Dawnej czytałem regularnie "Donald Duck", "Mickey Mouse", "Donald i spółka" oraz "Kaczor Donald". Mniej regularnie "Tytus, Romek i A'Tomek". Oprócz tego przewinęło się kilka pojedynczych egzemplarzy różnych tytułów, np. "Kajko i Kokosz".
Z chińskich bajek (ponoć fani mangi cierpią, gdy ich obiekt uwielbiania nazywa się "komiksem") przeczytałem całe "Great Teacher Onizuka".
To tyle z normalnych rzeczy. Gdzieś w okolicach roku 2001 wpadł mi w ręce "Szninkiel". Przejrzałem obrazki (:)) i tyle. Jeszcze nie wiedziałem, jakie gówno zaserwują mi twórcy. Po latach przeczytałem ten komiks. Powinienem był tego nie robić. Później zapoznałem się z jeszcze kilkoma tytułami europejskich twórców i coraz bardziej dochodziłem do wniosku, że coś z nimi nie tak. Czarę goryczy przelał komiks "Druuna". Pomijając wszelkie sceny dymania (które były tam potrzebne, jak piąte koło u wozu) - to było chore. Twórca albo ćpał, albo miał jakieś problemy z psychiką. Klimat był, nie powiem. Coś mnie przyciągało czytania, że mimo próby odstawienia tego wróciłem ponownie. Ale fabuła na zawsze pozostawiła ślad w mej pamięci.
Ponadto europejskie komiksy mają taką jakąś dziwną kreskę. Taka mroczność od niej wieje.
Europejskim wyjątkiem są "Bogowie z gwiazd" - tu muszę przyznać, że się rodacy postarali. Poprzez moje doświadczenia wychodzę z założenia, że dobry europejski komiks to komiks dla dzieci, bo reszta to już chore fantazje twórców.
W ogóle nie przepadam za komiksami ze superbohaterami z USA. Takie to jakieś... dziwne. I nudne, jak dla mnie. Raz chciałem "Kick-Ass" przeczytać, ale nie dałem rady - za nudno i zbyt przekombinowane.
Stosunkowo niedawno przeczytałem "Życie i czasy Sknerusa McKwacza" i to było coś naprawdę pięknego. Jeden z najlepszych komiksów, jakie w życiu widziałem.