ja własnie wróciłem z owych gwiezdnych wojen i dla mnie ten film to rak. Próbuję, ale nie umiem zrozumieć pozytywnych głosów o tym filmie. Może jednak po kolei i z wieloma spoilerami.
Na dzień dobry, wprowadzenie do story. Order juz w poprzednim filmie pojawił się kompletnie z dupy jako licząca się armia, biorąc pod uwagę realia świata, ale jakim cudem nagle robi on za drugie imperium, choc w poprzednim filmie kompletnie go rozdupczono wysadzając w powietrze jego główną bazę. No ale ok, to tylko napisy. Niestety chwilę dalej moje zawieszenie niewiary i tak rozleciało się przy akompaniamencie śmiechu, gdy okazało się, że flota rebelii to trzy smutne jak pizda statki. Sorry, to już nie jest walka przeciw przeciwnościom, to już jest zwyczajnie śmieszne. A już zwłaszcza, jak chwilę później pojawia się admirał whiny little bitch. Typowy sierotowaty pomagier głównego złego z filmów disneya, zupełnie nienadający się do roli którą pełni. Ozzel czy Needa z TESB mogli byc niekompetentni i wykiwani przez bohaterów, ale byli to oficerowie z krwi i kości. Nasz rudy kolega zaś robi tylko miny, drze mordę, ale niewiele z tego wynika. Zdecydowanie lepszy był kapitan redneck z drugiego okrętu, mimo ze ciut przerysowano go w drugą stronę. Niestety jednak, jak wiele dobrych rzeczy w SW od disneya, szybko go ucięto w jednej z najgłupszych scen w całym SW. Najpierw samotny mysliwiec niszczy wszystkie działka, bo ofc na okrętach nie montuje się obrony AA, następnie zaś rebelia wykancza się sama, bo w ataku czterech (!) bombowców jeden zostaj zniszczony przez tie-fightera, a następne dwa odłamkami z tego pierwszego. Na szczęscie jednak czwartego bombowca jakiekolwiek prawa logiki nie obowiązują i bombowiec a) zrzuca bomby pilotem od telewizora i b) otwarcie luku w jebany kosmos nie powoduje żadnych reakcji dla pilota bez kasku.
Dalej jest już tylko lepiej. Whiny bitch robi za szmate do podlogi co rozkłada jego autorytet jako zlowrogiej postaci do reszty, floty gonią się jak w benny hillu bo po co posylac w poscig szybsze mysliwce (które też raz wysadzają całe krążowniki i hangary w powietrze, a innym nie mogą dręczyć floty "bo nie"), za to z drugiej strony przebiega on w na tyle ślimaczym tempie że fin ma okazję skoczyć z nową lasencją na oddaloną planetę i wrócić z powrotem. Ofc disney is disney i nie popuszczą nawet ackbarowi, który pojawia się tylko po to, by zginąć, wprowadzając w zamian chamowatą feminazistkę. Po co tłumaczyć ludziom plan, trza robić sztuczną dramę wok ół poe a na koniec jeszcze pokazać że ona jednak est ok, because force of change. Jej śmierć to już ogólnie kulminacja głupot, bo nagle okazuje się że skoki w nadprzestrzeń można sobie wykonywac swobodnie - szkoda ze nikt nie powiedziałtego orderowi, to moze ze dwa okręty wyskoczyłyby przed uciekającą rebelię i zamknęły ją w kleszczach.
Ponieważ film sra taśmowo w widza kolejnymi wątkami i postaciami, żadnego nie udaje się dobrze pociągnąć. O snoke'u dalej wiemy tyle co nic i już się nigdy nie dowiemy. Phasma również wraca tylko po to, by zginąć. Poe niby ma swój mini arc że się zmienia, ale nadal jest to postać którą mam w głębokim poważaniu i uważam za wciśniętą na siłę. Podobnie cały ten wątek pierwszej planety jedi i ich nauk, o których wspomina się raz i nigdy do tego nie wraca. Tak dochodzimy zresztą do luke'a, którego niemiłosiernie zgwałcono.
Pamiętacie jak w ROTJ yoda mówi mu, że nie jest wcale ostatnim z jedi, ale pierwszym z nowych? Takim który nie będzie uwiązany kodeksem którego ślepe przestrzeganie doprowadziło galaktykę do upadku, ale będzie się kierował emocjami takimi jak chociażby przyjaźń i gotowość do poświęceń? Cóż, disney najwyraźniej udaje, że nie pamięta i robi nam powtórkę z yody i kenobiego. Slepe przywiązanie do zasad, nie chce uczyć bo nie, kylo nie da się uratować, przywołują pierdolonego yodę by rzucał pioruny i mu powiedziałdrugi raz to samo, a na koniec cudują z hologramami a po chwili i tak go zabijają w stylu kenobiego. Do tego cały czas mialem wrażenie, ze nie oglam tego luke'a sprzed lat, tylko Marka hamila - gesty, styl wypowiedzi, to wszystko było w stylu Hamila-osoby, nie zaś hamila grającego Luke'a. Jedynie raz na jakis czas, gdy gadał z R2 czy leią, mozna było poczuć ze luke powrócił. Ironia polega tylko na tym, ze mimo wszystko Hamil i jego relacje z Ray to i tak jeden z jasnieszych punktów tego filmu.
No właśnie, Ray - jedyna postać o której mogę powiedzieć, że ją polubiłem. Ten jej trening może nic nie wnosi, może sceny z nią i kylo/snokiem to czasem wręcz chamska zżynka z vadera i imperatora w ROTJ, ale jest to jedyny wątek który szedł jakoś w miarę sensownie do przodu. Na plus też to, że Kylo tak łatwo się nie dał zmienić i póki co nadal nie jest jej bratem (pytanie jak długo, bo ciągle to tease'ują), chociaż wątki w tym filmie są wyjątkowo tanie.
No i właśnie, rzekoma oryginalność filmu. Sorry, on jest oryginalny w równym stopniu co Starkiller nie był gwiazdą śmierci, bo przecież superlaser nie jest w stacji kosmicznej tylko w planecie. Film albo pokazuje znajome rzeczy, albo łączy dwie znajome w jedną, albo pokazuje znajome, tylko widziane w lustrzanej perspektywie. Statki i pojazdy? Executor rozciągniety w poziomie, nowa wariacja na temat B-winga, Xwing poe z dodatkową rurą wydechową, powiększony AT-AT oraz AT-ST z kiczowatym dodatkowym pancerzem. Vader rzucił się w rotj lukowi na pomoc? No to teraz kylo rzuci się na pomoc ray, tylko ze po to by samemu zostać nowym leaderem. Pojedynek Kylo z Lukiem? Pisałem już, nieco zmodyfikowana wersja walki vadera z kenobim. Nawet kurwa jakimś cudem udało im się wcisnąć "pomniejszony laser z gwiazdy śmierci" do bitwy lądowej.
Podsumowując, mało co w tym filmie jest dobre. Scenariusz to dziura na dziurze, postacie poza kilkoma nieciekawe, dalej na siłę uśmierca się starych bohaterów, wątki do nikąd nie porowadzą, ogólnie mało w tym czuć SW. Film nawet nie tyle zły, co po prostu zwykły fast-food, zjesz i zapomnisz że coś takiego w ogóle było. I to nie dlatego, że "sratatata ciebie nie da się zadowolić, albo jeczysz ze robią remake albo ze za duzo nowosci, trututu" tylko jest zwyczajnie kiepski i robi bardziej za szkielet dla merchu i ksiązek/komiksów, niż jakąkolwiek zwartą opowieść. Ta, "dziedzic imperium" jest momentami masakrycznie głupi, ale to zdecydowanie lepsze SW niż to coś. O KOTORze 2 który również bawił się w dekompozycję starwarsowych motywów, już nawet z przyzwoitości nie wspominam. Może by mnie to tak nie wkurwiało, gdyby nie to, że jak pokazał nam przypadek Fisher, ta trylogia była jedyną okazją by zebrać tych aktorów jeszcze raz i zrobić z nimi coś sensownego.