Tales from the Borderlands. Zacząłem grać kiedy jeszcze wychodziło, ale powolne tempo wypuszczania odcinków zniechęciło mnie do gry. Dopiero jakiś czas temu postanowiłem dokończyć serię, głównie pod wpływem namowy kumpla twierdzącego, że ostatnie odcinki to "best shit ever". I wiecie co? Miał trochę racji.
A przynajmniej jeśli chodzi o gry Telltale Games - TftB to jak dla mnie najlepsza z ich "filmowych" przygodówek. Poczynając już od świetnej oprawy wizualnej - tutaj gry TTG zawsze dawały radę, ale jechały głównie na dobrym art direction, który ukrywał
niedorobione animacje i niskiej jakości assety. TftB nie tylko ma dobry art direction (jak wszystkie Borderlandsy zresztą, nawet jeśli gry jako takie ssą) i przyzwoitej jakości assety, ale dorzuca do tego
solidny warsztat filmowy, co pozwala na przekazanie większej ilości informacji za pomocą obrazu, a nie tylko dialogów, jak miało miejsce na przykład z The Walking Dead.
Jak słychać, muzyka też jest spoko, przynajmniej jeśli nie razi kogoś alt/indie rock. A nawet jeśli, to ciężko nie przyznać, że pasuje do settingu. Niemniej, jeśli chodzi o oprawę dźwiękową, to główną siłą Tales jest voice acting. Parze głównych bohaterów głosów użyczają weterani branży: Laura Bailey (Rayne z Bloodrayne, Rise z Persony 4, kobieca wersja Boss z Saints Row, Jaina z Hearthstone i wiele innych głosów) i Troy Baker (tutaj to można by godzinami wyliczać, ale ostatnio na przykład Booker z Bioshock: Infinite). Bailey brzmi trochę zbyt podobnie do swoich poprzednich ról, ale jej głos idealnie pasuje do postaci wyrachowanej oszustki Fiony, którą gra. Troy Baker z kolei to Troy Baker i jak zwykle trzyma poziom - tym razem kreując postać wygadanego, ale trochę pierdołowatego korposzczura Rhysa. Reszta postaci też jest świetna. W praktycznie każdym odcinku pojawia się jakaś nowa, odjazdowa kreacja i zawsze dobrze się tego słucha.
Ale dobry voice acting jest gówno wart bez dobrego scenariusza. I tutaj TftB NAPRAWDĘ lśni. Właściwie każda postać, od krótkich, epizodycznych ról, aż po głównych bohaterów, sprawia wrażenie, jakby stanowiła część większego świata i miała jakieś życie poza tym, co widzimy na ekranie. Każdy ma jakiś charakter, swoje motywacje i problemy, które nadają im wyrazu i sprawiają, że wydają się bardziej prawdziwi. Podobnie ma się sprawa z samą fabułą – z jednej strony jest pełna zwrotów akcji i grając ciężko zgadnąć, w który kierunku pójdzie, z drugiej, kiedy na końcu spojrzysz wstecz, wszystkie wydarzenia prowadzące do finału układają się w sensowną całość, którą można prześledzić krok po kroku. Jest to szczególnie fajne biorąc pod uwagę, że cała historia zaczyna jako komedia, ale na przestrzeni pięciu odcinków coraz bardziej przesuwa się w kierunku poważniejszych tonów, kończąc jako "normalna" opowieść z trudnymi dylematami i wysoką ceną, jaką przychodzi zapłacić głównym bohaterom.
Szczerze mówiąc jakość writingu w Tales from the Borderlands wywarła na mnie tak pozytywne wrażenie, że aż poczułem się... smutny. Zacząłem rozmyślać, jak żałośnie prezentuje się poziom scenariusza w większości gier. Podczas kiedy w TtfB właściwie każda postać ma swój unikatowy styl i charakter, większość tytułów ma problem nawet z 2-3 głównymi bohaterami. Tak to się kończy, kiedy pisarza wprowadza się kiedy gra jest już gotowa i mówi "masz, napraw"...
...się rozpisałem.