przedmiot ledwo mieszczący się w dłoni. Otworzył klapkę z jego boku i próbował wetknąć do niewielkiego otworu podłużny, wrzecionowaty fragment. Siłował się tak przez chwilę, znaim Greta wydarła mu urządzenie i przełamała drzazgę na pół.
   – Co ty robisz?! – krzyknął Aire. Wiedźma podała mu radar. Inżynier nacisnął mały czerwony przycisk. Na tarczy pojawił się blady punkcik. – Och, jednak działa!...
   Nastał wieczór. Konie stały się zbyt zmęczone, by biec dalej. Astraeion puścił je wolno. Drużyna znajdowała się parę mil w głębi bagien. Ze znaleźnych kawałków drewna drużyna rozpaliła ognisko.

   – Czemu cały czas patrzysz na radar? – spytała Greta. Było już późno w nocy.
   – Fragment gwiazdy się przemieszcza – odpowiedział Aire. – Popatrz, przybywamy stamtąd – obrócił urządzenie w kierunku Lyondell. Kropka była wyraźnie oddalona w lewo.
   – Słyszysz to? – podekscytowana wiedźma wybudziła śpiącego żaboczłeka i wskazała na tarczę arkanoradaru. Astraeion ziewnął przeciągle. – Jesteś nadal z nami?
   – Jasne... – mruknął. – Niczego nie załatwiliśmy w stolicy. Możemy spróbować złapać tego gnojka poza miastem.

   Dwa tygodnie później...

   – Uch... Nienajlepiej się czuję – oznajmił Astraeion.
   – Dopadł cię w końcu bagienny klimat? – spytała Greta. Żaboczłek skinął głową. To oznaczało kłopoty.
   – Udanie się tutaj było fatalnym pomysłem – mruknął posępnie Aire, naciskając przełączniki na arkanoradarze. – Trutnie, pijawki, moskity... nie wspominając o tych cholernych przemakających butach! – wybuchł, zrywając się ze zbutwiałego konaru, na którym siedzieli wędrowcy i w bezsilnym gniewie zamachnął nogą, rozbryzgując przed sobą strugę cuchnącej wody.
   Greta również najchętniej zapomniałaby o przesiąkniętych butach. Jakby tego było mało, jedzenie powoli zaczynało pleśnieć, ogień i dym nie odpędzały owadów bardzo skutecznie, lecz najgorsze było podupadające morale. Nawet Astraeion zaczynał tracić wigor.
   – Aire, jak daleko jeszcze do końca bagien? – jęknęła wiedźma do półkrasnoluda. – Idziemy już od ponad tygodnia.
   – Jeszcze jakiś jeden dzień – Aire powtórzył to samo piąty dzień z rzędu. Arkanoradar wskazywał bardzo ogólne położenie artefaktu do lokacji użytkownika. Punkcik na tarczy urządzenia z każdym dniem jak gdyby coraz wolniej zbliżał się do centrum. Czasami sprawiał wrażenie, jakby stał w miejscu, a nawet się oddalał. Półkrasnolud zapewniał, że właściciel artefaktu się przemieszczał. Było to rozsądne wyjaśnienie, w końcu grupa każdego dnia konsekwentnie maszerowała w jego kierunku. Greta podejrzała jednak pewnej nocy, nie mogąc zasnąć, jak inżynier kalibrował radar, obracając się z nim w różne strony, gmerając przy przełącznikach i okazyjnie drapiąc się w głowę. Ostatnie, czego było im potrzeba, jest podanie w wątpliwość wskazań ich narzędzia nawigacyjnego.

   Następnego dnia marszu plamka w końcu znalazła się w samym centrum.
   – Jak to możliwe? – wychrypiał Aire. – Dokąd my zabrnęliśmy?
   Po paru minutach brodzenia przed siebie grupa natrafiła na warownię pośród bagien. Wyglądała na opuszczoną, jednak właśnie zmierzała do niej grupa uzbrojonych osób.
   – To jeden z bastionów starego Królestwa Ognia – stwierdziła kobieta. – Ocet musi mieć tutaj swoją kryjówkę.
   – Wygląda na to, że jego ludzie się tutaj gromadzą, by coś omawiać – powiedział najemnik.
   – O nie... – zmęczenie Grety dawało górę.
   – Już czas – pokrzepił drużynę Astraeion. – Tym razem nie pójdzie im tak łatwo.

Ciąg dalszy nastąpi...

Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 20:12:36 pm
Fenrir


Więc chcecie usłyszeć o dawnych czasach? O czasach pełnych niesamowitych zdarzeń, pościgów i strzelanin? O bardzo dawnych czasach pełnych niebezpieczeństw, kiedy to po świecie krążyła zdradliwa magia, a bogobojni rycerze zwalczali wszelkie zmory nocy i oszalałych magów? Dobrze, niech będzie. Jednak musicie wiedzieć, że jesteście dziś wyjątkowi, bowiem nie słuchacie opowieści pierwszego lepszego bajarza, który usłyszał tą historie od swojego dziada, który to słyszał ja od swojego dziada, a tamten od swojego i jeszcze tamten od jeszcze swojego. Wierzcie lub nie, ale wydarzenia, o których będę opowiadał są z pierwszej ręki. Tak! Nie tylko byłem świadkiem tych wydarzeń, ale również w pewnym sensie inicjatorem! Ale dość już gadania po próżnicy. Chcecie opowieść to będę opowiadał.

***

Gdy drzwi do katedry otworzyły się z hukiem siedzący w kącie Pustooki odruchowo sięgnął do kabury przy pasie.
- To ja! - krzyknął zdyszany, potężny mężczyzna o długich włosach i twarzy zarośniętej bokobrodami i wąsem - To ja, Jerzy! Wołaj Adalberta i resztę! Mamy robotę!
- Jaką robotę? – spytał Adalbert wyłaniając się niespodziewanie z cienia konfesjonału, poprawiając biskupią sutannę
- Coś się stało w St. Julian! Nikt nie przeżył! Mówią, że to demon albo mara!
- Demon albo mara? No nic trzeba będzie sprawdzić, taka nasza w końcu powinność. Wołaj Jana i Gwidona!
- A Baltazar?
- Jeżeli go tu znajdziesz – odpowiedział kapłan obojętnie – Choć nie liczyłbym na to. A ty Sebastianie – zwrócił się do Pustookiego – Siodłaj konie!     

***

Pędziliśmy, więc przez pustynie niczym Percival z drużyną przez saraceńskie stepy Jerozolimy. Pędziliśmy cwałem do St. Julian, małej wioski na południowy zachód od White Creek. Pędziliśmy, a było nas pięciu. Mianowicie ja, Adalbert, biskup diecezji White Creek jak i kapitan Oddziału Szybkiego Reagowania do Spraw Piekielnych. Wielcy jak góry Jan i Jerzy, przyrodzeni bracia, wychowańcy ulic i zaułków od Londynu przez Paryż do Nowego Amsterdamu. No i Gwidon, obślizgły, szary i giętki jak ślimak, lecz szybki niczym pająk. Jechaliśmy tak w piątkę na kolejną sprawę. Wypędzaliśmy już razem demony, diabły, zabijaliśmy wilkołaki, wampiry, gargulce i innych wysłanników Szatana. Jechaliśmy tak, by uratować kolejne dusze od mroku.

***

Słońce prażyło niemiłosiernie.  Czwórka jeźdźców skryta pod skórzanymi płaszczami zbliżała się do St. Julian. Już z daleka było widać i słychać, że coś jest nie tak jak być powinno. Nad suchymi ulicami wioski nie unosił się kurz, nie było słychać głosów ludzi ani hałasów warsztatów. Już z dużej odległości było wiadomo, że wioska jest pusta.
- Zbliżamy się – ostrzegł Adalbert – Z koni! Broń w gotowości!
Dalej poszli na piechotę zostawiając wierzchowce luzem. Gdy doszli do pierwszych zabudowań kapłan pokazał oddziałowi, aby użyli najbliższej chaty, jako osłony, a sam wyjrzał zza rogu. Zobaczył pustą ulicę. Żadnych ludzi, żadnych zwierząt, żadnych trupów, domy z zamkniętymi okiennicami. Jedynym, co przyciągało uwagę była ciemna, ciągnąca się plama na drugim końcu miasta.
- Jerzy! – zawołał biskup – Ładuj srebro! Tylko nie marnuj kul! Nie stać nas na chybianie! Gwidon, idziesz przodem! Jerzy, ubezpieczasz go! Ja ładuje srebro i idę za chwilę z Janem od drugiej strony. Zrozumiano?
- Tak Adalbercie – potwierdzili Jerzy i Jan.
- Tak Szefie – powiedział Gwidon.
Adalbert wyciągnął swojego modyfikowanego Colta Peacemakera z siedmio i pół calową   lufą, ładowanego kalibrem  0.44 Magnum. Odciągnął kurek do połowy, otworzył zasłonę i wyjął ołowiane kule, po czym sięgnął do kieszeni i wyjął sześć naboi błyszczących srebrem.  Załadował szybko, nie spodziewał się walki, dlatego nie chciał tracić czasu na większe przygotowania, odciągnął kurek do końca i dal Gwidonowi rozkaz to ruszenia, sam odczekał chwile i poszedł z Janem dookoła budynku, potem szybko przeskoczyli przez ogrodzenie oddzielające małe pastwisko od reszty wioski, przebiegli na druga stronę i ukryli się za następnym budynkiem. Adalbert ponownie wyjrzał zza winkla i zobaczył Gwidona, który przemieścił się dalej i od centrum wioski i stojącego tam saloonu oddzielało go jakieś dwieście metrów. Wtedy zatrzymał się niespodziewanie. Adalbert zobaczył jak podwładny wskazuje na knajpę, a potem na swoje ucho. Po chwili Adalbert też coś usłyszał. Na początku był to tylko niemożliwy to zidentyfikowania szum, potem, gdy się zbliżyli coraz wyraźniejsze dźwięki, kilka metrów dalej słyszał już, że to pianino. Muzyka. Ktoś w saloonie grał na pianinie.
- Słyszysz? – spytał Adalbert.
- Tak – odpowiedział Jan – Grają Five Card Shuffle, cholera. A podobno nikt nie przeżył.
- Idziemy!
Poszli dalej. Gwidon znajdował się już pod knajpą i dał znać, że droga jest wolna. Kapłan i jego podwładny ruszyli w stronę reszty oddziału, gdy dotarli na miejsce Gwidon i Jerzy ustawili się po lewej stronie od wejścia, a Adalbert i Jan po prawej. Na znak Gwidon i biskup wparowali jednocześnie do środka mierząc rewolwerami i sprawdzając uważnie każdy kąt wnętrza gospody, po czym zamarli na moment. W środku siedzieli ludzie, a pianino grało. Goście siedzieli, za barem stał barman, pianino grało i wszystko wyglądałoby normalnie gdyby nie to, że żaden z gości się nie poruszał, a przy pianinie nikt nie siedział.
- Cholera – przeklną Jan, który wszedł zaraz za Gwidonem – Co z nimi?
- Nie wiem – odpowiedział Adalbert – Zobaczmy. Ten samotny przy stole – wskazał.
Zbliżali się ostrożnie, cały czas celując w głowę osoby, do której podchodzili. Pozostali tymczasem uważnie obserwowali resztę saloonu, a w szczególności samo grające pianino. Duchowny podszedł do mężczyzny przy stole i szturchnął go rewolwerem. Gość opadł na stół.
Biskup wstrzymał oddech, pociągnął za skrytą pod kapeluszem głowę. Twarz była nienaturalnie blada, nawet jak na trupa. Kapłan odchylił zamkniętą powiekę nieboszczyka i odetchnął. Pod powieka znajdowało się normalne, trupie oko.
- Nie żyje – powiedział – I nie wstanie.
- Ale dlaczego nie żyje, szefie? – spytał Gwidon ze zniecierpliwieniem.
Adalbert przycisnął palcem odsłonięte przedramię martwego mężczyzny.
- Hmm…
Wyciągnął nóź i naciął mięsień, potem mocniej, potem wbił brzeszczot w rękę tak, że przybił ja do stołu. Wyjął. Klinga była czysta.
- Wysuszeni – stwierdził – Nie ma w nich kropli krwi.
- Wampir? – spytał Jerzy.
- Wilkołak? – zawtórował Jan.
- Nie wiem. Sprawdźcie innych!
Trójka podwładnych rzuciła się do pracy, a dowódca w tym czasie podszedł do pianina i obejrzał je dokładnie. Instrument właśnie przestał grać Five Card Shuffle rozpoczął nową piosenkę. Adalbert nie znalazł żadnego mechanizmu, dzięki któremu pianino mogłoby grać samo. Pozostawała tylko jedna odpowiedz. Magia. Instrument był zaczarowany. Biskup szybko podszedł do drzwi i wyjrzał na zewnątrz. Patrzył w stronę plamy, którą wcześniej zauważył z drugiego końca wioski. Teraz już widział i czuł wyraźnie.   
- Wszyscy wysuszeni jak ten piasek na zewnątrz – przerwał zamyślenie Jerzy.
- U mnie tak samo – powiedział Jan.
Gwidon tylko kiwnął głową.
- To nie wampir ani wilkołak – stwierdził Adalbert.
- W takim razie, co? – spytał Jan – Krew wyssana? Wyssana! Ani chybi krwiopijca.
- Popatrzcie – kapłan wzlatał plamę – Widzicie? Czujecie?
- Krew…
- Tak. Rozbryzgnięta plama krwi. Idziemy tam! Jerzy, przyprowadź konie!   
- Porzygał się? – spytał Jan po drodze
- Raczej nigdy jej nie wypił.
- To, dlaczego miałby ja wysysać z tych ludzi? 
- Wątpię, aby ich wyssał.
- To, co zrobił?
- Myślę, że po prostu wyciągnął z nich krew.
- Jak zwał, tak zwał, ale, po co?
Dotarli na miejsce. Stąd było widać, że dalej plama przeobraża się w wąską ścieżkę prowadzącą na zachód.
- Dlatego – Adalbert wskazał ścieżkę krwi.
- Nie rozumiem Adalbercie.
- Wydaje mi się, że chce żebyśmy go gonili.
- Co? Kto to jest?
- Czarownik. Chyba do tego oszalały. .
- O cholera.
- Noo, łatwo nie będzie – odezwał się Gwidon.
- Nigdy nie jest łatwo. Łatwość grozi popadnięciem w rutynę, a rutyna zabija.
- To, co robimy, szefie?
- Chyba nie mamy dużego wyboru jak podążać tym śladem.
- Prosto w pułapkę?
- Takie nasze powołanie.
Było już dobrze po południu, gdy Jerzy wrócił z końmi. Adalbert i Jerzy ponownie załadowali ołowiane naboje. Napoili je przy lokalnej studni, przedtem dokładnie sprawdzając czy z wodą jest wszystko w porządku. Potem wyruszyli, a towarzyszyła im muzyka, cały czas grana przez upiorne pianino.   
 
***

Jechaliśmy, więc dalej. St. Julian było martwe i nigdy do żywych nie powróciło, choć w okolicy była kopalnia srebra. Takie miejsca nigdy nie ożywają. Ludzie się ich boją. I bardzo dobrze, nigdy nie widomo, co taki mag po sobie pozostawił. Niektóre zaklęcia potrafią przetrwać tysiące lat po śmierci czarodzieja. Dlatego nawet w naszych spokojnych czasach można natrafić na pewne anomalie. Pozostałości po dawnych czasach, przypominające nam jak straszna potrafiła być magia, gdy wpadła w niepowołane ręce. Jak wszyscy wiecie udało nam się na szczęście temu zaradzić w prosty sposób. Nie próbowaliśmy pilnować, aby magia nie została użyta przez nieodpowiednich ludzi do nieodpowiednich celów, bo nieodpowiednich ludzi strasznie trudno jest kontrolować już nie wspominając o kontrolowaniu magii. Postanowiliśmy, więc magie unicestwić raz na zawsze. Oczywiście chodzą jeszcze słuchy o czarownikach tu i ówdzie. Ba! Oficjalnie jest wiadomym, że nasz świątobliwy papież ma specjalny oddział magów na swoje usługi. Powiedziałem, że postanowiliśmy usunąć magie raz na zawsze, lecz niestety i to jest niemożliwe. Dlatego czarodzieje Papy Rzymskiego zajmują się natychmiastowym i kategorycznym niszczeniem wszelkiej innej magii. Dlatego o tych cudach i dziwach, o wampirach i wilkołakach, o wszelkim czarownictwie słyszeliście tylko w opowieściach. Tu, w cywilizowanym świecie nic z tego nie pozostało, ale wybierzcie się do dalekiej Afryki, gdzie ludzie czarni jak smoła wciąż odprawiają czary, a po lasach biegają przedziwne stwory. Albo do krainy Maurów. Mówią, że Muzułmanie praktykują czarnoksięstwo na szeroka skale. Magowie są tam na porządku dziennym, a diabły i demony pilnują ich pałaców! Co? Wracać do opowieści? Dobrze, dobrze, tylko w gardle mi coś zaschło. Można by jeszcze jeden kufelek? O dziękuje! W porządku wróćmy do historii. Powoli nadchodził wieczór, gdy zbliżyliśmy się do kolejnej wioski.

***
Cienki ślad prowadził przez stepy, aż na ich drugą stronę u podnóża gór. Na pograniczu była wioska. Tym razem widać było migotające światła lamp i było słychać zwykły dla takich miejsc hałas. Podjechali bliżej. Na skraju wioski znowu zsiedli z koni i weszli miedzy zabudowania. Po wiosce tu i tam kręcili się ludzie. Nic nie wyglądało niepokojąco. Mimo to Adalbert kazał swoim ludziom mieć się na baczności.
- Z czarownikami nigdy nie wiadomo – powiedział biskup – Ślad się tu urywa. Trzeba przesłuchać mieszkańców i przeszukać wioskę.
- Co to w ogóle jest za miejsce? – spytał Jan.
- Nie wiem. Dowiedzmy się.
Czwórka podeszła do pracującego przy przerzucaniu widłami siana mężczyzny.
- Dobry człowieku! – zawołał kapłan – Jak nazywa się ta osada?
Człowiek nie odpowiedział, nawet nie spojrzał na przybyszy.
- Hej! Mówi się do ciebie! – krzyknął Jerzy ciągnąc mieszkańca za ramię.
Mężczyzna zwrócił głowę w kierunku Adalberta. Biskup odskoczył w tył wyciągając jednocześnie rewolwer, akurat na czas, gdyż widły trzymane przez rolnika kierowały się wprost w jego brzuch.
Oczy mieszkańca wioski na pierwszy rzut oka wydawały się być całkowicie czarne. Wydawały się takie, bo gdyby się dokładniej przyjrzeć można, by zauważyć, że oczy te po prostu nie maja koloru lub, że oczu nie ma. W ich miejscu nie było jednak oczodołów. Była otchłań. Tak ciemna, że traciła kolor i tak nieskończona, że gdyby umieścić tam wszechświat, który również jest nieskończony to można by go tam zgubić na zawsze.
- Pustooki! – zakrzyknął Adalbert.
Odskakując jednocześnie wyciągnął broń. Wycelował instynktownie i wypalił z bliska prosto w głowę napastnika. Mężczyzna upadł głucho na piasek, a huk wystrzału i dym prochu rozległ się po okolicy. Zwróciło to uwagę innych mieszkańców osady, którzy zwrócili się w kierunku przybyszów. Teraz widzieli, że wszyscy mieli oczy wypełnione otchłanią. Co gorsza chwytali za broń.
- Jasna cholera! Przemienił całą wioskę! – krzyknął Jan wyciągając rewolwer.
- Kryć się! Do osłony!
Posłuchali bez gadania. Jan i Jerzy ukryli się za stojącym na drodze wozem. Adalbert schował się za budynkiem, a Gwidon wdrapał się na przeciwległy dom, przykucnął za ceglanym kominem i zdjął z ramienia swojego Winchestera.
***
Widzę, że wielu z was nie wie, o czym mówię, gdy wspominam o Pustookich. Otóż są to ludzie, którzy zostali pozbawieni duszy, a jednocześnie pozostawieni przy życiu. Jak pisze Święty Krzysztof z Burgundii, istnieją dwa główne rodzaje Pustookich. Zniewoleni i Wolni. Zniewoleni jak sama nazwa wskazuje są w pełni zależne od tego, kto zabrał im dusze. Wolni mają własną wolę i zostali Pustookimi z własnego wyboru. Ich zaletą jest to, że z racji tego, że nie muszą być kontrolowani przez kogoś innego, zazwyczaj wykonują swoje zadania lepiej. Dlaczego ktoś chciałby zostać takim potworem? Niektórzy są bardzo przywiązani do swojego ziemskiego życia i maja dusze tak nieczyste, że po śmierci nie czeka ich nic innego jak Piekło i wieczne katusze. Przemienienie w Pustookiego natomiast może przedłużyć im czas na ziemi, a przez lata wiernej służby mogą odpokutować swoje grzechy i dostąpić zbawienia. 

***

Mieszkańców było dużo więcej. Kule leciały jak grad w kierunku członków oddziału, jednak biskup nie od dziś cenił, jakość ponad ilość. Strzały Pustookich były niecelne za to każda kula wysłana przez Adalberta i jego kompanów trafiała w cel.
Gdy szala zwycięstwa wyraźnie przechyliła się na stronę przybyszy w kościółku na środku miasta rozległ się wielki huk, a deski z dachu i ścian wyfrunęły na metry w górę i boki. Ze zrujnowanego budynku wyłoniła się nienaturalnie wysoka i chuda postać. Istota paliła się czarnym ogniem.
Stała tak przez chwile napawając się zdziwieniem, które ukazało się na twarzach wrogów.
- Hahahaha! – zaśmiała się postać – Papieskie pieski po mnie przyszły! No to chodźcie!
- Poddaj się czarowniku! – krzyknął Adalbert zza osłony – Poddaj się, a może dostąpisz jeszcze zbawienia!
- Żebyście zaciągnęli mnie z powrotem do laboratorium?! – spytał oszalały mag – Abym znowu mógł być poddawany eksperymentom?! Aby banda głupców myśląca, że może ujarzmić potęgę Lucyfera znowu zadawala mi cierpienie?! Nigdy!
Wraz z tymi słowami czarnoksiężnik wykonał skomplikowany gest i zakrzyknął.
- Wy tez jesteście głupcami! Cholernymi głupcami! Nic nie jest w stanie mnie powstrzymać! Zgniecie! Giiiiiińcieeeee!
Z rąk czarownika wystrzeliły ogniste kule. Jedna za drugą, po kilka na raz. Nie było momentu, żeby w okolicy kogoś z oddziału Adalberta coś nie wybuchało.
- Ja pierdole – zaklną biskup – Ładować srebro!
- Ale w nas nawala! – krzyknął Jan.
- Ani się wychylić! – odkrzyknął mu Jerzy   
Kapłan ponownie odciągnął kurek swojego Peacemakera, aż kliknął dwa razy. Charakterystyczne C-O. Otworzył zasłonę i wyjął ołowiane naboje. Wyciągnął sześć srebrnych kul. Przekręcił bębenek, aby mieć pewność, że wszystkie ołowiane pociski zostały wyjęte. Przy przekręcaniu bębenek wydał  charakterystyczne kliknięcie. Adalbert zamknął oczy, wciągnął powietrze głęboko po czym odetchnął. I zaczął się modlić.
- Pater noster, qui es in cælis, sanctificetur nomen Tuum!
- Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje! – powtarzali chórem podwładni.
Klik. Zadźwięczał bębenek po włożeniu pierwszej kuli.
-  Adveniat regnum Tuum!.
- Przyjdź królestwo Twoje!
Klik.
- Fiat voluntas Tua, sicut in cælo et in terra!
- Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi! 
Klik.   
- Panem nostrum quotidianum da nobis hodie!
- Chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj!
Klik.
- Et dimitte nobis debita nostra, sicut et nos dimittimus debitoribus nostris!
- I odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowajcom!                                                     
Klik.
- Et ne nos inducas in tentationem,sed libera nos a malo!
- I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego!
Klik. Ostatnia kula.
- Quia Tuum est regnum et potestas, et gloria in sæcula sæculorum!
- Bo Twoje jest królestwo i potęga, i chwała na wieki!
Klik. Biskup odciągnął kurek Colta do trzeciego stopnia. L.
- Amen!
- Amen!
Klik. Ostatni. Kurek odciągnięty do końca, do czwartego stopnia. T.
 Adalbert otworzył oczy. Kolory i dźwięki były teraz wyraźniejsze, a czas płynął jakby wolniej. Kapłan słyszał jak palce czarownika ocierają się o siebie przy rzucaniu ognistych pocisków. Czuł jego zapach. Nieludzki. Nienaturalny. Jakby zamiast krwi potu miał magiczne wywary. Gdy wychylił się zobaczył nerwowe ruchy źrenic w siatkówce maga. Jego oczy również były nienaturalne. Zmieniały kolory, podrygiwały pod ciągłymi nerwowymi tikami i miały kształt gwiazdy. Biskup uchylił się przed jednym pociskiem, potem przed następnym i uniósł broń. Wycelował i strzelił. Prosto w czoło. Trafił. Czarownik upadł. Kule ognia przestały nadlatywać. Adalbert zaczął biec w jego kierunku. Wiedział, że to jeszcze nie koniec, a ma bardzo mało czasu. Myślał, że zdąży. Nie mógł pozwolić mu wstać. Był już w połowie drogi, gdy efekt modlitwy przestał działać. Zmysły powróciły do normalności, a czas zaczął płynąc normalnie. Wtedy czarownik wstał. Podniósł się błyskawicznie i równie szybko rzucił zaklęcie. Z jego dłoni wystrzeliła ciemna materia. Dowódca oddziału wiedział co to jest. Wiedział, że jest śmiertelnie groźne i wiedział, że jest już zbyt blisko, by się uchylić. Kiedy już przeklinał swoja głupotę i żegnał się z tym światem pocisk z czarnej materii odbił się pół metra przed nim. Zobaczył po prawej jeszcze jedna postać o śniadej skórze i łysej głowie. Czarnoksiężnik wydal się równie zdziwiony obecnością przybysza i zamarł na chwilę.
- Baltazar! – Adalbert rozpoznał maga – Jak miło cię widzieć!
Baltazar uśmiechnął się tylko po czym rzucił zaklęcie. Oszalały czarownik wyleciał na dwieście metrów w górę. Biskup zareagował natychmiast. Strzelił w spadający cel. Trafił w prawe płuco. Zaraz po nim wystrzelił Gwidon. Prosto w brzuch. Jan chybił. Jerzy poprawił w lewe udo. Czarnoksiężnik leciał w dół na spotkanie ze śmiercią. Był już pięćdziesiąt metrów nad ziemia, gdy nagle zniknął.
- Ki diabeł?! – krzyknął Gwidon.
- Gdzie on się podział? – zapytał Jerzy.
- Gdzie ta dziwka Lucyfera?! – wywrzeszczał Jan, zły na siebie za chybienie.
- Teleportował się! – powiedział Baltazar.
- Skurwysyn teleportował się w locie! Postrzelony cztery razy! – stwierdził Adalbert – Baltazarze! Możesz go wyśledzić? Ciemno się robi.
- Oczywiście – mag wziął się za badanie śladu po teleporcie.
- Mogłeś zjawić się wcześniej.
- Nie mogłem. Dobrze o tym wiesz Adalbercie.
- A tam nie mogłem, nie mogłem. Wy magowie nigdy nie możecie.
- Jesteśmy zajętymi ludźmi, a ja w szczególności. W szczególności dzisiaj.
- A to czemu?
- Musisz być naprawdę zapracowany skoro zapomniałeś. Dziś pełnia drogi Adalbercie.
Twarz biskupa pojaśniała nagle.
- Faktycznie!
- Z tego tytułu nie mogę niestety z wami zostać, ale to chyba nie będzie problem, co?
- Pełnia! Zły dzień sobie wybrał ten czarnoksiężnik, oj zły.
- Hmmm – Baltazar wyprostował się po kontroli teleportu – Teleportował sto dwadzieścia kilometrów na północny zachód stąd. 
- Środek gór. 
- Dokładnie.
- Myśli, że ochroni go odległość. Możesz nas tam teleportować?
- Nie. Zablokował możliwość teleportowania się w promieniu trzystu kilometrów.
- Nie możesz tego przełamać?   
- Nie. Ten czarownik dużo silniejszy ode mnie. Udało mi się wyrzucić go w powietrze tylko dlatego, że wziąłem go kompletnie z zaskoczenia. Zaletą tej sytuacji jest to, że po tych wszystkich zaklęciach musi być osłabiony. 
- Ehhh… Nie ma więc co mitrężyć i trzeba za nim jechać – powiedział kapłan wsiadając na konia, którego przyprowadził Jan – Jedziesz z nami?
- Dobrze wiesz, że nie mogę – odpowiedział mag – Jest pełnia. 
- Dobrze, dobrze. Idź zatem w swoja stronę. A my jazda!
Wyruszyli galopem na północny zachód, w stronę gór. Słońce zaszło już niemal całkowicie, a Baltazar udał się w przeciwnym kierunku.   

***
Na początku tej opowieści wspomniałem, że było nas pięciu, a tymczasem jechało nas czworo. Pewnie część z was pomyślała, że staremu dziadydze pomieszało się już w głowie, ale prawda jest taka, że było nas cały czas pięcioro. Był z nami Balahir Ibn Aer Hir’n Ifit abn Akham. Czarownik z dalekiej Persji ochrzczony przez nas Baltazarem. Jak każdy mag mówił, że jest wiecznie zajęty ważnymi sprawami i badaniami. Jak każdy mag był zadufany w sobie i mimo, że służył Bogu i Papieżowi, ośmielał się bimbać na obowiązki. Jak o każdym magu mówiło się o nim, że jest dumną i ważna osobistością, a prawda jest taka, że jak każdy mag był zwykłym dupkiem. Jednak dupkiem, który zjawiał się w momencie największej potrzeby i wyciągał pomocna dłoń. Dlatego mówiłem, że jechało nas pięcioro, bo Baltazar jak to czarodziej był z nami choć go nie było. I był mi najdroższym przyjacielem.

***
Jechali już długi czas, a księżyc wznosił się powoli. Przed nimi rosło pasmo gór. Mimo, że wyjechali już ze stepów na zielone równiny to do podnóża szczytów wciąż pozostawało jakieś osiemdziesiąt kilometrów. Drużyna jednak była w dobrych nastrojach. W końcu była pełnia. 
- Już po nim! Tym razem dostanie po głowie! – mówił Jan, wciąż zły na swój chybiony strzał- Już po nim!
- Księżyc już wysoko! Z koni! – rozkazał Adalbert.
Zsiedli z wierzchowców i zaczęli biec. Niebo było bezchmurne.
Biegli tak najszybciej jak potrafili zostawiając konie w tyle. Biegli.
- Chłopcy! – krzyknął biskup – Wiecie co robić! Deus Vult!
- Deus Vult! – odkrzyknęli.
I wtedy wybiła północ. Adalbert uśmiechnął się, dwa długie kły zabłysły w świetle księżyca. Skoczył do przodu. W locie zamienił się w ogromnego kruka ze szponami ostrymi jak brzytwy i z dziobem zdolnym przebijać zbroje płytowe i magie jak masło. Zatrzepotał skrzydłami i uniósł się nad ziemią. Jerzy i Jan biegli już jako dwa wielkie wilki, a Gwidon zamienił się w cień i sunął po podłożu.
Ziemia drżała pod lapami wilków jak pod tysiącem kopyt, a powietrze drgało poruszane przez skrzydła kruka jak podczas huraganu. Cień poruszał się bezszelestnie.
Ptak zakrakał głośnio na co wilki odpowiedziały wyciem. Zbliżali się tak z niewiarygodną  prędkością do celu. Drużyna już wiedziała gdzie jest mag. Jan i Jerzy go czuli. Adalbert widział, a Gwidon po prostu wiedział. Gonili go na tle pełnego księżyca.
Nie minęło dużo czasu, a ranny czarownik był już w zasięgu. Nie był już otoczony czarnym ogniem, widać było, że jest osłabiony. Gdy zobaczył dwa wielkie wilki i ogromnego kruka wrzasnął ze strachu, chciał rzucić zaklęcie. Kapłan widział, że jest potężne, czarnoksiężnik musiał je przygotowywać przez cały ten czas. Mag nie zdarzył. Celował w wilki i kruka, ale nie wiedział, że w kompanii jest jeszcze jedna osoba. Gwidon zmaterializował się za nim wbił mu nóź w plecy. Adalbert zanurkował, wylądował na twarzy czarodzieja masakrując ja szponami i wbił mu dziób w serce po czym odleciał w górę. Jan zaatakował pierwszy rozgryzł gardło wroga. Jerzy zawtórował mu odgryzając ramie tuz przy barku. Jan wziął się za nogę wyładowując frustracje po nietrafionym strzale. Gwidon raz jeszcze uderzył nożem. Mag wrzeszczał z bólu.
- Dosyć! – krzyknął Adalbert, już pod ludzką postacią – Wystarczy!
Wilki cofnęły się po czym przybrały ludzką postać. Czarownik mimo straszliwych ran żył jeszcze i do tego wyglądał na przytomnego.   
- Posadźcie go na kolanach! Jak się nazywasz?!
- F…Franciszek – odpowiedział zrezygnowany mag. Szaleństwo w jego oczach ustąpiło przerażeniu.
- Uciekłeś z laboratorium?
- T-tak.
- Sprzymierzyłeś się z Szatanem, aby to zrobić?
- Ha! – czarnoksiężnik miał w sobie jeszcze trochę rezonu – Długo przedtem. Ci głupcy pojmali mnie myśląc, że zdołają przekabacić. Ale to ja przekabaciłem ich. Oszukałem jak dzieci. Udawałem, że zmieniłem stronnictwa, a wtedy oni rozpoczęli swoje eksperymenty. I dali mi moc! – jego oczy zabłysły. 
- Nic ci już po tej mocy! Przyznajesz się więc, że zdradziłeś Boga?
- Sam jesteś potwór! Wywołaniec! Powinieneś stać po naszej stronie!
- Ale nie stoję.
- Czemu?
- Gdyż zobaczyłem właściwą drogę. Stanąłem po stronie światła, by walczyć z Ciemnością. Z reszta nie ja jedyny. Jest wielu takich jak ja w innych częściach świata.
- Walcząc z Ciemnością niszczysz sam siebie! Żyjesz dzięki Ciemności!   
- Takie już nasze powołanie.   
Czarodziej milczał.
- Zatem przez moc nadaną mi przez Boga skazuje cię na kare śmierci i wieczne potępienie i cierpienia w zaświatach – odezwał się kapłan po chwili ciszy.
Adalbert wyciągnął rewolwer. Przystawił magowi do głowy. Odciągnął kurek. Cztery kliki. C-O-L-T. Dźwięk zwiastujący sprawiedliwą śmierć i niosący pokój.
- Wieczne cierpienia racz mu dać panie, a ciemność niech go ogarnie na wieki. Amen.
- Amen – zawtórowała drużyna. 
Adalbert pociągnął za spust. Dźwięk wystrzału rozległ się echem po górach, kwaśny dym gryzł w nozdrza. 
Oszalały czarownik upadł na zimie pchnięty przez ogromną siłę pocisku. Upadł martwy. Jego różnokolorowe oczy zgasły jak latarnie, jego dusza uleciała w nicość.
Daleko na wschód w wiosce o nazwie St. Julian, wśród trupów pozbawionych ostatniej kropli krwi upiorne pianino zagrało swój ostatni akord, a potem ucichło na zawsze.                                       
Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 20:13:31 pm
wardasz


Hieredan wytężył wzrok, wpatrując się w sobie tylko znany punkt na horyzoncie. Czy tylko mu się wydawało, czy widział daleko przed sobą strugę dymu? Nie był do końca pewien, aczkolwiek wedle wszelkich wyliczeń powinni być już niedaleko zajazdu. Aczkolwiek na takim dystansie nawet jego elfie oczy nie były idealne. Słysząc nawoływanie, otrząsnął się i zerwał do biegu, doganiając w kilka chwil swych towarzyszy. Liobelia, która czekając na niego szła tyłem, odwróciła się w kierunku marszu.
-Coś się stało? - zapytała. Każdy wiedział, że elfy mają najczulsze zmysły, częstokroć takie nagłe zatrzymanie się w jego wykonaniu zwiastowało kłopoty.
-Nic takiego - odpowiedział, wzruszywszy ramionami - wydawało mi się że widzę dymy na horyzoncie, ale pewności nie mam.

Ruszyli ramie w ramie na końcu grupy. Heiredan spojrzał na całą kompanię. Przodem szli jak zwykle Ugluk i Dagaric, głośno narzekając na niekończący się las i obiecując sobie spuszczenie srogiego łomotu każdej driadzie czy elfowi który by wyskoczył zza drzew. Przy tym ponownie raz po raz pociągali z bukłaka, ewidentnie wypełnionego czymś milszym krasnoludzkiemu podniebieniu niż woda czy zwykły codzienny zajer. Heiredan już dawno przestał się dziwić temu, ile alkoholu nosi ze sobą ta dwójka. Można by wręcz pomyśleć, że wielka torba Ugluka jest jednym wielkim bukłakiem. Poza tym, wyglądali dość komicznie obok siebie, mierzący sobie osiem i pół stopy wzrostu zielonoskóry i ledwo przekraczający połowę tej wartości brodacz. Za nimi szedł Artuard, zamyślony jak zawsze. Elf mógł zgadywać, czy czarodziej właśnie rozmyśla nad ulepszeniem kolejnego zaklęcia, bada otoczenie czy też rozmawia telepatycznie z Aeleirą. Fakt, że rozmowa dwiema elfkami idącymi za nim, właśnie Aeleirą oraz Toruviel, była ciut jednostronna, tylko potwierdzał ten fakt. Co ciekawe, złodziejka nie wydawała się zbytnio przejmować tym, że jej towarzyszka odpowiada półsłówkami, często nie słyszy co się do niej mówi i prosi o powtórzenie. Heiredan uśmiechnął się. Toruviel zawsze była małą, wesołą trzpiotką. Aż dziw brał, że potrafi spoważnieć, wchodząc do czyjejś rezydencji.

Kilka cali świecy później istotnie dotarli do zajazdu. Duży budynek gospody, stojące za nim zabudowania gospodarcze, zapach piwa i jadła, dźwięki biesiady, koni oraz warsztatów były wszystkim, czego pragnęli. Po tygodniu obozowania pod niebem, zwłaszcza w tak groźnym miejscu jak Tizgańska puszcza, każdy odda wszystko za ciepłą strawę, siennik i dach nad głową, zwłaszcza gdy ma przed sobą drugie tyle drogi w podobnych warunkach. Z podobnego założenia wychodzili ci, którzy postawili ów zajazd, i inwestycja zapewne się opłaciła, mimo że szaleństwem wydaje się stawianie czegokolwiek w samym centrum Tizgańskiej puszczy. Oznaczona kwitem lilii gospoda stała się wybawieniem wszystkich, których los zmusił do przekroczenia największego lasu świata.

Już przekraczając próg Heiredan wiedział że coś jest nie do końca tak ja powinno być. Albo po prostu tak nieziemsko cudownie, że wchodzący zawiesza się, nie pamiętając co ma robić. Kto jak kto, ale zarówno Uglukowi, jak i Dagaricowi od dawna już nie zdarzyło się aby stanęli na progu karczmy i zamarli, obserwując to co się wewnątrz dzieje. O tym, że coś takiego mogło się przytrafić Artuardowi, elf nie śmiał wcześniej nawet przypuszczać. A mimo to wszyscy jego przyjaciele stali i obserwowali wnętrze zajazdu. Wraz z Liobelią przepchnął się pomiędzy towarzyszami, by zobaczyć karczemną salę. Odgłosy biesiady mówiły mu, że w sali jest sporo ludzi, jednak nie przygotowały go na taki widok.

Karczma, która wedle opowieści była przystaniem dla nielicznych podróżujących przez puszczę, była pełna ludzi. O wiele zbyt pełna niż powinna być gospoda postawiona w takim miejscu, na tak ważnym, ale mało uczęszczanym szlaku. Heiredan spodziewał się karawany czy dwóch, kilku gońców, kilku najemników i pielgrzymów. Tymczasem sala karczemna pełna była najemników i zbrojnych, podróżnych i pachołków. Obecność jednolicie umundurowanych zbrojnych i sług z tunikach o podobnym kroju sugerował przybycie jakiegoś szlachcica. Kupców było tyle, że zajmowali dwa stojące obok siebie stoły. Tylko fakt, że na blatach stały miski i kufle, a nie mieszki i papiery, powstrzymał skojarzenie z giełdą. W kącie elf dostrzegł kilka postaci w czarnych tunikach z kapturami, z woalem zasłaniającym twarz-kapłanów opiekuna zmarłych. Dziwiła zarówno sama ich obecność tu (pielgrzymka? przewóz zwłok?), jak i ich zachowanie. Podczas nielicznych momentów, gdy czarni bracia opuszczali przycmentarne przybytki, starali się zazwyczaj całkowicie odciąć od wszelkich ludzi. Zatrzymując się w karczmach natychmiast zamykali się w pokoju, gdzie siedzieli zamknięci aż do opuszczenia przybytku, modląc się i medytując. Ci tymczasem siedzieli przy stole obserwując salę, jedząc, pijąc i dość radośnie rozmawiając o czymś. Daleko im było do swej klasycznej modlitewnej zadumy. Po przeciwnej stronie karczmy, w innym kącie, kilka osób namiętnie rżnęło w kości i karty, wśród graczy można było dostrzec co najmniej jednego podróżnego kupca. Gdzieś indziej grupa najemników i zbrojnych urządziła sobie zawody w siłowaniu się na rękę. Wokoło pełno było sprzedajnych mieczy, kibicujących kolejnym walkom. Kilka dziewek karczemnych nie nadążało z donoszeniem piwa, zaś przy barze siedziało kilku pachołków zajazdu, oczekując z lekkim zakłopotaniem na nieuchronna w takiej sytuacji awanturę. Zarówno Heiredan, jak i oni sami mieli poważne wątpliwości, czy w razie jakiejś większej burdy udałoby im się opanować salę.

Pierwszy zakłopotane zamyślenie przełamał Dagaric, ruszając szybkim krokiem ku siłującym się, zaraz za nim popędził Ugluk. Chwilę po tym ruszyła się Toruviel, odwracając się plecami do sali
-Heiri, zamów coś smacznego, a my poszukamy miejsca, dobra? No, magowie, ruszcie się! Liobelia!
Widząc że reszta drużyny wybudziła się z zadumy, ponownie się odwróciła i ruszyła w głąb sali. Zaraz za nią ruszyła Liobelia i Artuard, Aeleira stanęła zaś o boku Heiredana
-Tyle z sobą podróżujemy, a wciąż nie mogę tego pojąć. Czemu pozwalasz jej tak mówić? Ja nauczyłam ją co że ma się do mnie zwracać pełnym imieniem i co ono znaczy.
-Bo dziwnie mi wymagać od kogoś takiego jak ona aby przestrzegała takich zasad? Znasz jej historię. Znasz jej prawdziwe imię.
Odwrócił się, ruszając do baru. Nie chciał rozmawiać o przeszłości, myśli zaprzątała mu najbliższa noc. Zagęszczenie kupców w karczmie było dziwnie wysokie, natłok najemników wręcz niepokojący, obecność szlachcica w takim miejscu wzbudzała trwogę. A i akolici pana umarłych nie byli pokrzepiającą wróżbą. Coś się tu miało stać... Heiredan wahał się, czy chce się jak najszybciej dowiedzieć, co, aby się przed tym zabezpieczyć, czy lepiej to zignorować, licząc że przejdzie bokiem... mieszanie się w takie sprawy mogło być niebezpieczne.

Kilka chwil później Heiredan siedział wraz z Aeleirą i Liobelią przy stole, z wolna sącząc piwo i czekając na zamówiony posiłek. Wybór była naprawdę spory, co nie zmieniało faktu że ogólnie na posiłek w tak wypełnionej karczmie przyjdzie im poczekać. Korzystając z tej chwili, Artuard poszedł porozmawiać ze sługami pana umarłych, zaś Ugluk i Dagaric wciąż tkwili we wianuszków wojowników obserwujących siłowanie na rękę. Wprawdzie gęsty tłum widzów uniemożliwiał obserwowanie stołu z miejsca gdzie siedział Heiredan, aczkolwiek po dźwiękach i krzykach elf zdołał wywnioskować, że krasnolud wziął udział w zmaganiach i pokonał wszystkich z którymi zdążył się już spróbować. Toruviel zaś przysiadła się do kilku pachołków w tunikach z herbem wyobrażającym zielone jabłko na złotym tle, chcąc dowiedzieć się nieco na temat szlachcica który zatrzymał się w zajeździe. Po długim oczekiwaniu, wypełnionym rozmowami o poszczególnych gościach karczmy i narzekaniami, że pewnie Ugluk ponownie wplącze się (i ich wraz z sobą) w jakąś awanturę, powrócił Artuard, a zaraz po jego przybyciu przytruchtały dwie dziewki karczemne, przynosząc ich posiłek. Czarodziej poczekał, aż te oddalą się, po czym począł referować swe odkrycia.
-Twierdzą że są akolitami i że przewożą zwłoki dwóch łowców przygód szlacheckiego pochodzenia do rodzinnej krypty gdzieś na wschodzie. Reszta z nich, wraz z ciałami w specjalnych sarkofagach, jest na górze, mają wynajęty pokój. Nie jestem pewien, ale mam wrażenie że kłamią, choć nie wiem w czym dokładnie. Aczkolwiek nie zdziwiłbym się zbytnio, gdyby w ogóle nie byli kapłanami.
-I to wszystko? - zdziwiła się Aeleira - To jest efekt ostatnich czterech miesięcy nauki? Wydaje ci się, że w czymś cię okłamują?
-Przepraszam bardzo, że przez niemal całe życie studiowałem arkana pięciu żywiołów. Przepraszam, że wielokrotnie dzięki temu uratowałem wam życie, gdy twa moc natury, twoi zwierzęcy towarzysze i duchowi opiekunowie nie zdali egzaminu.
-Spokojnie, nie nadymajcie się tak - Toruviel, podchodząca właśnie do stolika, nie dała Aeleirze odpowiedzieć - Bo zaraz karczmę rozniesiecie, i gdzie będziemy spali?
-Dowiedziałaś się czegoś? - Heiredan wykorzystał zaskoczenie, by zmienić temat, odchodząc od zaczynającego się sporu zanim zdąży on dojrzeć. Kłótnie pomiędzy czarodziejami nie należą do najprzyjemniejszych, zwłaszcza gdy kłucą się czarodziej ludzki i elfi. A gdy elfa zmienić na elfkę, to już totalna apokalipsa wychodzi.
-Owszem. - odpowiedziała, siadając - Naszym błękitnokrwistym jest Elena z rodu Heimy, bratanica hrabiego Edryka von Heimiego, obecnie w podróży z rodzinnych włości do stolicy Imperium Trevanu. Służba twierdzi że nie ma pojęcia czemu tam zmierza, aczkolwiek jeden mówił coś o kilku jej zaufanych ludziach, którzy wiedzą wszystko. Ponoć jeden z nich jest tam - wskazała na tłum obserwujący siłowanie na rękę - ale nie wiem który z nich. Reszta dość umiejętnie zmieniła temat i nie pozwoliła delikatnie powrócić do niego, a ja nie chciałam działać agresywnie. Wątpię by wyszło, a oni mieli by szczególne oko na... - urwała, patrząc w sobie znany punkt w karczmie - no bez jaj, teraz to będzie zadyma.

Podążyli za jej wzrokiem. Do stolika przy którym trwała rywalizacja zmierzał potężny minotaur. Twarz Ugluka, wystająca ponad zgromadzonych, rozszerzyła się w uśmiechu. Mina Heiredana zrzedła. Minotaury znane były ze swej wielkiej siły, Ugluk zaś nie umiał przegrywać. Albo pokona go w zawodach, albo będzie chciał innym sposobem pokazać, że jest lepszy, co zapewne będzie wiodło prostą drogą do burdy. Wstał, skinął głową na Liobelię, po czym ruszył do zgromadzeniu, a wojowniczka podążyła za nim.

Nim przepchali się do pierwszego rzędu, Ugluk już walczył w minotaurem. Wyglądali ciut komicznie, stół był zdecydowanie zbyt niski dla nich, aczkolwiek nie wydawało się by im to w czymś przeszkadzało. Ku zadowoleniu elfa, jego towarzysz wydawał się mieć przewagę nad przeciwnikiem, który jednak nie okazywał na twarzy ani zbyt wielkiego wysiłku, ani lęku przed porażką. Ich dłonie powoli przechylały się, jednak tuż nad blatem nagle stanęły. Heiredan spostrzegł, jak nagle mięśnie minotaura napięły się o wiele mocniej, po czym zaczął on powoli prostować rękę, po czym przechylać w drugą stronę. Elf zaklnął pod nosem. Nie tylko porażka, ale i upokorzenie, drwina nie tylko po walce, ale i w jej trakcie, cała walka będąca drwiną. Ugluk będzie szalał. Heiredan nie mógł zobaczyć twarzy orka, ale dłuższe spojrzenie na jego rękę mówiło, że poszedł on na całość. Każde pasmo jego mięśni krzyczało że już więcej nie może, że się nie da. Chwilę potem dłoń Ugluka dotknęła blatu. Wokoło wybuchła wrzawa, gotówka poczęła zmieniać właścicieli, uniosły się kufle. Minotaur nie dołączył do ogólnej radości, powoli wstał, z pogardą patrząc na pokonanego rywala.

Wystarczyło jedno słowo. Jedno słowo zainicjowało reakcję, która pogrążyła karczmę w chaosie na długie chwile. "Ciota". Rzucone przez minotaura wystarczyło, by ork momentalnie zerwał się, rzucając na prawo i lewo przekleństwami i oskarżeniami o oszustwo, po czym uderzył swego rywala w szczękę, a następnie chwycił za kark i pociągnął w dół. Wielki minotaur uderzył z impetem w stół, łamiąc go na dwoje, po czym wokoło rozpętało się piekło. Część znająca wygranego rzuciła się mu pomóc, część po prostu uznała że takie zachowanie jest nieakceptowalne, więc także chciała wtłuc orkowi, inni uznali że to co zrobił minotaur była nieakceptowalna, więc rzucili się na pomoc Uglukowi, jeszcze inni chcieli się po prostu potłuc, kolejni zaś wręcz przeciwnie-nie chcieli burdy, więc chcieli zatrzymać tych, co ją wywołali bądź w niej uczestniczą. Niezależnie od powodów, efekt był ten sam-wszyscy wokoło zaczęli się prać po pyskach. Heiredan początkowo chciał uspokoić Ugluka, wyciągnąć go z tego zamieszania, jednak momentalnie zmienił priorytet na próbę zachowania wszystkich kości w całości. Kątem oka dostrzegł pomiędzy walczącymi że pachołki z zajazdu ruszają uspokoić awanturę, wraz z nimi chyba idą zbrojni hrabianki, aczkolwiek miał usilne wrażenie że to nie wystarczy by uspokoić awanturę. Przez dłuższą chwilę unikał kolejnych ciosów, kufli, stołków i ław, starając się wydostać poza walczącą ciżbę, modląc się, by to się skończyło.

-SPOKÓJ!!!
Słowo jak grom, podkreślone potężnym hukiem. Zapach ozonu w powietrzu, szum i nieustanne trzaski. Wszyscy przerwali, nawet obsługa, i przenieśli wzrok na źródło głosu. Artuard stał na środku karczmy, z nogami otoczonymi czymś w rodzaju niewielkiego tornada, z dwiema strugami błyskawic spływającymi z jego dłoni. Jego zakryta cieniem twarz i głęboki, potężny głos siały strach, nie akceptowały najmniejszego sprzeciwu.
-Koniec zadymy! Wrócić do zabawy, karczmy nie niszczyć!
Wszyscy posłusznie wstali i rozeszli się. Po dłuższej chwili przy innym stole ponownie zaczęto zawody w siłowaniu, niedługo potem atmosfera w karczmie wróciła do normalności. Karczmarz, który zaraz po interwencji maga ruszył na salę, prawdopodobnie chcąc wyciągnąć konsekwencję za uczynione zniszczenia, został zatrzymany w pół drogi przez Artuarda. Mag odciągnął go na bok, rozmawiał przed długi czas, złoto zmieniło właścicieli, po czym Artuard dołączył do reszty przy stole. Gdy podszedł, Heiredan siedział już tam wraz z całą ekipą-zarówno Ugluk, jak i Dagaric dali się przekonać, by jakiś chociaż czas posiedzieli z reszta. W krótkich słowach Aeleira nakreśliła im do czego doszli pozostali w czasie, gdy oni starali się dowieźć swej siły.
-A ja wiem który to koleś jest - odezwał się krasnolud, gdy elfka skończyła opowiadać - tamten rudzielec stojący teraz przy stole tego minotaura - wskazał ręką na jeden ze stołów - Może to tylko zbieg okoliczności, ale na głowicy sztyletu ma jabłko w okręgu, niby herb jaki.
-Yhy - Toruviel uśmiechnęła się - więc chyba pójdę z nim porozmawiać.
Wstała. Mniej więcej w tym samym momencie wstali zakapturzeni akolici, by udać się na piętro. Zaraz za nimi ruszyła blondwłosa kobieta w skórzni, dotychczas siedząca przy jednym ze stolików. Heiredan przyjrzał się jej uważnie. Dla przeciętnego obserwatora jej chód wydawał się dość naturalny, jednak elf dostrzegł w jej ruchach pewne drobne detale, czyniące krok wyjątkowo płynnym i cichym. Uśmiechnął się lekko, choć był to raczej uśmiech smutku i zakłopotania. Robiło się coraz ciekawiej. Nie był do końca pewien, czy tego chce.

Kolejna bańka pękła około pół cala świecy później. Drużyna zdołała się ponownie rozproszyć, Aeleira wyszła, Dagaric z Uglukiem poszli chlać z ekipą krasnoludzkich najemników, (swoją drogą, ciekawie to wygladało, ork otoczony przez brodate pokurcze), Toruviel wciąż kręciła się wokoło sekretnego sługi hrabianki. Heiredan siedział przy stole wraz z Artuardem i Liobelią, rozmawiając o możliwych scenariuszach tego co dzieje się w tej karczmie, gdy z góry zeszła młoda, bogato odziana kobieta, otoczona zbrojnymi i sługami z jabłkiem na tunikach. Krzykliwym, nie wzbudzającym zbytniego szacunku głosem domagała się, by wszyscy się zebrali i wysłuchali jej. Kilka osób podeszło bliżej, zdecydowana większość pozostała jednak na miejscach, przerywając jednak rozmowy i patrząc w jej kierunku. Widząc, że nie ma zbytnio co liczyć na więcej, zaczęła.
-Nie wiem dokładnie kiedy, ale niedawno ktoś włamał się do jednej z komnat, które wynajęłam. Nie wiem czego tam szukał, aczkolwiek znalazł tam jednego z mych sług, i zabił go ciosem w plecy. Możliwe, że włamał się tylko po to, by dokonać tej zbrodni. Mam tu sztylet, którym tego dokonano - uniosła w dłoni sztylet, dość bogato zdobiony - żądam, aby natychmiast wskazano mi właściciela tego ostrza.
Kilku zbrojnych, siedzących wcześniej w sali, wstało i podeszło do drzwi. Stanęli przy nich, jednoznacznie zakazując opuszczanie przybytku. Normalnie Heiredan uśmiechnął by się, notując by pogratulować potem szlachciance dobrze wyszkolonej, domyślnej służby. Jednak w tym momencie wpatrywał się badawczo w trzymany przez nią sztylet. Wydawał się dziwnie znajomy.
-Liobelia, czy tylko mi to ostrze wydaje się takie znajome?
-Nie, nie tylko tobie. Jest niemal identyczny z moim. Ale to nie mój, mój przecież... - urwała, blednąc. Widział, jak gorączkowo maca się po boku. Westchnął ciężko. No to kłopoty ich znalazły...
-To ona, to ona - wydarł się jakiś niziołek, doskakując do Liobelii - Widziałem, miała taki sztylet wcześniej, teraz pusta pochwa!
Kilku zbrojnych momentalnie ruszyło ku ich stolikowi, nie czekając nawet na skinienie dłoni hrabianki. Ugluk zerwał się ze swego miejsca, chcąc interweniować, aczkolwiek wzrok Artuarda sprawił, że cofnął się i siadł z taką siłą, że niemal złamał ławę w pół. Liobelia wstała i spokojnie cała się rozbroić i związać, wiedząc że opór nie ma w takiej sytuacji większego sensu. Wprawdzie Artuard mógłby spalić całą karczmę ze wszystkimi którzy podnieśli by na nich rękę, aczkolwiek była to wyjątkowo głupia opcja. I potencjalnie niebezpieczna, bowiem, na górze mógł być inny mag. Albo któryś z kapłanów pana umarłych, o ile oczywiście byli prawdziwi, mógł otrzymać pewien wyjątkowo wredny dar od swego mistrza.
-Dowiedzcie się, o co w tym chodzi - powiedziała, gdy ją prowadzili na górę. Zarówno Heiredan, jak i Artuard kiwnęli powoli głową.

Gdy tylko w miarę się uspokoiło, a hrabianka ze służbą znikła na piętrze, Toruviel, Ugluk i Dagaric wrócili do ich stolika na naradę. Zaraz potem do karczmy weszła Aeleira, mijając się w drzwiach z trzema wysokimi elfami. Szybki rzut oka na ich uzbrojenie nasuwał myśl że są raczej zabójcami niż wojownikami.
-Powiecie mi, co się dzieje że ktoś lata po dachu? - odezwała się elfka, podchodząc do stolika - I co to za grobowe miny?
Heiredanowi zajęło chwilę, by wyjaśnić towarzyszce wszystko co się stało.
-To musi się łączyć - czarodziejka pokiwała powoli głową - Nie wiem o co poszło, ale głowę dam, że prawdziwym zabójcom jest ten co go na dachu widziałam. Nie, nie wiem kto to, jeno sylwetkę dostrzegłam. Ale chyba dam radę dojść do tego, z którego pokoju wyszedł i do którego się udał.

Dłuższą chwilę zajęło im aby rozejrzeć się po korytarzach na piętrze. Doszli jednak, że domniemany zabójca wychodził z jednego z pokojów w skrzydle zajętym przez hrabiankę, wszedł zaś do pokoju, o którym po zaciągnięciu języka dowiedzieli się że został wynajęty akolitom. Pukanie i stukanie nie przyniosło odpowiedzi, podobnie jak próba otwarcia drzwi. Toruviel, porozstawiawszy towarzyszy po rogach, aby ostrzegli ją przed ewentualnym przyłapaniem przez przypadkowego przechodnia, zaczęła grzebać w zamku. Po dłuższej chwili zabawy drzwi stanęły otworem, ukazując obraz rzezi.

W pokoju leżało osiem ciał. Część miała na sobie tuniki akolitów opiekuna zmarłych, inni mieli bardziej powszechny strój, a ich tuniki leżały złożone w kostkę na posłaniu. Szybka kontrola ran wykazała, że zadano je w większości krótkimi saberiami bądź elfickimi nożami. Poza tym były dwa otwarte sarkofagi... choć nie, nie były to zaklęte sarkofagi służące do transportowania zwłok na duże odległości. Artuard po dłuższych oględzinach orzekł, że są to zwykłe trumny, pozbawione krztyny magii. Oczywiście nie było w nich żadnych zwłok. Jedna była pełna broni, krótkie miecze, noże, ostrza do miotania, trucizny i inny taki sprzęt, druga zaś była pusta. Poza tym w pokoju nie było absolutnie nic niezwykłego. No, poza oknem. Wybitym oknem, mimo że wedle relacji Aeleiry jeszcze parę chwil temu miało być ono całe i otwarte.

Po cichu wyszli z izby. Na szczęście nikt ich nie złapał pod wychodzących z pokoju mnichów, nikt nie przechodził akurat korytarzem. Cicho wrócili do wspólnej sali, i siedli myśląc co dalej. Co i rusz nawracała myśl by poinformować karczmarza o kolejnym mordzie, jednak świadomość o tym że zaskoczenie z tym faktem związane może się im przydać przy spotkaniu z winnym, a i możność wywołania w odpowiednim momencie kolejnego zebrania może być użyteczna, postanowili jednak tego nie czynić. W tym momencie, gdy jedna sprawa się urwała, a kolejne nie było widać, podobnie jak z potencjalnymi tropami, Heiredan dostrzegł na sali dwóch elfickich zabójców. Nie wiedział kiedy wrócili, czy trzeci jest na zewnątrz, czy też może gdzieś się kręci po sali. Już miał o tym mówić towarzyszom, gdy podszedł do nich rudzielec z jabłkiem na głowicy sztyletu. Bez słowa przysiadł się do ich stolika.
-Macie chyba pewien problem, co? - zapytał z drwiącym uśmiechem.
-Problem to ja ci zaraz mogę zrobić - odpowiedział Ugluk, nachylając się nad blatem - Spieprzaj, chyba że chcesz bym ci nakopał. I całej tej twojej jabłeczkowej kompanii także.
-Spokojnie - zaśmiał się rudzielec - bo żałować będziesz. Wasza towarzyszka twierdzi że jest niewinna, i nawet nie tyle jej wierzę, co po prostu to wiem. Ale nasza pani niezbyt chce jej uwierzyć, moim zdolnością obserwacji też nie ufa na tyle, by puścić ją tylko dlatego że twierdzę że nie wychodziła ona ze wspólnej sali. Cóż, nie ma co ukryć, o ile dostrzeżenie jakiegoś faktu jest zazwyczaj dość solidnym dowodem, to niedostrzeżenie go może być tylko nieumiejętnością obserwatora. No, ale cóż, do rzeczy. Najważniejszym w tym wszystkim nie jest ów sługa, który został zamordowany, a przedmiot, którego strzegł. Jednoręczny miecz w czerwonej pochwie, z równie czerwoną rękojeścią i czerwonym krysztale wczepionym w głowicę. Znajdźcie go i dostarczcie, a udowodnicie jej niewinność i będziecie mogli wszyscy razem swobodnie odjechać. Nie pytam o zgodę - dodał, wstając - bo to nie jest układ na którego można się zgodzić bądź nie. Oboje wiemy, że nie macie innego wyjścia, no może poza wymordowaniem tu wszystkich w diabły. Ale na takich radykałów nie wyglądacie.

Odszedł, ignorując pytania o znaczenie miecza czy gwarancję tego, że zwrócenie ostrza ułagodzi gniew hrabianki. Z niewiadomych przyczyn nikt nie ruszył się by go zatrzymać.

Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 20:14:15 pm
Dassanar


Coraz częściej chciałbym, żeby mnie nigdy nie wymyślono. Żebym był nicością – błogą, nieprzeżywającą cierpień nicością. Może nie posiadałbym świadomości, ale przynajmniej los oszczędziłby mi katuszy zabijania i grzebania w sprawach, które mnie kompletnie nie obchodzą. Albo widoku martwych współtowarzyszy. Nienawidzę mojego stwórcy – kimkolwiek on jest – chyba najbardziej za to, że tworzy więzi emocjonalne pomiędzy mną a członkami mojej grupy uderzeniowej. Po co? Przecież gdyby mi byli obojętni, nie martwiłbym się o nich i działalibyśmy skuteczniej. Co za chora zabawa!

Tamtego popołudnia mieliśmy uderzyć na twierdzę zwolenników Starego Świętego Przymierza. Nie żeby zakony miały jakieś problemy z pokonaniem ich czy wystawieniem własnej armii. Po prostu to skupisko starych wiarusów, „zbudowane” przez wyklętych magów w kilka dni w samym centrum Terytorium Neutralnego, ewidentnie było bardzo niewygodnym tematem podczas dyplomatycznych rozmów. Sęk w tym, że tak naprawdę nie wiadomo, kto najmocniej odpowiadał za ekspresowo szybkie stworzenie ruchu oporu: byli członkowie Klaszoru, Królestwa czy Podziemia. Założyciele tej organizacji pozostają nieznani, ci zidentyfikowani z kolei albo w przeszłości działali dla różnych zakonów, albo byli tak dawno, że są problemy w odnalezieniu ich w niekompletnych kronikach. I teraz nie ma za bardzo na kogo zwalić winy. Pierwszy zakon, który by na nich natarł, zostałby również automatycznie uznany za tych, którzy przyznali się do tej kwestii (wiadomo, że interwencja niekoniecznie musiałaby od razu równać się winie, ale pozostałe zakony bez wątpienia wykorzystałyby taką okoliczność jako pretekst). Razem oficjalnie również nie ruszą tyłków, bo ostatnimi czasy stosunki są tam napięte. Więc siedziba Starego Świętego Przymierza, jak się szumnie lubią nazywać ci puryści, stała nienaruszona aż dwa miesiące nie dlatego, że była taka niezdobyta – bo szturm któregokolwiek z zakonów zakończyłby się co najwyżej kilkudniowym zwycięskim oblężeniem – lecz z powodów czysto politycznych. Istne problemy pierwszego świata…

Pewna świeżo uformowana rada magów, która z lepszym bądź gorszym skutkiem zrzesza chętnych tam dołączyć osobników tej profesji ze wszystkich zakonów i ma zapewnioną względną nienaruszalność przez Święte Przymierze, znalazła potencjalne rozwiązanie. Nawet oni przez długi czas byli w kropce. Koniec końców znaleźli i zwerbowali żyjącego w odosobnieniu czarodzieja-pustelnika. Jak się okazało, potrafił on stworzyć dzięki swemu umysłowi na krótki okres żywe istoty – tak jak wielcy pisarze kreują złożonych bohaterów z krwi i kości, on umiał dać im jeszcze życie, wraz z teoretycznie wszystkimi cechami, które im przypisze. A ja jestem jednym z tych wybryków natury.
Wraz z przydzielonymi nam kilkoma najemniczymi oddziałami (jak wspominałem, nikt z oficjalnych sił Świętego Przymierza nie chciał maczać nawet drobnego paluszka w tej akcji) uderzyliśmy na twierdzę pod osłoną sztucznej mgły. Magowie Starego Świętego Przymierza szybko ją przerzedzili, ale my i tak mieliśmy aż nadto czasu, by zająć dogodne pozycje.

Na sam początek ostrzelaliśmy delikwentów z balist wybuchowymi niebieskimi pociskami, które nie tak dawno – bo zbiegło się to z nieudanym zamachem na Czarnego Mistrza – zostały na sporą skalę wykradzione przez jakichś kultystów. To bez wątpienia zaskoczyło obrońców, bo już z daleka mogłem zobaczyć pierwsze uszkodzenia twierdzy. Potem przyszedł czas na odparcie szarży kilku co odważniejszych oddziałów, mających nieco ostudzić nasze zapały. Założyłem, że z góry wiedzieli o samobójstwie takiego frontalnego ataku. Ci goście to podobno w większości fanatycy, o czym chyba wtedy chcieli nas usilnie przekonać. Jako że z naszej paczki odpowiadam za prowadzenie piechoty, ściągnąłem z pleców kwadratową tarczę, wyjąłem długi miecz i dałem znać żołnierzom, że czeka nas starcie. Wymownym gestem pokazałem Jergenowi, naszemu artylerzyście, by nie przenosił ostrzału z twierdzy na szarżujących na nas wrogów – i tak ciężko by ich było trafić z takiej broni – po czym rzucam się w wir walki.
Tajemniczego maga – a technicznie rzecz biorąc, mojego ojca – który zdołał ze swoich myśli dać nowe życie, objęto ścisłą ochroną, czyniąc go nawet postacią anonimową. Powszechnie nazywa się go Architektem. W sumie to całkiem logiczne – w końcu za wszelką cenę usiłują trzymać go z dala od tych wszystkich królewiczów, klasztorników i podziemniaków. Wyobrażam sobie, że chcieliby znaleźć receptę na tego typu magię. Każdy, kto jest w temacie, głowi się nad tym, jak potężny i nieszablonowy umysł może mieć ktoś, kto za pomocą woli umie stworzyć ludzką istotę – nawet jeśli taki twór pożyje zaledwie kilka miesięcy. Mi zostały ich trzy. Niektórym z moich druhów jeszcze mniej. I mam gdzieś, jaki umysł ma ten Architekt. Zanim skończy się mój czas, chcę zabić skurwiela. Najlepiej utopić w męczarniach. Dano mi zdolności do prowadzenia wojny i taktycznego myślenia. A także wysokie umiejętności szermiercze i niemal nadnaturalną kondycję. Żebym nie zwariował, Architekt „wszczepił” mi strzępki wspomnień i uwarunkowań, żeby nie musieli mnie posyłać do szkoły, uczyć domyślnej wiedzy o świecie, bo na to nie było ani czasu, ani odpowiednich funduszy. W pierwszych dniach myślałem, że uderzyłem się mocno w głowę podczas poprzedniej potyczki, stąd te luki w pamięci. Że moja matka i rodzeństwo na farmie są prawdziwi. Kurwa, jasne, że nie są. „Urodziłem się” w wieku 25 lat. I zginę, nie żyjąc na tym padole nawet roku. W bitwie bądź z powodu wyczerpania „materiału”. Później mi wszystko powiedzieli. Bo poprzednie twory Architekta i tak się o tym dowiadywały, albo raczej przeczuwały fałsz w swoich pociętych wspomnieniach i bezsens swego istnienia. I z szaleństwa stawali przeciw przełożonym lub popełniali samobójstwa.

Z rykiem ruszyłem na odzianych w tanie kolczugi buntowników. W teorii mogłem trzymać się z tyłu i dowodzić formacjami, ale nie chciałem. Zawsze  wolę być w uderzeniu. Czuć, że żyję, póki jeszcze mogę. Ponadto zabijanie normalnych ludzi daje mi jakąś perwersyjną satysfakcję. Nie, to nie jest chęć upuszczenia krwi. Zwyczajnie czuję się jakoś… lepiej, gdy osoba, której domyślnie zazdroszczę tego, że żyje średnio kilkadziesiąt razy dłużej ode mnie, padnie przed moim końcem. Zablokowałem pierwsze uderzenie jednego z napastników. Odpowiedziałem nagłym zwrotem w bok i walnięciem delikwenta prosto w szczękę. Odwróciłem się ku kolejnemu adwersarzowi. Dostał strzałą prosto w krtań. Dałem sobie z nim spokój, i tak zdechnie.  Na moment zerknąłem w stronę strzelców. To oczywiście Aileen i jej doborowy oddział. Postanowiła wejść do akcji bez rozkazu. Nie winię jej. I mogłem też popatrzeć na jej smukłe, elfie kształty, piękne kasztanowe włosy, zawiązane w kucyk i śmigające na wietrze. Kolejna rzecz, za którą nienawidzę Architekta: skurwiel ewidentnie wymyślił sobie, że będę darzył tę kobietę uczuciem. A dobrze wiedział, że oficjalnie zabronią mi ją choćby poufale dotykać. To już jawny sadyzm! Nie, cofam te słowa. Prawdziwym, pełnokrwistym sadyzmem był fakt, iż jej „data wygaśnięcia” następuje jeden miesiąc przed moją! Prawdopodobnie nawet jej, psia mać, nie pocałuję, a w dodatku, jeżeli któreś z nas nie zginie wcześniej w walce, dożyję jej zgonu. Już postanowiłem. W okresie, gdy moja platoniczna miłość będzie miała umierać, zdezerteruję. Gdziekolwiek, byle nie widzieć, jak znika na moich oczach. Ostatni miesiąc życia poświęcę na poszukiwanie Architekta. Nawet jeśli nie dam rady, trudno. Nikt jeszcze, go nie odnalazł, więc to żaden wstyd, a przynajmniej będę miał jakiś cel.
Popatrzyłem na Aileen nieco dłużej niż sądziłem. Nie szkodzi. Prowizoryczny szturm był na tyle prowizoryczny, że dzięki ostrzałowi rozbiliśmy ich i zmusiliśmy do odwrotu po kilkudziesięciu sekundach. Dobrze, że poprowadziłem cięższy oddzialik. Dzięki odpowiednio mocnym pancerzom naszych najemników ci frajerzy z twierdzy niemalże odbijali się od nich. To nie było zbyt owocne odwrócenie uwagi – nasze balisty pracowały nadal w pocie czoła.
Wtem ziemia mi uciekła spod nóg, a ja wyłożyłem się jak długi. Nie podejrzewałem tych stukniętych buntowników o jakiś klarowny podstęp. Ostrzelali nas głazami z katapult. To też tłumaczy, czemu nie uderzali naszych machin – były za daleko. My zaś, ruszając do boju, staliśmy się idealnym celem. Idący na nas piechurzy od początku byli spisani na straty.

- Odwrót! – ryknąłem na cały głos zaraz po podniesieniu się. – Przegrupowujemy się!
Pomimo niskiej średniej inteligencji w ich szeregach, najemnicy zapewne i beze mnie wpadliby na ten pomysł. Ale wtedy nie ufałem za bardzo tamtym typom. Przezornie starałem się zatem na każdym kroku przypominać im, kto jest szefem. Nie chcę dać się ubić w jakiś głupi sposób. Zwłaszcza, jeżeli przed śmiercią, jak znajdę okazję, chcę spróbować dotrzeć do mojego ideowego ojca i się z nim policzyć. Albo zażądać od niego przedłużenia życia. Choć szczerze wątpię, czy to realne.
W następnej kolejności moi wymyśleni towarzysze wprowadzają kolejny etap planu, podczas gdy ja zbieram swoich ludzi. Clavis – głównodowodzący tego całego cyrku na kółkach – rozmieszcza innych i ustala kolejność uderzenia. Po to właśnie jesteśmy. Drużyna dowodząca całymi armiami. Każda jednostka ma swoją specjalizację. Oprócz Clavisa, mającego na czas danej misji władzę niemal absolutną, nikt nikomu nie wpieprza się w kompetencje. Ja dowodzę piechotą i koordynuję wszelkie zbrojne szturmy tychże sił. Aileen odpowiada za każdy oddział ostrzeliwujący. Jergen to mistrz wszelkich oblężeń. Architekt w swym zamyśle wpoił mu wiedzę o podstawach każdej machiny – od trebuszeta aż po balistę. Valdens przewodzi jazdą. Z oczywistych względów na czas oblężenia zrezygnowaliśmy z tej formacji, wyjątkowo więc znajduje się pod moim dowodzeniem (tak samo jak ja pod jego, kiedy głównie szarżujemy konno).
Właśnie Valdens podszedł do mnie, gdy koncentrowaliśmy się wokół Clavisa na szybką naradę. Maszerował w pełnym rynsztunku, trzymając luźno swojego nieodłącznego claymore’a – dzierżył go zarówno, gdy prowadził jeźdźców, jak w trakcie rzadszych w jego przypadków ataków na piechotę.
- Co jest, amatorze? – błysnął szelmowskim uśmiechem. Ten wariat zawsze ma dobry humor. Nigdy tego nie rozumiałem. – Niby dowódca ataku, a nawet ostrza w nikim nie zatopił – mówiąc to, wykonał dwa młynki uwalanym we krwi orężem. Był silny jak koń. Ja również miałem krzepę, ale swoje atuty czerpałem raczej z nienagannej techniki i szybkości.
- Zamyśliłem się. Zresztą nie byłem potrzebny.
- Zakładam, że to się wkrótce zmieni. Coś na nas szykują.
- Zamknijcie na moment jadaczki, moi drodzy – usłyszeliśmy twardy głos Clavisa. – Krótka narada i jedziemy dalej. 
Na podstawie dotychczasowych wydarzeń na polu bitwy, nasz dowódca skorygował ustawienie taktyczne. Utraciliśmy zaledwie siedemnastkę piechurów z pięćdziesiątki odpierającej szturm. To dało nam możliwość zrobienia wszystkiego zgodnie z planem. Podzieliliśmy nasze wojsko na trzy uderzające z różnych flank fale, liczące po blisko czterdziestu żołnierzy. Ten śmiały atak miał być przykrywką – przynajmniej z początku, bo nie mieliśmy zamiaru rzucać ludzi na mury ot tak – podczas gdy od tyłu zastosujemy naszą tajną broń.
- Szefie, chyba o kimś zapomniałeś – rzucił ze swoją zwyczajową nonszalancją Valdens.
- Nonsens – odpowiedział chłodno Clavis. – Po prostu nie umiesz dobrze patrzeć.
Wtem przed naszymi oczami zmaterializował się siwy mężczyzna w długim aż do ziemi niebieskim płaszczu. Miał długie włosy i zarost, a także wyraz twarzy przywodzący na myśl posąg. Ardius. Stał cały czas u boku dowódcy.
- Nałożył na siebie pole maskujące – wyjaśnił Clavis. – W początkowej fazie bitwy magowie Starego Świętego Przymierza mogli się połapać, że jednak mamy jednego magicznego w naszej ekipie. A teraz będą mniej przygotowani na to, co się wydarzy.

Ardius należał do tzw. „miesięczników”. Architekta moc była ponoć niezgłębiona, a jej potencjał wciąż odkrywany, lecz jedno było pewne: bez wątpienia miała swoje ograniczenia. Na przykład im potężniejszą istotę sobie wymyśli i stworzy, tym krócej ona żyje. Dlatego wiele się słyszało w naszej tajnej bazie o próbach wytworzenia istot mogących zmienić układ sił w Świętym Przymierzu, ale gdy pytano się o efekty, zazwyczaj odpowiedzią było wzruszenie ramion. Raz czy dwa stworzono podobno kogoś, kto pod względem potęgi mógłby toczyć równe boje z członkami Kapituły, tylko że rozprysł się po kilku sekundach egzystowania. Istnieje także ograniczona liczba wymyślonych ludzi, których Architekt może wykreować w krótkim przeciągu czasu, bo każda taka operacja odbiera mu rzekomo sporo sił, a stworzenie istot, które żyją dłużej niż około pół roku, jest w zasadzie nierealne. Dlatego też nigdy prawdopodobnie nie będzie sytuacji, gdy legiony takich jak my zaleją Święte Przymierze. Kilku „wybrańców” naraz na parę miesięcy – to jest absolutne maksimum. Najpotężniejsi osobnicy, jakich Architekt stworzył, żyją około miesiąca (stąd, rzecz jasna, miesięcznicy). Poniżej tego okresu żyją kilka minut, a przy stanie pośrednim nie wytrzymują psychicznie. Zazwyczaj to wojownicy lub magowie, którzy dorównują personom z najwyższych rang w hierarchii zakonów. Ale przy silniejszych jednostkach energia twórcza nigdy nie starcza na wszystkie ludzkie atuty danego miesięcznika. Na ten przykład Ardius od początku jest niemową i ma bardzo słabą kondycję fizyczną – to cena za jego niesamowicie wysoką umiejętność rzucania potężnych zaklęć i erudycję. Dla równowagi, miesięczni wojownicy pozbawiani są chociażby oleju w głowie tudzież abstrakcyjnego myślenia, dzięki czemu mogą stawać do walki z przeciwnikami o sile zakonników siódmej, ósmej, a czasem nawet dziewiątej rangi (choć to ostatnie jest już bliskie anomalii). Nasz Ardius ma już ponad półtora miesiąca – zbliża się zatem do półmetka swojego żywota. Nawet nie zdołaliśmy się jakkolwiek dobrze poznać. Mieć umysł niemalże mędrca, kilka tygodni życia i cały ten czas spożytkować na służenie wojsku. Przerażająca egzystencja. Nawet nie chcę się zastanawiać, co ten facet czuje. 

Formowanie wojsk zajęło nam zaledwie kilkadziesiąt minut. Z twierdzy nie było odpowiedzi. Widocznie faktycznie nie było zasięgu. Znajdowałem się oczywiście w środkowej formacji. Valdens był na lewej flance. Uśmiechnął się do mnie. Chyba z nim mimo wszystko byłem najbliżej. Powstaliśmy w tym samym momencie i – jeżeli do tego czasu przeżyjemy – w tym samym momencie również znikniemy. Tworzyło to między nami więź w rodzaju braterskiej. A przynajmniej tak mi się wydaje. Razem wojujemy, razem biesiadujemy, gdy nadarzy się okazja, dzielimy też kobiety. Różnimy się nieco – on zdaje się zawsze być dobrze nastawiony, ja zaś bywam raczej posępny i melancholijny. Ale rozumiemy się jak mało kto, znamy zasady wiodące prym w naszym bytowaniu. Żyjemy szybko, umrzemy młodo. Bardzo, kurwa, młodo.
Spojrzałem jeszcze do tyłu na Clavisa i stojącego obok Ardiusa. Wokół nich wianuszek najemnych żołnierzy, w razie gdyby coś poszło nie tak zostali zaatakowani w późniejszej fazie walki. Po chwili ten pierwszy wydał znak do wymarszu.
- Naprzóóód! – wydarłem się. Zostałem obdarzony przez Architekta niesamowicie donośnym głosem, więc wszyscy znakomicie mnie słyszeli. Prowadziłem ciężkozbrojnych, po lewej i prawej wspierali mnie żołdacy do wynajęcia w lżejszych pancerzach. Nigdy nie posiadaliśmy żadnych proporców ani symboli, żeby się w jakiś sposób nie zdradzić. Uzbrojenie także różne – to w końcu brudni najemni żołnierze, nakładają zbroje, na które ich stać, więc sprzęt mają bardzo różnej jakości i rodzaju. Zawsze z daleka wyglądamy niczym banda nieokrzesanych barbarzyńców. Ale oddziały zakonne spuściłyby lanie naszej gromadce! I na nic Ardius by się nie zdał, chyba, że mielibyśmy co najmniej dwukrotną przewagę. Oby ci od Starego Świętego Przymierza byli rzeczywiście niedożywieni i mieli braki w ekwipunku po kilku nieudanych szarżach na ziemie Królestwa i Klasztoru.

W naszą stronę poleciały głazy z wrogich katapult. Na szczęście serie nie były liczne, więc oberwaliśmy dosyć słabo, i to tylko w tylne szeregi. Biegłem coraz szybciej, dostrzegałem już pojedynczych ludzi na blankach. Prawie zapomniałem, po co to przedstawienie. Dobrze, że się opamiętałem i dostrzegłem lecącą przed nami magiczną racę – nasz oficjalny sygnał.
- Staaać! – wrzasnąłem. Dobrze, że to ćwiczyliśmy. Kilkanaście sekund zajęło nam zatrzymanie się. I mieliśmy duży fart. Poleciało już tylko kilka głazów.
Stanąłem bokiem, by móc lepiej widzieć to, co się zaraz miało wydarzyć. Już widziałem, jak wokół Ardiusa magazynowało się wielkie pole energii. Niebieskie, przypominające zwiniętą w kłębek błyskawicę. Kiedy zbiorowisko mocy osiągnęło po kilku sekundach na oko trzykrotną wielkość samego Ardiusa, mag wypuścił je przed siebie. Z początku się lekko wystraszyłem i sądziłem, że nas zawadzi, ale zaklęcie śmignęło w stronę twierdzy równiutko, jakby było przez coś prowadzone. Wpadło w sam środek celu. Cóż to był za widok! Na początku oślepiające światło. Potem nieziemski ryk (mam także wyostrzony słuch, mało wtedy nie ogłuchłem), na ziemie zaczęły spadać w okolicy fragmenty zdruzgotanej konstrukcji. Gdy dym zaczął opadać, widzieliśmy płonący miejscami wielki otwór, będący dopiero co frontem twierdzy. A gdy syk i łomot lekko ustąpił, posłyszeliśmy wrzaski i nawoływania dowódców wroga do zachowania spokoju. Teraz zacznie się prawdziwa bitwa, pomyślałem wtedy.

Kazałem wojsku zebrać wszystkie siły, zerwać prowizoryczny, potrójny szyk i powoli napierać na ogromną lukę w twierdzy. Z daleka dobiegali do nas łucznicy, by trzymać się tuż za nami i kaleczyć przeciwników, by podwójnie znękani docierali pod nasze ostrza. W przelocie zobaczyłem Aileen. Mrugnęła tylko w moją stronę (chyba w moją), po czym zajęła się wydawaniem rozkazów swoim podwładnym. Zawsze głupio mi było z nią porozmawiać tak na poważnie. Pogadać o tym, co do niej czuję, i czy ona czuje to samo. Jedynie luźne rozmówki bądź służbowa wymiana informacji. Nie, nie chodziło o strach przed odrzuceniem. Może trochę. Ale to w mniejszości. Bardziej bałem się sytuacji, w której ona by odwzajemniała moje uczucia. Mamy tylko kilka miesięcy życia. Gdybym wzniecił w niej uczucie, zachowałbym się jeszcze okrutniej od mojego bawiącego się władzą stwórcy. Nawet nie zdążylibyśmy się tym nacieszyć. Dlatego zawsze, kiedy mamy czasem nieco wolnego, oddalam się, by szaleć z Valdensem i uwodzić okoliczne kobiety. Spora ich część, wiedząc zazwyczaj kim jesteśmy, raczej się nam nie opiera. Przypuszczam, że jest coś perwersyjnego w tym, że idziesz lec z facetem, który narodził się w kwiecie wieku i umrze za kilka tygodni – w ten czy inny sposób. Żadnych obietnic, żadnych nadziei. Po prostu odprężenie we wspólnym towarzystwie.

Rzuciliśmy niemal wszystkie siły na wyrwę. Teraz albo nigdy. Nie znaliśmy ich liczebności, więc trzeba było korzystać z okazji. Ale byliśmy cholernie nabuzowani pewni siebie. Przypuszczam, że to była jedna z takich okoliczności, gdy żołnierze są tak bardzo pewni planu, który przedłożył im dowódca, że wierzyli w niego tak, jakby był jakimś ogólnie obowiązującym dogmatem – nie, lepiej: jak gdyby był przepowiednią tego, co się wydarzy. No cóż, nasza wojskowa wróżba, delikatnie mówiąc, średnio wypaliła.

Pamiętam, że już powoli zbliżając się do wyrwy, zaczęły mnie ogarniać złe przeczucia. Minęło dobre kilkadziesiąt sekund, a my wrzeszczeliśmy jak opętani. Skoro pofatygowali do nas grupę straceńców, zanim jeszcze okazaliśmy się ich gwoździem do trumny (rozpieprzenie ich twierdzy było końcem sukinsynów niezależnie od końcowego wyniku potyczki), to czemu nie wzięli kolejnych jeleni, żeby chociaż lekko nas spowolnić? A nie wierzyłem, że było ich zbyt mało. Ale zatrzymać się też nie mogliśmy.

Weszliśmy do pobojowiska. Tak jak się spodziewaliśmy, zrobiliśmy sporą dziurkę. Większość zewnętrznej części twierdzy rozwalona w drobny mak. Same ruiny. Gdzieniegdzie widać było ciała, resztę pewnie przygniotły gruzy. Ale żadnych żołnierzy. Ani nikogo. Wiedziałem, że nie jest dobrze. Chłopcy się już rozgrzali i chcieli się lać. Prawie wszyscy to pieprzeni najemnicy, więc jak im przejdzie zapał, to się prędzej rozejdą.
- Wykończyliśmy ich wszystkich? – Valdens wbił płytko swój claymore w ziemię i oparł się o niego.
- Szczerze wątpię – odpowiedziałem mu. – Zostało jeszcze sporo tej twierdzy. Zaznajomiono mnie z grubsza z jej konstrukcją i wiem, że mają całkiem spore piwnice.
- Wchodzimy?
Pokręciłem głową.
- Jeszcze nie, Vald. Za chwilę damy znać szefowi, co się święci. Nie będę się napalał i właził pochopnie w jakieś niepewne miejsca. Zwłaszcza, że jak na mój gust jest tutaj stanowczo za cicho.
Jakby w ramach reakcji na moje słowa w ciągu kilkudziesięciu sekund rozpętało się wokół nas prawdziwe piekło. Usłyszałem ciężkie kroki żołnierzy z wnętrza pozostałości rozwalonej w drobny mak twierdzy. Po wszystkim, gdy miałem trochę czasu na przemyślenie spraw, doszedłem do wniosku, że musiano rzucić na nich jakieś czasowe zaklęcia maskujące hałas. Chyba w każdym innym przypadku mój nadnaturalny słuch wyłapałby skubańców wcześniej. Nim się obejrzeliśmy, zostaliśmy prawie otoczeni przez uzbrojonych po zęby rycerzy w srebrnych zbrojach.
- Gotuj broń! – zdołałem tylko wykrztusić. Wpadli w nas szybko i zdecydowanie. Jakoś nie wyglądali na wygłodzonych – chyba, że głodnych walki. Ale nie tylko element zaskoczenia zaniepokoił mnie, gdy się z nimi starliśmy. Oprócz stanowiska, w którym ja i Valdens utrzymywaliśmy równiutko naprędce uformowany szyk, byliśmy tak mocno spychani, że aż za dobrze widać było różnice w wyszkoleniu. Uznałem, że musieliśmy mieć do czynienia z jakimiś krzepkimi, znakomicie trzymającymi się weteranami. Ale ja i Vald dawaliśmy sobie radę. Tworzyliśmy jakby jedno ciało. Ja byłem mobilnym, wolnym elektronem, który z mieczem i tarczą kąsał wroga, on zaś dobijał ich claymorem. Do tego najemnicy obok nas – wyraźnie dziękujący bogom za to, że stali właśnie tam – choć znacznie słabsi, też im utrudniali życie. Na takim, pełnym różnego walającego się tałatajstwa terenie, gdzie oskrzydlenie było niemal niemożliwe, to był idealny system. W pewnym momencie strona, na której walczyła nasza dwójka, zaczęła się załamywać ze strony rycerzy Starego Świętego Przymierza. Ich koledzy ewidentnie to dostrzegli, bo na moment przytłoczyła nas większa ilość wyrosłych jak spod ziemi wojowników. Ale to był tylko chwilowy zwrot akcji na ich korzyść. Rycerze ładnie tłukli najemników po innych stronach. Lecz kiedy zaczęli migrować do nas, cioty, które walczyły pod moim dowództwem, zaczęły przygniatać masą tych, co zostali. Nasz triumf zdawał się być kwestią jedynie czasu.

Wtem stało się coś nieprawdopodobnego. Na blankach i wyższych gruzowiskach zmaterializowali się mężczyźni w czerwonych szatach. Siedmiu albo ośmiu, już nie pamiętam. To bez wątpienia były uniformy Magów Ognia. Pocieszałem się wtedy, że przynajmniej wiedzieliśmy, na jaki zakon najmocniej zwalić winę za niepilnowanie swoich dezerterów i byłych członków. Wielce mnie to jednak, przyznam, nie podniosło na duchu. Zaczęli w nas walić jak w bębny swoimi ognistymi zaklęciami. Grunt, że wyraźnie chcieli unikać podsmażania tyłków swojakom, inaczej mając takie pozycje, zmasakrowaliby nas w kilkanaście sekund.

Zmieniliśmy taktykę. Walczyliśmy ze znacznie już przerzedzonymi siłami rycerzy tak, by osłaniać się nimi przed magami. I tak te najemnicze pierdoły padały jak muchy, bo dyscyplina i umiejętność adaptowania się do zastanych okoliczności to bynajmniej nie były ich dobre strony. Nasza liczba malała. W dodatku coraz ciężej było mi i Valdensowi stosować naszą taktykę, gdy potykaliśmy się o coraz liczniejsze trupy, a w dodatku musieliśmy uważać na rycerzy, śmigające pociski i miejscami trawiący ogień.

Kilku Magów Ognia obrało sobie mnie za cel, widząc chyba, że za dobrze sobie radzę. Para zmagających się ze mną rycerzy jak na rozkaz cofnęła się, zanim zdążyłem na to zareagować. Dwie centralnie we mnie wymierzone ogniste kule jakoś uniknąłem. Przed trzecią musiałem się już osłonić tarczą. Od razu zajęła się płomieniami, więc ostatkiem sił wyrzuciłem ją w stronę nadbiegającego wrogiego woja. Do tego impet uderzenia niemal zwalił mnie z nóg. Byłem jak kaczka na strzelnicy. Nagle w tę całą zawieruchę wpadł Valdens. Debil ściął jednego z rycerzy, ryknął głośno, po czym wykonał pełen obrót i rzucił claymorem w stronę aktualnie mierzącego we mnie maga. O dziwo trafił, zwalając go z cokołu. Tamten nawet nie zdążył krzyknąć. Oczywiście już nie zdążyłem uchronić mojego walniętego kompana od kilku ciosów, które zadali mu wojownicy – z pewnością były one śmiertelne. Na kilka sekund nasze oblicza się spotkały. W jego szalonych oczach zobaczyłem, że w pełni był tego świadom. Gdy przez chwilę leżał na wpół ogłuszony, zdołał jeszcze podnieść dwa miecze jakichś trupów i zaszarżować na którąś z większych grupek rycerzy. Słyszałem jeszcze jego śmiech, kiedy szlachtowali jego cielsko. Ciała, rzecz jasna, nie zobaczyłem, bo zaraz po zgonie zniknął.
Dostawaliśmy w rzyć. Nawet już nie do końca znałem sytuację na polu bitwy, bo częściej musiałem chować się przed gorącymi pigułami niż otwarcie się mocować. Gdy już zdawało się kwestią czasu to, że podzielę los mojego nieodżałowanego towarzysza, wroga zalała chmara strzał. Od razu zdechło kilku magów i jeszcze więcej rycerzy. Zastanawiałem się, czemu tak późno nadeszła odsiecz. Po starciu dowiedziałem się, że Magowie Ognia wpierw osmalili nieco grupę Aileen, rozdzielając nas, by przerwać krótki szturm. Dopiero potem teleportowali się na górę w celu wspomożenia rycerzy, którym dawaliśmy w kość. Oddział łuczniczy nawet wtedy nam nie pomógł, bo musiał nieco wyrównać szanse, gdy Clavisa i resztę zaatakował spory patrol wrogiej jazdy, zainteresowany jazgotem, jaki wywołał wybuch twierdzy.

Byłem wściekły na Aileen. Nie, nie dlatego, że tak zwlekała (przypominam, nie mogłem jeszcze wtedy wiedzieć o potyczkach poza ruinami twierdzy). No, może trochę. Ale to szybko przeszło i ustąpiło miejsca mojej bezsilnej złości na nią za to, że postanowiła stanąć w pierwszym szeregu łuczników. Co z tego, że zdążyła ustrzelić co najmniej dwójkę magów i ze trzy razy więcej rycerzy? Mam to w dupie! Zaraz potem potężny pocisk dosłownie wpieprzył się w nią i paru jej kolegów, stojących razem przy zejściu do wyżłobionej w twierdzy gargantuicznej dziury. Widziałem jej nadpalone ciało. Potoczyła się kilka sekund w głąb gruzowiska, by zaraz zniknąć. A liczyłem specjalnie dni, żeby uniknąć chwili, w której widzę, jak ją tracę bezpowrotnie! Specjalnie nauczyłem się w wolnych chwilach zapisywać cyfry, by to bazgrać na kartce! I po jakiego chuja?!

Po powystrzelaniu ostatnich magów rycerze stracili rezon. Wciąż się stawiali i wciąż zbierali krwawe żniwo wśród zdecydowanie gorzej wyszkolonych najmitów, ale tamtej walki już nic nie mogło odwrócić. Ostatnia faza bitwy skończyła się, gdy nadeszło wsparcie od Clavisa i spółki, którzy wtedy już zdążyli pokonać swojego wroga i się pozbierać.
- Ale jatka – westchnął Clavis, gdy spotkaliśmy się na pobojowisku. Miał poszarpaną kolczugę i kilka powierzchownych ran. Trzymał się nieźle, ale nie ma się co dziwić – w końcu to dwumiesięcznik. W pobliżu śmignął Jergen z obandażowaną ręką i kilkoma szramami na twarzy. Widać musiał wyjątkowo zaangażować się w walkę z bliska. – Mamy takie straty, że nie obronilibyśmy teraz kurnika. Dobrze, że rozwaliliśmy cholerstwo, wiec nie musimy go zajmować, jak nam wstępnie rozkazano.
- Ta – przytaknąłem zdawkowo, przez stratę dwojga najważniejszych dla mnie osób w jednej walce jeszcze bardziej ponury niż zwykle.
- Jacyś ocaleli? – Clavis, a właściwie Clavis Trzeci (jego koncepcja tak dobrze się spisywała, że to bodaj jedyna wielokrotnie wymyślana postać) jak zwykle nie bawił się w zbędne pogaduszki. Widział, że coś mnie trapi, ale skupiał się na misji. A może został tak wykreowany, że nie znał czegoś takiego jak współczucie? Kto wie, w końcu to jeden z niewielu „modeli”, które potrafią świetnie się bić i jednocześnie umieć myśleć w sposób bardziej złożony. Tak krótko żyjące osoby zazwyczaj mają jakiś defekt.
- Nie, ledwie żeśmy pociągnęli, do tego jeszcze ci magowie, więc o jeńcach nie było nawet kiedy myśleć.
- Szkoda, że mieliśmy takiego pecha z tą jazdą na dole – mruknął. – Inaczej ponieślibyśmy znacznie mniejsze straty – nie byłem w tamtym momencie pewien, czy to była aluzja do moich strat (oznaki współczucia!), czy ogólna kalkulacja.
- Gdzie Ardius, tak swoją drogą? Znowu się kryje?
Clavis sposępniał jeszcze bardziej niż zwykle.
- Nie żyje.
- Nie żyje?
- Gdy jeźdźcy zdobyli nad nami znaczną przewagę i mieliśmy takie kłopoty, że nim Aileen i łucznicy by do nas dotarli na bliższą odległość, większość z nas by padła, on wszedł do akcji. Zaskoczył nas. Wszedł w okolice największego tłoku i potraktował ich podręcznym wyładowaniem błyskawic. Oczywiście zasiekli go lancami, ale zdążył zabić chyba trzecią część całego pozostałego oddziału.
- Szkoda. Przydałby się teraz.
- On zawsze się przydaje.
Między nas wbiegł Jergen. Widać, że był już zmęczony, ale ewidentnie coś go podekscytowało.
- Co tak zapieprzasz? – obruszył się Clavis. – Zaraz mi tu kipniesz, a potrzebuję cię jeszcze.
Zasapany Jergen wyciągnął jakieś rozpisane dokumenty. Ja oczywiście nie umiem czytać, więc tylko wzruszyłem ramionami, ale Clavis – po chwili skupienia, bo był słabo wprawiony –  aż zbladł. Po raz pierwszy widziałem, jak którykolwiek z Clavisów blednie, więc zanim otworzył usta, poszedłem za jego przykładem.
- Zaatakowaliśmy królewskich oficjeli… – wydukał wreszcie.
- Dokładnie, szefie – potwierdził Jergen.
- Zaraz – nie rozumiałem, co się dzieje. – O czym wy gadacie?
Jergen, najbardziej wykwalifikowany czytelnik z naszej trójki, zreferował nam pełną wersję wydarzeń najlepiej jak tylko potrafił.
- Znalazłem w rzeczach któregoś z magów niewysłany jeszcze list. Wynika z niego jasno, że pewna część ich sił zinfiltrowała Stare Święte Przymierze, dzięki czemu otworzyła bramy armii rycerzy i Magów Ognia. Buntownicy nie mieli żadnych szans.
- Czekaj – zbierałem myśli. – Czy to znaczy, że siły Starego Świętego Przymierza, które chcieliśmy dopaść, od jakiegoś czasu są już tylko wspomnieniem?
- Od trzech dni, jeśli chodzi o ścisłość – potwierdził artylerzysta. – Mieli poinformować dowództwo, że sprawa jest załatwiona, ale musieli ustalić dokładną trasę, tak by żaden z pozostałych zakonów nie dowiedział się o tej akcji.
- Czyli nikt jeszcze nie wysyłał kurierów? Nie wiedzą, co się stało? – zapytał z nadzieją w głosie Clavis.
Jergen zmarkotniał jeszcze bardziej. Wyglądał jak milion nieszczęść.
- Obawiam się, że przynajmniej ten jeden mag odbył rozmowę ze swoim kolegą z ziem Królestwa. Więc wiedzą o tym, że są… byli tutaj.
- Zresztą ta akcja z pewnością była zatwierdzona przez któregoś z Patriarchów – dodałem.
- No to koniec. Zrobią jakieś magiczne dochodzenie i rozpoznają, z kim mają do czynienia – mówiąc tamte słowa, Clavis wyglądał tak, jakby dopiero co posmakował cytrynę.
- Nie jest tak źle – odezwał się Jergen. – Przynajmniej to nie Podziemie i ten sadysta Sentenza. Wiele o nim słyszałem…
Jakoś naszej dwójki nie przekonał.
- Taak, oczywiście – mruknął Clavis. – Bo przecież królewicze to tacy mili panowie, którzy w ogóle, ale to w ogóle nie reagują gwałtownie, gdy ktoś im szlachtuje cały pieprzony oddział specjalny. I tak do końca mego krótkiego żywota zachodzić będę w głowę, jakim cudem ich pokonaliśmy. Co prawda to był naprawdę istny atak z zaskoczenia, ale jednak biliśmy się z zakonnymi zawodowcami.
- Dobra, lepiej przejdźmy do konkretów – rzekłem. – Trzeba założyć, że ktoś nas wrobił, zlecając tę misję.
- Rada magów? – spytał Jergen.
- Litości, do cholery – żachnął się Clavis. – Po to, żeby zrzucić winę na samych siebie? Bo przecież jeśli Święte Przymierze dowie się o nas, to wiadomo, do kogo zapukają potem. Koniec z ich błogosławioną bezstronnością.
- Ta, to na pewno nie oni – zgodziłem się. – Ale jedno jest pewne: musimy zniknąć z okolicy. Nikt nas nie ochroni, oprócz nas samych.
- Wiedziałem, że coś takiego powiesz – powiedział ze zrezygnowaniem nasz dowódca.
- Ale co nam szkodzi?
- To, do diabła, że Rada jest teraz naszą jedyną ochroną.
Parsknąłem pustym śmiechem.
- Mhm. Tak jak nas ochronili przed tą tragiczną pomyłką, która może rozgotować całe Święte Przymierze do czerwoności?
- To nasi przełożeni!
- Daj spokój, szefie. Mam ich gdzieś. Wiesz przecież, że od dawna chciałem się urwać sukinsynom, tylko czekałem na moment.
- Wiem. Dlatego jesteś nieobiektywny w tej kwestii. Znam twoje podejście. Ileż to razy po pijaku gadałeś nam, że jeszcze im pokażesz?
- Mniejsza z pieprzonym podejściem. Jeśli nas odkryją – a sądzę, że to jest pewne jak nasza śmierć – to myślisz, że kogo Rada będzie chciała wmanewrować w ten bajzel, żeby ratować własne tyłki? Co, wstawią się za jakąś bandą, która i tak za kilka miechów po prostu sobie zniknie?
- …
- No właśnie. Nie masz nawet argumentów, żeby dłużej oponować. A przecież prawie zawsze wygrywasz ze mną dyskusje.
- Nie. Nie, psia twoja mać, ty francowaty, niezdyscyplinowany sukinsynu z wodogłowiem! W życiu się na to nie zgodzę.
Oczywiście zgodził się. Po blisko dwóch godzinach ciężkiej debaty. Na końcu nawet niewiele mówiący od pewnego czasu Jergen był po mojej stronie. Przypuszczam, że Clavis od początku wiedział, że mam rację. To mądry koleś. Ale prawdopodobnie bardziej uwarunkowany do służenia Radzie niż ktokolwiek inny z naszego grona.

Zebraliśmy najmitów, którzy chcieli jeszcze za nami iść za resztę kasy, która nam została. Mamy mało czasu na rozwiązanie spraw. Wkrótce zaczną nas szukać w zasadzie wszyscy. Ale musieliśmy podjąć tę decyzję. Może nawet nas pojmą. Może wyrżną w pień po pierwszej potyczce. Ale przynajmniej po raz pierwszy podejmiemy jakąś decyzję zupełnie sami.
Tytuł: Odp: Konkurs na Przygodę Drużyny - Edycja III.
Wiadomość wysłana przez: Legion w Maj 30, 2016, 20:14:45 pm
mnikjom


Z życia Podróżnika, tom 4
Nie będzie to kolejna opowieść o wyczynach drużyny złożonej z człowieka, elfa i krasnoluda. Czystej krwi elfa widziałem jakieś ćwierć wieku temu. Zamierzam przelać na tą kartkę jedną z moich przygód. Tak… Na starość zebrało mi się na wspominanie tego, co było kiedyś.
Było nas trzech – Bernius, Malik i ja. Walczyliśmy ramię w ramię podczas wielu bitew. Przemierzyliśmy nie jedno państwo w poszukiwaniu skarbów i artefaktów. Polowaliśmy na przeróżne zwierzęta jak i na wyjętych spod prawa bandziorów. Wszystko układało się po naszej myśli. Aż do pewnego dnia… Wtedy też dostaliśmy zlecenie na zabicie wilków, pałętających się w okolicy Vorglaru. Niby proste zadanie. W zasadzie takie było. Przyjechaliśmy nad ranem, wypytaliśmy miejscowych o liczebność watahy. Oczywiście, chłopi uwielbiali opowiadać niestworzone historie i po trzech godzinach „przesłuchiwań”,  kilkanaście wilków zamieniło się w armię wilkołaków. Na szczęście nie było to pierwsze takie zlecenie, które przyjmowaliśmy, dzięki czemu wiedzieliśmy co nas czeka.
Dzień później było już po sprawie. W zasadzie nie mogło być inaczej. Po odebraniu nagrody postanowiliśmy zrobić ognisku by uczcić kolejne zwycięstwo. Udało się nam nawet zorganizować trunek oraz kilka kurczaków. Z tymi kurczakami akurat wiąże się całkiem ciekawa historyjka. Jakaś stara baba z Vorglaru ubzdurała sobie, że Bernius jest zaginionym synem, tragicznie zmarłego króla. To ci dopiero! On królem!? Prędzej nauczę się latać! Ot co! Ale wracając do historii: podczas ogniska Malik strasznie się upił. Akurat to nic dziwnego w jego przypadku, ale zazwyczaj nie był wtedy tak gadatliwy. Tym razem jednak coś się w nim zmieniło. Przyznał, że jeszcze wielu rzeczy o nim nie wiemy. My! Jego bracia krwi! Ale gdy chcieliśmy się dopytać, o co w ogóle mu chodzi… zasnął.
Malik, gdy się obudził, zastał wypalone ognisko, resztki kurczaka, kilka butelek wina oraz nas. Nie daliśmy mu nawet odetchnąć i od razu wzięliśmy w ogień krzyżowy. W końcu trzeba było wyciągnąć więcej informacji od kogoś, kto podobno nie miał przed nami sekretów. Jednakże, gdyby tak na to spojrzeć z innej strony, zawsze tak się kończy. Praktycznie nikomu nie można było już ufać. Nawet najlepszych przyjaciołom.
Co ciekawe, Malik nie próbował nawet wymyślić jakiejś bajki, byle byśmy się od niego odczepili. Zamiast tego postanowił udawać głupka i po prostu pytał się o co nam chodzi. Zauważył jednak, że takie odpowiedzi na niewiele się zdadzą. Ku naszemu zaskoczeniu, wstał na nogi, podszedł w stronę koni i powiedział, że musi gdzieś pojechać. Zamurowało nas. Nie wiedzieliśmy co mamy zrobić i po prostu patrzyliśmy jak odjeżdża.
***
Plan był prosty. Włamiemy się do domu naszego „brata” i poszukamy wskazówek, mogących wyjaśnić, o co w tym wszystkim chodzi. Ja miałem dostać się do środka, podczas gdy Bernius miał zająć się strażnikami. Nie było to raczej trudne zadanie, zważywszy na to, że byliśmy tam częstymi gośćmi. Wystarczyło położyć karty na stół i zaproponować grę o pieniądze. To zawsze działało.
Wszystko poszło po naszej myśli. Straż była zajęta grą a ja dostałem się przez okno do domu. I kto by pomyślał, że będę musiał wchodzić przez okno do domu najlepszego przyjaciela. Jak jakiś pospolity złodziej. Niestety, sytuacja wymagała ode mnie takich a nie innych działań. Na szczęście znałem dom Malika jak własną kieszeń. Kto wie, kiedy taka wiedza się przyda? Zawsze warto wiedzieć jak najwięcej rzeczy o swoim otoczeniu. Jednakże, był jeden problem. Nie wiedziałem gdzie jest przycisk, który otworzy przejście do tajemnego pokoju. Tak, wiedziałem, że w tym miejscu jest coś takiego. Przeczucie, mógłbym żec. Ale gdzie? Tej informacji już nie posiadłem.
Zacząłem sprawdzać wszystkie zakamarki w głównej sypialni. Dotykałem książek, statuetek i innych rzeczy. Nic to nie dało. Kuchnia? To samo. Łaźnia? Wcale nie lepiej. Zamierzałem się już poddać, ale coś mnie jednak tchnęło. Rozejrzałem się jeszcze raz po wszystkich pomieszczeniach. Tym razem szukałem jednak pewnej rzeczy – czaszki. Był to artefakt, który niegdyś znaleźliśmy na jednej z wypraw. Dzięki niemu można było stworzyć bardzo dobre iluzje. Dotykałeś takiej, a nawet mogłeś czuć jej zapach! Jedynie czaszka w dłoni pozwalała zobaczyć, że to tylko efekt czaru. Co ciekawe, całkiem szybko ją znalazłem. Leżała na piedestale. Niemal na środku biblioteki. A ja ją cały czas omijałem. Eh… Co najśmieszniejsze, nie byłem wtedy jeszcze taki stary. Ba! Byłem całkiem młody!
***
Dzięki artefaktowi znalazłem to, czego szukałem. Ukryty pokój. Pierwszy raz w nim byłem. Co ciekawe, zawartość tego miejsca była naprawdę dziwna. Nie licząc kilku półek z książkami, masy słoiczków z jakąś białą zawartością czy też stojaka z dwoma kosturami oraz fotela nie było tam niczego. Tak przynajmniej myślałem na początku. Na fotelu leżała masa brudnych i lepkich ręczników. A wśród nich… listy. Dużo listów. Mimo obrzydzenia, postanowiłem sprawdzić ich zawartość. Gdyby ktoś mógł wtedy zobaczyć moją minę. Heh. Ale to musiał być widok. Tylko, że w tym momencie nie było mi do śmiechu. Choć w sumie. Po chwili chciałem się roześmiać, ale o tym za moment. Na początek odkryłem glejty i mapy. To było najnormalniejsze. Następne okazały się listy. I nie róbcie ze mnie tego najgorszego człowieka, który czyta cudzą korespondencję! Co to, to nie! Po prostu sytuacja wymagała nadzwyczajnych środków. Nadal uważam, że postąpiłem słusznie. Dowiedziałem się, że Malik ukrywał przed nami dziewczynę. ON! Jedna z największych sierot jakie kiedykolwiek stąpały po tej ziemi. Jednak w tym wszystkim, najgorszą rzeczą, były daty. Wskazywały one jedną rzecz. Byliśmy okłamywani prawie od roku. Roku! Cholernego roku! Pod płaszczykiem dziwactw ukryta była kobieta. Serio?
Wiem, że każdy zasługuje na szczęście. No ale ukrywanie swojej „miłości” przed najlepszymi przyjaciółmi nie jest raczej dobre. Co ja mówię. Toż to świństwo. I nie sądziłem, że będzie gorzej. Ale jednak się da. Zobaczyłem obraz przedstawiający dwie osoby. Na pierwszy rzut oka, chciałem się roześmiać. Musiałem się jednak powstrzymać. Kobieta z obrazu była trollicą? Ogrzycą? Nie mam pojęcia. Wiem jedno. Wolał bym pierwszą lepszą murwę z zamtuza niż to coś. Zabrałem kilka dowodów i udałem się w stronę wyjścia.
***
„Chyba mu przywalę jak go zobaczę”. Zacytowałem Berniusa, który był równie zdenerwowany jak ja. W końcu to my, a nie kto inny, byliśmy okłamywani przez tak długi czas. Ale puki nie było Malika, mogliśmy co najwyżej mówić sobie, co się stanie gdy on wróci.
Nasze zachowanie było złe? Uważam, że nie. Utrata zaufania do najlepszego przyjaciela... to nie jest miła sprawa. Zwłaszcza gdy to „przyjaciel” woli kłamać, niż przyznać się do czegokolwiek. Co najśmieszniejsze, nadal kłamał w wielu sprawach gdy powrócił, ale to już materiał na inną opowieść. Jeśli przeczytaliście moje wcześniejsze dzieła, to pewnie znacie moją postać na wylot. Jak mam ufać obcym skoro nawet najbliżsi potrafią zdradzić. Do czego zmierza ten świat, skoro na jedną dobrą osobę, przypadają tysiące tych złych. Pewnie powiecie, że jedna dobra osoba potrafi zdziałać naprawdę wiele? Niby prawda, ale życie nie jest takie piękne i proste. Zło zawsze zwycięża, ponieważ ludziom łatwiej jest popełnić zły uczynek niż pomóc bliźniemu w potrzebie. Większość osób żyje tylko po to, by robić dobrze samemu sobie.  A wiedząc na czym stoi ten świat, tacy jak ja, układają plany na przyszłość. Można mnie nazwać nieczułym i złym. Ale ja po prostu staram się przeżyć w otaczającym mnie świecie. Jestem… sobą.