Och, Marcusie, ileż razy żeś przełorał mi plecy serią z miniguna....
Postacie z burst fire są ZZZŁEE ^ ^ Nigdy im na to nie pozwalam, w najlepszym przypadku zabijają się wzajemnie, w najgorszym zabiją Ciebie. I do tego mają tendencję do rzucania krytyków przy obrażeniach na plecy sojusznika.
Ostatnim razem jak przechodziłem Fallouta 2 to ciągnąłem ze sobą Sulika (dopóki nie zginął, jak to postacie melee, a szkoda było mu dawać pistolet), Cassidy'ego i Vica. Ci dwaj dostali snajperki i byli użyteczni przez całą grę, zwłaszcza gdy odziałem ich w Power Armor.
Gorris mi zginął w tej bazie wojskowej z robotami, w której można Skyneta dorwać (rozstrzelany przez wieżyczki). Lenny też się przydawał, ale obraził się i strzelał na mój widok gdy skasowałem tego ghula w Gecko co ma część do samochodu.
Anyway, jaki był dla was moment największej adrenaliny w Falloutach?
Dla mnie to były deathclawy w San Francisco w jedynce, jak się idzie do gunrunnersów.
Wyczyściłem tę miejscówkę będąc uzbrojony jedynie w hunting rifle (bez PA). Bardzo prosty, ale nieco czasochłonny sposób.
Wybieramy cel i oddajemy strzał mierzony w nogę. Jak krytyk, to cripple od razu, a jak nie, to mamy jeszcze dwa strzały zanim do nas dobiegnie - prawie zawsze się udaje pozbawić jaszczurkę przynajmniej jednej z nóg. Wtedy ma już mniej punktów ruchu od nas - wystarczy oddawać jeden strzał na turę i uciekać, najpierw celując w drugą nogę, a potem już tylko w oczy, do skutku. I uważać, żeby w ucieczce nie władować się na inną bestię.
Oczywiście jeśli deathclaw zdoła do nas dobiec, to giniemy zanim zdążymy powiedzieć "pazury jak otwieracze do konserw"