Słowa Sójeczki ściągnęły na niego wzrok wszystkich za domem. Wzrok pełen niepokoju lęku, ale także zaufania, przetykanego gdzieniegdzie delikatnymi przebłyskami nadziei. Tylko Bartok miał inny wyraz twarzy. Początkowo zignorował słowa knechta, gdy jednak ten wywołał go z imienia, a potem obłożył odpowiedzialnością za przebieg przemarszu, łowca odwrócił się i spojrzał na żołnierza z wyrzutem. Rozejrzał się następnie po okolicy, zauważył że część uchodźców spojrzała w jego stronę, po czym szybko odwrócił głowę, wracając do obserwacji lasu.
Wokoło tymczasem rozpoczął się niesłychanie intensywny, przynajmniej jak na takie warunki, a także dość nerwowy ruch. Przede wszystkim sporo osób rzuciło się w kierunku studni, kilku poszło ku wychodkowi, ktoś wszedł do szopy. Ktoś poszedł także przekazać wiadomość do chaty, bo i w niej rozpoczął się nerwowy rozgardiasz. Wszyscy chcieli jak najszybciej opuścić budynek, jakby bali się że grupa odejdzie bez nich. Nie uszło to też oczom i uszom Syriusza, do które nikt wprawdzie nie podszedł by podzielić się wieściami z zewnątrz, ale który usłyszał jak inni uciekinierzy półgłosem przekazują sobie słowa Sójeczki. Łysy wyszedł, parę chwil później chatę opuścił ostatni z uchodźców, obwieszczając swoje przybycie na pola za domem stłumionym "Już wszyscy". Potem pozostało już tylko poczekać chwilę, naprawdę długą chwilę, aby wszyscy zrobili co mieli do zrobienia przy studni i w wychodku. Chwilę tą wszyscy, którzy zdążyli już załatwić wszystkie sprawy, poświęcili na zorientowaniu się w liczbie uchodźców. A było ich, łącznie z Sójeczką, Syriuszem i Ivarem, dwudziestu trzech. Wśród nich był strażnik miejski, a przynajmniej ktoś w takim uniformie, bowiem jego twarz zdradzała że jest bardziej spanikowany i przytłoczony od Bartoka, oraz trzy osoby w skórzanych pancerzach przetykanych suknem. Z każdą chwilą te pancerze coraz bardziej kojarzyły się Ivorovi z Nowym Obozem i szkodnikami. Sójeczka zaś wiedział, że są to ludzie pochodzący z kolonii, a potem z nieznanej części wyspy, ułaskawieni przez Lorda Andree. Do tej pory nie było z nimi większych kłopotów... co jednak będzie teraz? Reszta uchodźców była mieszanką chłopów i mieszczan, odzianych z skórznie lub normalne ubrania. Wśród nich było osiem kobiet i i jeden dzieciak, reszta mężczyźni, głównie w sile wieku. Jeden z nich miał spory, dwuręczny miecz, reszta uzbrojona była fatalnie. Wśród wcześniej wymienionych wojaków także nie było zbytnio czego podziwiać, choć wydawało się że miecze bandytów są ciut lepszej jakości niż to, co produkowano w mieście. Jeden z nich miał także kuszę, co zwiększało liczbę potencjalnych strzelców do trzech. Mało. Z doświadczenia każdego, kto stał na murach i barykadach miasta wynikało bardzo jasno, że to o wiele, wiele za mało.
Gdy wszyscy już załatwili co mieli do załatwienia, Bartok odkleił się od ściany szopy, spojrzał na zgromadzonych, kiwnął ręką i ruszył w kierunku lasu. Wszyscy, jak na komendę, ruszyli za nim, jedni w mniejszym, drudzy w większym odstępie od przewodnika. Wszyscy czujni, na tyle ile zdołali cisi, dyskretni. Cały orszak powoli wszedł między wielkie drzewa, w półmrok cienia rzucanego przez gałęzie.