do obu.
Ale jak chcesz konkretną rybę, to szczupak, daleko nie szukając. W gimboprawicowej nowomowie odławianie go więcej niż się wylęga bo koleś z wędką wie wszystko najlepiej nazywa się "nieracjonalną gospodanką rybacką" oraz "problemem kłusownictwa".
Zresztą, z innymi rybami z tego co wiem jest niewiele lepiej, te których jest dużo to tylk dlatego, że się je hoduje w stawie przed spuszczeniem do jeziora.
To żeś mi zadał odpowiedź do napisania. Postaram się opisać to najkrócej, jak tylko się da.
Młodzi wędkarze są podatni na filozofię, która przyszła do nas z zachodu - "catch and release". Nad nią nie będę się rozprawiał, tylko ograniczę się do tego, że jej niezaprzeczalną cechą jest to, że populacja ryb się zwiększa. Młodzi nie chcą być kojarzeni ze starszymi wędkarzami (nazywanymi "mięsiarzami", "dziadkami", a ostatnio zasłyszałem "kormoranami", haha!), którzy nie przejawiają postaw etycznych i łowią na zimowiskach (a raczej szarpią rybę - tzw. połów "na szarpaka", polegający na próbie podhaczenia gdziekolwiek ryby), nie znają umiaru (słynne "panie, to dla kota" i zamiast zabrać dziesięć płotek na kolację to zabiera dziesięć kilo kilkucentymetrowych płoteczek i ładuje to do zamrażarki), łowią na więcej wędek niż przewiduje regulamin (rekordzista chwalił mi się pięcioma wędkami przy dopuszczalnych dwóch). A nawet jeśli przestrzegają limitów określonych w regulaminie, to są na rybach tak często, że mogą przetrzebić lokalne ławice.
To tylko ćwierć problemu - nieetyczni wędkarze.
Kolejny problem, kolejna ćwierć to kłusownictwo na większą skalę, a konkretnie nielegalny odłów ryb siatkami i prądem. Staż rybacka w tej ilości nie jest w stanie upilnować wszystkich wód. Ale nawet gdyby łapali każdego kłusola, to i tak ujdzie im to płazem, bo sądy traktują kłusownictwo jako niską szkodliwość społeczną i kary za to ograniczają się do trzycyfrowych sum.
Problem numer trzy - lobby rybackie. "Nieracjonalna gospodanka rybacka" to zbyt delikatne określenie. Bardziej pasuje tu "rabunkowa gospodanka rybacka". Bo rybacy nie trzymają się żadnych limitów, a tym bardziej tych odnośnie minimalnego wymiaru ryb.
Problem ostatni - zarząd PZW. Czasem mam wrażenie, że panuje tam większy bajzel niż w PZPN. Przez dwadzieścia cztery lata związkiem rządził generał SB Eugeniusz Grabowski. Chronił rybaków i pozwalał im na grabież mazurskich jezior. Mówi się też o tym, że członkowie zarządu głównego są udziałowcami w spółkach rybackich.
Gienek nie tak dawno abdykował, a w jego miejsce wszedł Dionizy Ziemiecki. Oglądałem z nim wywiad i obiecywał zmiany, ale odniosłem wrażenie, że unika lub ucina próby rozpoczęcia tematu rybołówstwa na polskich wodach śródlądowych. W zeszłym roku u schyłku wiosny wybrano nowego prezesa okręgu olsztyńskiego. Facet zapowiadał wywalenie stamtąd rybaków i utworzenie "polskiej Szwecji" (czyli dużo dużych ryb). W lutym 2014 roku został zawieszony przez nowego prezesa PZW. To jest po prostu układ, którego nie można ruszyć.
Zarządy okręgowe też mają swoje za uszami i np. nie ustanawiają zakazów połowów na zimowiskach ryb lub procentowo najwięcej zarybiają karpiem, bo karp kroczek to ulubiona ryba starych wędkarzy.
Cztery problemy, cztery ćwierci i mamy już całość. To właśnie wpływa, drogi Sentenzo, na sytuację ryb w Polsce.
Owszem - są łowiska tzw. "komercyjne", ale to dopiero raczkuje. Zazwyczaj są to stawy hodowlane lub glinianki, które nie mają urozmaiconego brzegu, są niewielkie i raczej przystosowanego do tego, żeby spędzić tam weekend z rodziną z wędkami w tle. Karpiarze coś tam kombinują i kreują swoje łowiska na bardziej dzikie, np. poprzez zatapianie karczów. Jednak to nadal niewielkie akweny i daleko im do bajecznych brzegów np. dużych rzek.
A w stawach hoduje się niemalże wszystkie ryby. Szczupaki też. Tyle, ze nie raz słyszy się, że np. zarząd okręgowy kupił 5 ton narybku (za pieniądze składkowe), a ostatecznie do jeziora trafiła skromna tona, bo reszta gdzieś po drodze wyparowała.
Mam nadzieję, że mój wywód przyczyni się do tego, że nie będziesz pisał więcej takich bzdur sytuacji ryb w Polsce. Oczywiście nie zdołałem uchwycić wszystkich aspektów, ale to przecież nie temat ściśle o tym.
Bo o każdym można powiedzieć "cóż, widać jego czas nadszedł, it's evolution babe". Albo żubry. Idąc logiką "nie wtrącajmy natura sama da sobie radę, a w ogóle ludzie ubber alles" jak zdychają to widocznie zasłużyły, po co sprowadzać inne z innych rejonów by powiększać sztucznie stada.
Ale ja nic takiego nie pisałem! Jestem za przywracaniem gatunków, ale nie podoba mi się to, że najpierw nie przygotowuje się im terenu do zasiedleń. To tak, jak myśliwi wypuszczający kuropatwy do obwodów, gdzie nie ma zakrzaczeń ani ugorów. Parę tygodni, może miesięcy i lisy z psami i kotami wmłócą cała zreintrodukowaną populację.
b'sides, yellowstone nawet i na śląsku byłoby możliwe, tylko trzeba by zacząć od tego o czym mówisz na końcu - wreszcie mysleć co się robi, odgrodzić strefy chronione i tego pilnować, a nie chaotyczne akcje, programy obliczone na dwa lata po których wszystko wraca do stanu sprzed programu, a w ogóle autostrady projektować przez środek jeziora rezerwatu bo najtaniej a nastepnie marudzić, że oszołomstwo wstrzymuje z powodu jednej żabki.
Aż mnie ciarki przechodzą, jak o tym myślę, ale lekarstwem na brak korytarzy ekologicznych jest... zakaz budowania domostw w określonych regionach. Gminne plany zagospodarowania przestrzennego powinny to uwzględniać i wyznaczać strefy gdzie można się budować, żeby nie było, że wieś wygląda jak plac z porozrzucanymi gdziekolwiek domkami lub ciągnącą się szeregową zabudową. Co ciekawe - takie coś zaobserwowałem najczęściej w miejscowościach sypialnych miast. Problem w tym, że łapóweczka tu, łapóweczka tam i nagle wyrasta willa na terenie, gdzie plan zagospodarowania nie przewiduje budowy. Oczywiście działka kupiona tanio, bo niby nie można jej przerobić na budowlaną.
Podobnie jest z kwestią rzek - nie wiem jak można wydawać pozwolenia na budowę na terenach zalewowych. A jeszcze później właściciele posesji chcą odszkodowań z podatków za zalane domy.
Co do autostrad - kiedyś natrafiłem na opracowanie, które udowadniało, że przejścia dla zwierząt można budować mniejsze, a co za tym idzie mniejszymi kosztami. Wynikało z tego, że nie wiadomo po co buduje się teraz takie duże, a jak nie wiadomo o co chodzi, to chodzi o pieniądze.