Ważne rzeczy w stylu wojny albo kryzysu międzynarodowego dzieją się stosunkowo rzadko, tak samo jak wybory, więc większa część tego ponad dwustuletniego życia to raczej bycie sneaky fuckerem, mającym na barku doświadczenia kilku wieków ciągłej pracy i walki (może ciągle budzonego w nocy przez koszmary o koledze z Armii Konfederacji któremu kula armatnia ucięła głowę przy samej dupie na przykład), dla którego oficjalna polityka, ściskanie dłoni i występowanie na salonie jako ważny pan biznesmen to tylko narzędzie do celu, a nie cel sam w sobie.
Bo ludzie oryginalnie mieszkający na Ziemi to dla Zakonów w większości przypadków niewiele więcej niż pachoły, którym trzeba dać tylko tyle pozorów ile trzeba, żeby się nie wtrącali w nasze prywatne rozgrywki i grzecznie służyli za narzędzia do osiągania prywatnych sukcesów.
Królewicz może potajemnie prowadzić przygotowania do powrotu do ojczyzny, pod pozorami bycia Republikaninem i troszczenia się o bezpieczeństwo obywateli przepychając ustawy o zwiększeniu dostępu do broni, co ma mu tylko ułatwić stworzenie prywatnej zbrojowni mogącej zawstydzić niejeden państwowy arsenał. Zakonnik z Podziemia może razem z braćmi kręcić się po szemranych dzielnicach, wykorzystywać swoje nadludzkie zdolności by bez pomocy pośredników eliminować przeciwników politycznych i wywoływać zamieszki, żeby zaraz potem wykorzystać chaos w kraju i zarobić na narastającym kryzysie ekonomicznych. A Klasztornik może robić biznes na obu tych naiwniakach, bo w pośpiechu żaden z nich się nie zorientował, że swoje projekty realizują tylko dlatego, że on zmajstrował nowy, przełomowy wynalazek, za który zgarnął Nobla i poklask w społeczeństwie. A potem cała trójka pójdzie sobie na bal charytatywny, gdzie na piętrze spotkają się przy cygarze z Kapitułami.
A przy tym świat, którego "uniwersum" tworzymy wspólnie, poprzez nasze przygody.