Pustynia Faarum miewa swoje kaprysy. Jednym z nich jest wielka burza porywająca całe połacie piasku i niemal uniemożliwiająca jakiekolwiek sprawne poruszanie się po okolicy. Z powodu trwającego zazwyczaj kilka godzin dziennie natężenia potężnego żywiołu dostrzeżenie czegokolwiek graniczyło z cudem. Przez gęstą jak mleko dynamiczną piaskową zawiesinę widać było jedynie zarys gargantuicznych ruin. Ich kształt był ciężki do określenia, nie tylko przez wzgląd na problematyczną widoczność. Owa budowla to bowiem największa zagadka tamtejszej pustyni. Okoliczni badacze odkryli ją stosunkowo późno, co było istotnie rzeczą dziwną biorąc pod uwagę fakt, iż Faarum ustawicznie przemierzane jest przez pielgrzymów kolejnych sekt. Nikt jeszcze nie słyszał o tym, żeby ktoś zwiedził kolosalną kamienną budowlę (przede wszystkim dlatego, że nikt jeszcze nie odnalazł do niej wejścia), co dodatkowo przysporzyło jej złej sławy kiedy to raz za razem kolejni bardowie z bujną wyobraźnią dokładali swoją cegiełkę, która ubarwiała i dodatkowo zniekształcała wymyśloną zresztą od samego początku historię opisującą dziwy i nieprawdopodobne zjawiska, rzekomo rozgrywające się wewnątrz. Niektórzy twierdzili, że to stara twierdza jednego z dawniejszych władców, z czasów kiedy znany świat wypełniało jeszcze wiele potężnych królestw. Tego typu pomysły z całą pewnością dowodziły głęboko zakorzenionej nostalgii w kulturze miast-państw semirskich, lecz przez wzgląd na dość surowy styl, w jakim rzeczony budynek został skonstruowany, było to wątpliwe. Z całą pewnością bliższa prawdy była wiarygodniejsza i wyzbyta ze swoistego romantyzmu, a przez co mniej popularna teoria mówiąca o tym, że tajemnicze ruiny są po prostu pozostałościami po świątyni jakiejś dawnej ascetycznej religii. Znowuż jednak żaden ekspert ni laik nie umiał odpowiedzieć choćby w przybliżeniu, jakiej. Była to kolejna osobliwa kwestia, bo przecież do jednych z niewielu naprawdę pożytecznych oraz długofalowych (i jednocześnie nielicznych) zalet wprowadzenia przez Alastora Niesławnego Wielkiej Konwencji należał niezaprzeczalny fakt rozpowszechnienia się bezcennej wiedzy o różnej maści wierzeniach z dawnych czasów, co paradoksalnie nie było w większości możliwe w okresie Złotego Wieku, a przynajmniej legalną drogą. Nawet drobne bazgroły sprzed lat na ścianach rozpadających się budynków w slumsach niegdyś zapierającego dech w piersiach Galientu dawało się bez większych perturbacji przyporządkowywać do konkretnej grupy, więc gdy pochodzenie czegoś – manuskryptu, fragmentu pisma, relikwii, czegokolwiek – zostawało uznawane za nieweryfikowalne, z miejsca dany przypadek stawał się czymś podejrzanym. Ponadto każdy, kto stanął oko w oko z budowlą, opisywał ją potem nieco inaczej. Jedni mówili, że to masywny, prawdopodobnie opuszczony pałac o fantazyjnych wzorach wyrytych na ścianach, inni określali ją raczej jako wielką świątynię o prostej, prostackiej wręcz budowie, a jeszcze inni widzieli w niej misternie skonstruowany ziggurat, z widocznymi wyraźnie miejscami poważnymi defektami w postaci dziur na wyższych kondygnacjach, co utwierdziło w przekonaniu część osób, iż są to ruiny (oczywiście, wysyłani potem w trybie ekspresowym eksploratorzy z fachowym sprzętem w celu dostania się do środka przez zaobserwowane wcześniej dziury w budowli wracali stamtąd rozczarowani, gdy natrafiali na obiekt o zgoła innych parametrach). Co jasne, podane przykłady są tutaj skrajnie uproszczone i ograniczone do kilku mniej lub bardziej powtarzających się schematów, ponieważ każdy podróżnik bądź ich grupa widziała co innego…
Owego dnia burza szalała w najlepsze i nawet gdyby jakiś szaleniec czy jedno z nielicznych zwierząt potrafiących poruszać się w takiej pogodzie obserwowało okolicę ze szczytu którejś z wyższych wydm, prawdopodobnie nie dałoby rady wypatrzeć samotnego podróżnika kierującego się w stronę okrytych aurą mistyki ruin. Odziany był w czarny, długi płaszcz, zasłaniający go niemalże w całości. W dłoni dzierżył długi kostur, którym pomagał sobie w walce z ciężkimi warunkami atmosferycznymi. Gdyby ktoś zacisnął zęby i spojrzał w jego kierunku poprzez wędrujące bezwiednie i z niesamowitą prędkością niezliczone piaski, najpewniej mógłby choć na moment dostrzec i uznać zarys maszerującego wędrowca za upiora, powolnym, ale niezwykle równym krokiem zmierzającego do wyznaczonego przez siebie celu, jakim najwyraźniej było dotarcie do owej kolosalnej budowli. „Duch” w czerni wszedł po wysokich, częściowo zanurzonych w piasku schodach – było to jedyne miejsce, po którym dało się wdrapać, by maksymalnie zbliżyć się do celu. Kroczył po schodach powoli, ostrożnie niczym bogobojny akolita, który nie chce urazić swą arogancją bogów. Dopiero kiedy dotarł na kilka stóp odległości od konstruktu, mógł zobaczyć zarys jego kształtu. Oczom obcego ukazał się długi i nieprawdopodobnie wysoki blok ściany. Nawet co do tego, że był to prostokątny budynek czy też o jakimś mniej regularnym kształcie, nie można było być pewnym, gdyż z perspektywy nieznajomego nawet krańce boków były niedostrzegalne przez burzę. Gdyby nie schody, przybysz mógłby uznać, że stoi przed czymś w rodzaju wielkiej tamy o pobudzającej wyobraźnię wysokości, jako że nie mógł wypatrzeć szczytu. Zdawał się jednak nie zwracać na to uwagi, bo gdy tylko wdrapał się na ostatni stopień i znalazł na quasi-placu, bez wahania wyciągnął zza pazuchy drobny przedmiot i zbliżył się do ściany. Natychmiast zapaliło się przed nim jaskrawe, niebieskawe światło w kształcie dziurki od klucza. Nieznajomy włożył tam swój przedmiot, niewidoczny do tamtego momentu, całkowicie ukryty w jednej z wciśniętych w ciemne rękawice dłoni. Nie było wątpliwości, co to była za rzecz, po tym jak idealnie weszła w zmaterializowaną, czy też po prostu odkrytą dziurkę. Po wyciągnięciu klucza kawałek ściany tuż przed wędrowcem zwyczajnie zniknął, ukazując niezgłębioną ciemność. Luka w murze miała wymiary jak gdyby wyżłobione specjalnie dla wędrowca. Człowiek (?) w czerni stał przed wejściem nieruchomo dobre kilka minut, aż wreszcie zagłębił się w ciemności.
***
Okazało się, że samo wejście do enigmatycznej budowli nie załatwiało jeszcze sprawy. Na domiar wszystkiego mnożyło jeszcze kolejne pytania. Na przykład jakimż to sposobem spora część ścian czy sufitów zdawała się być w znakomitym stanie. Istotnie, dało się też dostrzec kilka gruzowisk bądź też zwykłych symptomów starzenia się materiału, lecz taka nieregularność potrafiła być co najmniej niepojąca. Tą oraz kilkoma innymi kwestiami kłopotał się Geddon, bo tak miał na imię ów nieznajomy, który wtargnął do środka. Zaskoczony sposobem ujawnienia się tajnego przejścia, skoncentrował się na tym, by uważać na wszystko, co wydawało się być podejrzane na nieznanym mu terenie, przez co zupełnie zapomniał o chociażby otrzepaniu swego płaszcza z drobinek piasku, które jeszcze pozostały po zamieci. Pod nim, oprócz jednolicie ciemnego ubioru, znajdował się czarny napierśnik z Melletos, nagolenniki ze skóry krokodyla, a przy pasie umieszczony w ozdobnej pochwie, używany tylko w sytuacjach krytycznych szeroki miecz z niemal niezniszczalnej stali varmirskiej oraz cztery sztylety do rzucania, nasączone zabójczym jadem pustynnego skorpiona – wszystko to pożyczone na czas nieokreślony ze specjalnego magazynu Wielkiego Domu jego sekty, nim opuścił swoją samotnię na zawsze. Kapłan Kultu Arboriusa (Geddon jeszcze nie zrzekł się sam przed sobą tego tytułu, w zastałych go okolicznościach nie został mu również odebrany oficjalnie) był wysokim, niezwykle, zdawałoby się czasem, nienaturalnie smukłym przy swojej masie i umięśnieniu, mężczyzną w wieku około trzydziestu lat. Jak każdy pełnoprawny członek Kultu, głowę miał ogoloną na łyso. Wedle owej reguły na karku umieszczony miał tatuaż przedstawiający symbol jego sekty – wąż nadziany na ostrze miecza. Ze wszystkich pomysłów swej niedawnej jeszcze przystani w życiu, ten był uważany przez Geddona za jeden z głupszych. Pomijając już fakt, że zawsze uważał godło Kultu za co najmniej kiczowate, w głównej mierze przeszkadzało ono w jakimkolwiek wywiadzie środowiskowym, a nawet już we wszelkich prozaicznych okolicznościach, gdy po prostu nie chciał być rozpoznawalny. Dlatego też prawie zawsze na głowę miał narzucony kaptur, a w najgorszym razie zakładał coś, co zasłaniało mu szyję. To w jakimś stopniu zdarzało się być pomocne, lecz w dobie takiej mnogości wierzeń i sekt, które, nie licząc tych kilku, kilkunastu najtrwalszych i mających stały monopol, pojawiały się i znikały z szybkością migrującego piasku na pustyni Faarum, ów kamuflaż był co najwyżej mniejszym złem. Większość mieszkańców państw-miast nauczyła się w ciągu lat rozpoznawać kapłanów czy akolitów poszczególnych nurtów, a Geddon ze swoją owalną głową zakończoną ostrą kozią bródką zazwyczaj jeszcze ułatwiał im zadanie. Jednakże podczas błądzenia w istnym labiryncie niemal identycznych korytarzy zatęsknił za wszelkimi zwyczajami i zasadami swej sekty, choćby i tymi najgłupszymi. Nawet perspektywa egzekucji – która z pewnością by go czekała, gdyby został – nie wydawała mu się tamtego dnia (nocy?) aż tak straszna. Bowiem były Kapłan Bitewny poruszał się w miarę efektywnie po ogarniętych jak na razie całkowitą ciemnością miejscu tylko i wyłącznie dzięki rzucanych zaklęciach Światła. Czas trwania każdego z nich to nieco ponad jedna godzina, w dodatku zaklęcie nie wymagało za dużo many, jednak mimo wszystko jakiś limit zawsze był. Podobnie sytuacja się miała z prowiantem, którego z kolei nie było zbyt dużo ze względu na pośpiech w ucieczce za pogonią, nie dającą mu wielkiego pola manewru w tej materii. W chwili, gdy Geddon powoli tracił już resztki swojego zapału, jego niezwykle wyczulony słuch został podrażniony przez odgłosy kroków w pobliżu. Natychmiast zgasił swoje zaklęcie, zatrzymując się jednocześnie w pół kroku. Odczekał kilkadziesiąt sekund. To wystarczyło, aby ujrzał przed sobą miarowo rosnące światło. Nie czekając do końca, rzucił na siebie czar tymczasowej niewidzialności i bezszelestnie ruszył w tamtą stronę, trzymając swój kostur w pogotowiu. I znów nie minęło wiele czasu, a dostrzegł w świetle tego samego zaklęcia, którego do niedawna używał, lekko przygarbionego, łysiejącego już mężczyznę z długą brodą, okazującą już oznaki siwizny. Na oko był osobą na przełomie czterdziestego i pięćdziesiątego roku życia. Miał na sobie długą aż do ziemi, zielonkawą szatę. Po napiętym wyrazie twarzy nieznajomego Geddon mógłby przysiąc, iż tamten również usłyszał jego wcześniejsze kroki. Był jednak pewien, że nie zdawał sobie sprawy z bliskiej obecności kapłana, a przynajmniej nie dawał po sobie tego poznać. Wtem w drugiej dłoni człowieka zmaterializowała się niebieska poświata. Kapłan uznał ją za coś w rodzaju zaklęcia ofensywnego, bo na pokrytej już sporą ilością zmarszczek mężczyzny pojawiło się rosnące z każdą chwilą zafrasowanie. Postanowił zaryzykować. Ruszył w stronę nieznajomego, po czym zamachnął się na niego z półobrotu kosturem. W jednym momencie potężne uderzenie koszące zwaliło go nóg. Geddon z godną podziwu szybkością i wprawą powrócił do poprzedniej pozycji, a ułamki sekund potem trzymał już jeden ze swych sztyletów przy gardle ofiary.
- Nie ruszaj się! Kim jesteś i co tu robisz? – syknął lodowatym głosem. W pierwszym odruchu chciał go zabić na miejscu, tak szybko, że prawie by tego nie poczuł. Zaraz jednak opamiętał się, uznając go, przynajmniej na razie, za osobę cenniejszą żywą niż martwą. Może wreszcie spotkałem osobę, która wie cokolwiek o tym miejscu – przemknęło mu w głowie.
- Ja… moment… poddaję się! – wycharczał człowiek w zielonej szacie. Widać był zupełnie zdezorientowany, bo do oszołomienia wskutek utraty równowagi należało dodać to, że podczas upadku starzejącemu się mężczyźnie zgasło Światło, byli więc w całkowitych ciemnościach.
- Zaraz cię nieznacznie podniosę, a ty będziesz robić dokładnie to, co ci każę, bez gwałtownych ruchów. Gotowy?...
***
Musiało minąć nieco czasu, nim mężczyzna nazywający się Sebastian doszedł do siebie. Okazało się, że był profesorem na uniwersytecie w Ornham, o którym nawet Geddon słyszał (co prawda po tym, co o nich się wywiedział, uznawał ich za strasznych darmozjadów, gadających po próżnicy o rzeczach niewykonalnych bądź mało istotnych, ale wolał tymczasowo się tym nie dzielić z nowym towarzyszem). Najważniejsze jednak było to, że obaj otrzymali mapę, klucz oraz wszelkie instrukcje, rzekomo dające możność stania się właścicielem artefaktu pozwalającego na przenoszenie się pomiędzy wymiarami. Przybyli więc w dokładnie tym samym celu, co w nieokreślonej przyszłości mogło być zarówno zaletą, jak i wadą.
- Przybyłeś tutaj sam? – spytał Geddon w przerwie pomiędzy przeżuwaniem jednego z podróżnych sucharów, które zabrał w drogę.
- Ależ skąd – zachichotał Sebastian. – Gdybym tak zrobił, długo bym nie przeżył. Nie nadaję się na takie wyprawy. Ruszyłem z małą ekspedycją tylko dlatego, że pokusa zbadania i przy odrobinie szczęścia użycia czegoś tak bezcennego dla nauki była nie do zwalczenia.
- No dobra… a gdzie oni są?
- „Oni”? A, masz zapewne na myśli moich towarzyszy? – zmarkotniał. – Niestety, od razu po wejściu tutaj wszyscy zginęli na miejscu.
Geddon zmierzył go uważnie wzrokiem.
- Jak to? Wszyscy na raz? – zaperzył się.
- Możesz wierzyć lub nie, mój drogi. Przyznam szczerze, że sam do teraz mam z tym problemy... – profesor przerwał na moment, wpadając w chwilową zadumę. Gdy były członek Kultu już chciał przerwać niezręczną ciszę, jego rozmówca jakby wyczuł jego zniecierpliwienie i ponownie przemówił. – Uwierz mi, to było… nieprawdopodobne. Po wejściu do tego miejsca ja i moja pięcioosobowa grupa rozeszliśmy się, żeby się rozejrzeć. Nadal jednak zachowaliśmy całkiem bliską odległość i nie chcieliśmy się rozdzielać. Nagle, zupełnie bez ostrzeżenia, zalały nas strzały, które wyleciały ze ścian. A konkretnie: pięć strzał. Każda trafiła prosto w głowę jednego z najemników – westchnął ciężko. – To było porażające. Tragedia wydarzyła się nie tak wcale dawno, więc wciąż ciężko mi o tym mówić. Szkoda ludzi, bo mimo że byli raczej dość prymitywni, to jednak uczciwi. Abstrahując już od tego, że wydałem na nich moje ostatnie oszczędności… No, w każdym razie wziąłem niezbędną w moim przekonaniu część ekwipunku i ruszyłem dalej. Jakbym miał jakiś wybór, nawiasem mówiąc…
Geddon zastanawiał się jakiś czas nad jego słowami, sprowadzając na nich kolejną falę milczenia, aż w końcu wzruszył ramionami.
- W porządku. Właściwie po tym, jak dostałem ten list przy takim… zbiegu okoliczności, nic nie powinno mnie zdziwić. A z ciekawości, kiedy przybyliście?
- Jakieś dwa dni temu, tuż przed burzą. A ty?
- Raptem kilka godzin temu.
- Ależ jak to? – zdumiał się Sebastian. – Przebijałeś się przez tą nawałnicę?
- Miałem powody – uciął twardo Geddon, na co tamten uniósł brwi, aż w końcu kiwnął tylko głową.
– No dobrze, już mi lepiej. Jak dla mnie, możemy już ruszać.
- Z chęcią bym tak zrobił. Problem w tym, że nie mamy raczej pola manewru.
- Naprawdę? – mruknął profesor. – Sprawdzałeś już za drzwiami?
- Jakimi drzwiami? – spytał powoli zdezorientowany kapłan.
- Tymi – wskazał w odpowiedzi na mosiężne przejście tuż za nimi.
Geddon obejrzał się i otworzył szeroko oczy ze zdumienia.
- To niemożliwe – szepnął. – Przecież dopiero co robiłem krótki zwiad, tuż przed tym, jak się ocknąłeś. Nie było tu żadnych cholernych drzwi!
- Hmm, jeśli tak, to rzeczywiście osobliwe – odpowiedział jego towarzysz. – No, ale chyba mimo to sprawdzimy, co się tam kryje?
- Cóż, nie mamy raczej wyboru. To znaczy mamy, ale ja nie mam najmniejszego zamiaru ryzykować spędzenia kolejnych godzin w tym labiryncie.
- Znakomicie, postanowione – rzucił o wiele bardziej rześko Sebastian, powoli wstając i poprawiając swoją lekko pogniecioną szatę. – Aha, właśnie. Nie pamiętam, żebyś podawał mi swoje imię.
- Geddon – burknął Kapłan Bojowy.
- A więc chodźmy, Geddonie.
***
Chcąc nie chcąc, nowi towarzysze zagłębili się więc w kolejne korytarze budowli. Za drzwiami, przez które przeszli, komnaty były już oświetlone drobnymi pochodniami na ścianach, co jednak bardziej zaniepokoiło dwóch wędrowców aniżeli dało im chwilę oddechu po długim krążeniu wśród ciemności, gdyż bynajmniej nie była to cecha swoista starych budowli. Geddon ocenił, że pochodnie z pewnością nie należały do najstarszych, za czym zresztą przemawiał fakt, iż nie utrzymałyby się w tak dobrym stanie przez więcej niż kilka lat. Kolejne minuty zgłębiania nowo odkrytej konfiguracji nie tylko nie zagasiły jego niepokojów, ale jeszcze dodatkowo je roznieciły, co udzieliło się zresztą i profesorowi. W pierwszej kolejności, zaraz bo wyjściu z krótkiego korytarza, przez który przeszli dzięki odkrytym drzwiom, trafili bowiem na idealnie okrągłą aulę. Była ona wielkości małej świątyni, a jej rozmiary podkreślało dodatkowo to, iż pomieszczenie było puste. Za to wzdłuż ścian aż roiło się od drzwi.
- Ktoś sobie z nas jaja robi – stwierdził kapłan.
Widok rozciągających się na całą aulę kilkudziesięciu drewnianych drzwi o tej samej wielkości, kolorze i kształcie był porażający, a przede wszystkim kompletnie zaskoczył podróżników. Geddon próbował z początku je policzyć, lecz wywołująca abstrakcyjne deja vu regularność zniechęcała go mniej więcej w połowie stawki. Sebastian nie wytrzymał nawet tyle. Jego brodata twarz wykrzywiła się w grymasie, uwydatniając na moment gdzieniegdzie mniej widoczne jeszcze zmarszczki.
- Ja bym jednak przynajmniej spróbował się cofnąć – zaproponował po chwili nieśmiało.
Kapłan poprawił swój kaptur, po czym wzruszył ramionami i kiwnął nieznacznie głową. Niespecjalnie podobał mu się pomysł powrotu, lecz perspektywa szukania dalszej drogi wśród tylu bliźniaczych przejść również jemu nie przypadła do gustu. Wycofali się więc do drzwi, którymi przeszli do owej wielkiej komnaty. Okazało się jednak, że niewiele to pomogło. Niemal od razu Sebastian dostrzegł, iż korytarz zdawał się być nieco krótszy, niż wtedy, kiedy wcześniej go zgłębiali, jednak nie skomentował tego głośno. Gdy wreszcie przeszli przez drewniane drzwi, po drugiej stronie zastali… dokładnie tą samą dużą komnatę, z której próbowali się wynieść. Geddon oparł się ciężko na swym kosturze, zaciskając na nim mocniej dłonie.
- Co tu się dzieje? – wyszeptał kompletnie zdezorientowany kapłan.
- Jedno jest pewne: czy tego chcemy czy nie, będziemy chyba musieli poszukać tutaj szczęścia. Ktoś lub coś bardzo na to nalega... – skwitował Sebastian.
Jako że obaj mężczyźni postanowili się nie rozdzielać, przemierzanie kolejnych przejść było niezwykle żmudne i czasochłonne. Z początku szli na chybił trafił, jednak po kilkunastu bliźniaczych rezultatach – krótkie przejście, kolejne drzwiczki, powrót do wielkiej sali – postanowili przynajmniej zastosować jakiś system. Zdążyli zrobić kilka kombinacji (co drugie drzwi, zgodnie z ruchem wskazówek zegara, etc.), ale wciąż bez skutku. Wtem, po jakimś czasie, podczas przechodzenia przez jeden z korytarzy usłyszeli odgłosy kroków w oddali. Nie były one zbyt głośne, jednakże wśród głuchej ciszy panującej przez niemal cały czas słyszalność tego typu zjawisk znacząco rosła. Geddon dał znak profesorowi, żeby się zatrzymał, po czym przyjął swoją standardową postawę bojową, uginając lekko nogi i chwytając poziomo swój kostur. Miarowe odgłosy zdawały się być coraz bliżej. Nastało więc pełne napięcia oczekiwanie. Nagle znajdujące się jakieś dwa metry od nich drzwi otwarły się z hukiem. Wybiegł z nich wysoki, odziany w rozpadającą się kolczugę szkielet z mieczem w dłoni. Geddon uznał, że jakiekolwiek niebezpieczeństwo może nadejść co najwyżej od drugiej strony, gdyż to stamtąd właśnie dawało się najmocniej posłyszeć dźwięki. Uzbrojony kościotrup ruszył więc na pierwszą osobę, na którą natrafił – czyli w tym przypadku Sebastiana. Profesor był kompletnie zaskoczony, a także niemal na śmierć wystraszony samą zaistniałą sytuacją. Szkielet zdawał się świecić w półmroku komnaty, co dodało mu jeszcze więcej grozy. Gdyby nie to, że nieumarły poruszał się niezwykle niezgrabnie, a jego zamachnięcia były nader przewidywalne, mężczyzna nigdy nie umknąłby przed dwoma poziomymi cięciami zardzewiałego miecza. Kiedy niedoszły zabójca musiał ponownie zmniejszyć dystans do wycofującego się Sebastiana, pomiędzy nich wpadł Kapłan Bitewny. Trwało to dosłownie ułamki sekund, gdyż zakapturzony wojownik natarł z niesamowitą precyzją i szybkością, tak że ciężko było nadążyć nad jego ruchami. Pierwsze uderzenie jego oręża odbiło próbę wybiegu przeciwnika mniej więcej z taką łatwością, jak się odgania muchy, a następnie, drugim końcem kostura, dosłownie strącił mu głowę z karku. Po dekapitacji resztki kościotrupa potoczyły się na posadzkę. Profesor oddychał głęboko i usiłował się uspokoić. Nie był to jednak koniec. Geddon mimo wszystko nie mylił się co do pochodzenia hałasów z drugiej strony. Chwilę po pierwszym starciu jak z podziemi wynurzyło się dwóch kolejnych wrogów – również nieumarli. Każdy z nich miał podobnie niekompletny ubiór do poprzednika. Na dobrą sprawę odróżnić się ich dało tylko dzięki temu, że jeden z nich trzymał w ręku topór, zamiast miecza. Kapłan pokręcił głową, po czym już miał na nich ruszyć, lecz ubiegł go Sebastian, rzucając na jednego z napastników zaklęcie Zamieci. Nie miało ono zbyt wielkiej potęgi, gdyż użytkownik czaru nie był z pewnością zaawansowany w tej kwestii, jednakże chłód ogarniający szkielet nieco spowolnił jego ruchy. To dało Geddonowi aż nadto czasu. Tanecznym krokiem zniwelował odległość dzielącą go od pierwszego nieumarłego i trafił ożywieńca pomiędzy łopatki, co doprowadziło do rozpadu tamtego. Kostur kapłana zrobiony został z miejscowego drzewa o bardzo dużej wytrzymałości, a ponadto wzmocniony przez potężne czary, co czyniło go orężem niemal niezniszczalnym. Taka broń dostaje się tylko najzdolniejszym członkom Kultu. Ach, gdyby tylko moi byli braciszkowie wiedzieli, że to ustrojstwo tyle razy uratuje mnie podczas ucieczki od nich – przemknęło mu przez myśl, nim jeszcze uderzył. Gdy atak się powiódł, Geddon wykorzystał siłę swojego uderzenia, załopotał swoją czarną szatą i zanurkował pod toporem szarżującego drugiego kościotrupa. Zanim wrogie natarcie się zakończyło, były czempion Arboriusa strącił lekko nogę postawną nieumarłego . To wystarczyło, aby przeciwnik stracił równowagę, a wojownik z kolei mógł wyprowadzić dwa uderzenia: jedno łamiące go w pół, a drugie profilaktycznie niszczące gnijącą czaszkę.
- Słyszysz? – zagadnął Geddona z tyłu profesor, nim jego towarzysz zdążył choćby zebrać myśli.
Kapłan począł nasłuchiwać. Szybko posłyszał odgłosy kolejnych kroków, szelest łańcuchów, chwilami nawet zdawało mu się, iż słyszy jakieś złowieszcze szepty, ale tego akurat nie był pewien.
- Chyba to wszystko zaczyna się budzić – mruknął w skupieniu.
- Co robimy?
- A jak sądzisz? – wzruszył ramionami Geddon. – Musimy się stąd wynosić w trybie przyspieszonym.
Jak powiedział, tak zrobili. Ku ich kolejnemu zaskoczeniu, gdy przeszli przez drzwi, nie trafili już na aulę, ale kolejną ciasną komnatę, tylko idącą pod nieco innym kątem. Gdy przeszli przez trzecią (Geddon miał dziwne wrażenie, iż zatoczyli koło), na drodze pojawiła się nowa postać. Nie można było mieć wątpliwości, że tym razem natrafili na człowieka. Okazał się nim bardzo wysoki, barczysty mężczyzna z długimi włosami, od stóp do głów odziany w ciemną zbroję płytową. Ciężko było odczytać cokolwiek z jego twarzy, ponieważ cała zarosła, a przedłużała ją długa broda. Jednak dla Geddona czymś o wiele istotniejszym był wielki młot, którym nieznajomy natychmiast go zaatakował. Przygotowany raczej na walkę z cherlawymi szkieletami, kapłan z najwyższym trudem odbił kosturem kilka ciosów. Wiedział, że jeżeli za chwilę nie powstrzyma tej lawiny, długo nie da rady. Korytarz nie sprzyjał bowiem szybkiemu manewrowaniu, w innym przypadku dawno by się zdążył wycofać. Na domiar wszystkiego adwersarz przewyższał go wzrostem co najmniej o głowę, co było kolejną przeszkodą. W odruchu desperacji stworzył więc zaklęciem Iluzji swój własny klon. Ogromny przeciwnik zawahał się przez moment, lecz zaraz odzyskał rezon i kontynuował natarcie. Geddon przepuścił iluzję przed siebie, dzięki czemu zdołał chwycić za swój szeroki miecz u pasa mniej więcej w tym czasie, gdy klon rozprysł się pod uderzeniem ciężkiego młota. Kapłan Bitewny był gotów do kontrofensywy. Wariant walki kosturem i ostrzem wybierał rzadko. Ale jeśli już, to przede wszystkim po to, by używać miecza jako ostateczności, element zaskoczenia, gdy przeciwnikowi się wydawało, że wszystkie karty zostały już odkryte. Poza tym opracował zabójczą technikę walki tymi dwiema broniami. Kostur służył mu głównie do trzymania przeciwnika na dystans oraz do wyprowadzania bolesnych pchnięć. Miecz zaś częściowo do odwracania uwagi od pierwszej broni, bo w tym zestawieniu to właśnie błyszczący srebrzystym światłem oręż rzucał się bardziej w oczy, a częściowo do szybkiego kończenia walk. Oba oręże były jednak nieocenione przy wyprowadzaniu łączonych, obrotowych ataków. Jeden z takowych wypróbował właśnie kompletnie niespodziewającego się takiego obrotu spraw wielkoluda. Okazało się, że w defensywie szło mu znacznie gorzej. Jego parady były niezgrabne i tylko długość broni oraz pochłaniający większość uderzeń pancerz pozwalały na w miarę efektywną obronę – widać nie był przyzwyczajony do wycofywania się. Sebastian wolał nie ryzykować pomocą walczącemu towarzyszowi, bo bał się, że zamiast pomóc, przeszkodzi mu w pojedynku, a Geddon był w tamtej chwili jedynym czynnikiem, dzięki któremu on utrzymuje się przy życiu. Takich oporów nie miał dopiero co przybyły do korytarza niski mężczyzna w skórzanej kamizelce. Natychmiast coś wyszeptał i pomiędzy walczącymi wystrzeliła chaotyczna gama drobnych płomieni. Kapłana odrzuciło nieco, a oczy na moment zaszły łzami. Opadł ciężko na jedną ze ścian przejścia, wymachując asekuracyjnie kosturem w razie ataku. Po chwili jednak usłyszał głuchy upadek na podłogę – domyślił się, że to napastnik. Uspokoił się więc i w skupieniu odczekał trochę czasu. Po kilkunastu sekundach powrócił mu wzrok, a płomyki zniknęły. Dostrzegł leżącego wciąż na posadzce zwalistego mężczyznę, który pocierał sobie głowę, a także stojącą nad nim niską osobę, prawdopodobnie nieszczęsnego magika-amatora. Całą scenę obserwował skonfundowany Sebastian. Geddon rozluźnił się i ruszył szybkim krokiem w stronę niskiego człowieka. Nim tamten zdążył cokolwiek zrobić bądź powiedzieć, kapłan już trzymał go za poły ubrania w powietrzu potężnymi dłońmi.
- Zgłupiałeś, idioto? – wycharczał groźnie. – Mogłeś nas tu wszystkich spopielić, niedzielny zaklinaczu!
- Miałem czekać, aż mi się pozabijacie? – wyrzucił z siebie jednym tchem przerażony mężczyzna. Miał jakieś dwadzieścia pięć lat, nie więcej. Wystraszone zielone oczy, okrągła buzia. Z perspektywy Geddona nie było w nim nic interesującego – ot, po prostu zwykły junak, jakich pełno na świecie. Już dawno przestał liczyć, ilu takich oddawał w ofierze Arboriusowi.
- Ach, dajcież spokój! – wykrzyknął zniecierpliwiony profesor. – Naprawdę nie są nam na rękę waśnie. Nie słyszycie, że coś się tutaj zmieniło?
Rzeczywiście, odgłosy zniknęły, a wszędzie ponownie zawitała cisza. Kapłan Bitewny spojrzał ponownie na drobnego mężczyznę, aż w końcu go puścił.
- Poza tym – ciągnął dalej profesor. – To nie jedyna zmiana – i wskazał w miejsce, gdzie jeszcze przed momentem znajdowała się ściana. Ku zdziwieniu wszystkich, ich oczom ukazały się kolejne drzwi – tym razem z litej skały.
- Co tu się, kurwa, dzieje?! – warknął Geddon.
***
Za przejściem znajdowała się wielka przestrzeń, pełna zniszczonych kolumn, zagadkowych wgłębień w podłodze czy dużej ilości znaków czasu w postaci brudu bądź osiadających pajęczyn. Wklęsłe sklepienie zbudowano z dziwnych, świecących kamieni, których próżno by szukać w pobliskich krainach. Delikatnie oświetlały one całą panoramę wielkiej komnaty, przypominającej zapomniane przez bogów ruiny, przez co zdawałoby się, że nastała wieczna gwieździsta noc. Wojownik, który toczył pojedynek z Geddonem, nazywał się Dagor i należał do jednego z nielicznych już Wolnych Klanów na północy kontynentu. Samych mieszkańców tamtych stron nazywano Wolnymi Ludźmi, co dla kapłana było co najmniej śmieszne (a co to niby my nie jesteśmy wolni? – zadawał podobne pytania podczas dyskusji o nich). Jego wioska została splądrowana przez którąś z sekt (kapłan pogrzebał w myślach, czy aby nie jego ludzie tego dokonali, ale jakoś sobie jednak nie przypominał rajdów w tamte strony w okresie, który wymienił Dagor). W poszukiwaniu zarobku trafił zupełnym przypadkiem na dokumenty podobne do tych, na które natknęli się Geddon i Sebastian. Z kolei drobny mężczyzna miał na imię Tener i był złodziejem. Jako jedyny otrzymał kamień teleportacyjny wprost do tajemniczej budowli (nic dziwnego – ten facet nie dotarłby tu o własnych siłach nawet ze stuosobową eskortą – pomyślał kapłan). Z jego mętnych tłumaczeń, których i tak nikt już nie miał ochoty słuchać, wynikało, że miał wcześniej jakieś zatargi z władzami pewnego miasta, dlatego więc przeniesienie się było dla niego wybawieniem. Z całej tej rozmowy jedyną naprawdę wartą informacją było to, że każdy z obecnej czwórki otrzymał szansę na zdobycie artefaktu będąc na życiowym zakręcie. Geddon dosłownie na dzień przed ucieczką przed wysoko postawionym watażką w Kulcie, któremu nabruździł (profesor długo go namawiał do tego, aby zdradził swoją tożsamość i choć część motywów, uzasadniając to wynikającymi z tego potencjalnymi korzyściami dla grupy). Dagor w momencie, gdy ukrywał się przed prześladowcami i wahał nad obraniem kierunku. Z kolei nad Tenerem wisiała groźba długiej odsiadki. Sam Sebastian miał co prawda zdecydowanie najłagodniejszą sytuację, aczkolwiek sam przyznał, że w okresie kiedy otrzymał mapę położenia świątyni wraz z opisem artefaktu, przeżywał kryzys twórczy i stagnację w swoim zawodzie. Był więc w podobnym stopniu zdecydowany na podróż, co i reszta. Pomimo krótkiej, acz owocnej burzy mózgów, te wszystkie wnioski nie naprowadziły ostatecznie na dużo więcej, niż wszelkie tutejsze dziwne doświadczenia każdego z osobna. Nadal nie dało się w żaden sposób wyjaśnić tylu zbiegów okoliczności, szczególnie kiedy weźmie się pod uwagę perspektywę spotkania kolejnych osób, bo oczywiście nie było wiadomo czy byli sami. Ostatnim na tamtą chwilę wspólnym postanowieniem stało się zarządzenie sześciogodzinnej przerwy. Potem podzielili się na dwie grupy, rozdzielając też pomiędzy siebie prowiant. Zarówno kapłan wespół z profesorem, jak i Dagor z Tenerem rozpalili po jednym ognisku kilkanaście metrów od siebie – na tyle daleko, aby w miarę możliwości nie wchodzić sobie w drogę i na tyle blisko, by w razie niespodziewanego ataku zjednoczyć się – oraz podzielili się prowiantem. Na dobrą sprawę nikt nikomu nie ufał, lecz utworzyły się tymczasowe sojusze wśród par, które były w swoim towarzystwie przynajmniej jakiś czas. A rozdzielać się całkowicie zwyczajnie się nikomu nie opłacało.
- Jak sądzisz, co z tego wszystkiego wyjdzie? – zagadnął Geddona profesor podczas spożywania posiłku.
- Szczerze nie mam pojęcia – kapłan oparł się leniwie o jedną z rozpadających się kolumn i pogryzał bochenek chleba. Jako że zawczasu uznał, iż odkrycie swej tożsamości innym może w przyszłości jakoś pomóc, nie zakładał już kaptura. Wiedział, że w najgorszym razie zabije pozostałych, gdy przestaną być przydatni, jak zawsze w takich sytuacjach. – Nie mam pojęcia, co o tym myśleć.
Sebastian westchnął przeciągle.
- I na co była ta wyprawa? Przecież to jakiś koszmar. Zginiemy z głodu albo zabije nas jakaś maszkara…
- Ja osobiście nie żałuję – Geddon uśmiechnął się krzywo. – Ta eskapada przynajmniej sprawiła, że mam szansę zginąć w miejscu, które sobie mniej więcej wybiorę, zamiast czekać na egzekucję jak jakaś owieczka. Zresztą w dalszym ciągu nie wykluczam przeżycia tego wszystkiego z całkiem niezłymi fantami.
- Zatem gratuluję ci optymizmu. Dziś już nie widzę powodu wplątywania się w tą kabałę. Mogłem zostać na uczelni i tam znaleźć jakieś natchnienie. Ale nie – uniósł teatralnie ręce. – ja po prostu musiałem wykorzystać okazję i ubzdurać sobie konieczność podjęcia tej wyprawy w nieznane, mimo że prawie nigdy nie wychodziłem wcześniej poza miasto! – huknął otwartą dłonią w metalową płytkę na podłodze. – Zabawne jest to, że tak często posuwamy się do najskrajniejszych, najbardziej buntowniczych działań w naszym życiu w okresach fali wznoszącej danej epoki…
Geddon zmierzył go niedbale wzrokiem.
- Co masz na myśli?
- Chodzi mi o to, że dziś, kiedy nie ma za bardzo czego udowadniać w tym multikulturowym społeczeństwie, zdajemy się czasem na siłę szukać gór do zdobycia.
Kapłan roześmiał się tak, że aż profesor na niego dziwnie spojrzał, ponieważ jego tymczasowy kompan zrobił to po raz pierwszy w jego obecności.
- Sugerujesz, że żyjemy w czymś w rodzaju „państwa dokonanego”, o jakim pisał w swoich traktatach Tarkinus?
- Tego nie powiedziałem – obruszył się Sebastian. – Tarkinus był niepoprawnym idealistą, który usiłował na poważnie stworzyć podwaliny czegoś, co nie ma i nigdy nie będzie miało racji bytu. Ja zaś stwierdziłem jedynie, że żyjemy w nieco lepszych czasach niż, dajmy na to, kilkadziesiąt lat temu.
- Czy to nawiązanie do okresu Jedności?
- Ja bym nazwał to inaczej – mruknął z lekkim uśmiechem pod nosem profesor.
- Tak, wiem – machnął ręką tamten. – Znam to znakomicie.
- Nie wątpię. Należysz bądź należałeś do tak zwanej sekty – jednej z najbardziej wpływowych możliwych organizacji. Tym bardziej mnie dziwi to, co słyszę od człowieka, który żył w środowisku na ogół popierającym obecne czasy.
- Ach, to już mocno zależy od osobistych preferencji. A konkretnie od ambicji.
- „Ambicji”? – zdumiał się Sebastian. – Myślę, że dziś mamy większe pole do popisu do zaspokojenia jej.
- Och, panie profesorze… – Geddon patrzył się na niego w roztargnieniu, drapiąc się po brodzie i rozkładając jeszcze bardziej leniwie pod resztkami kolumny. – Widać na pierwszy rzut oka, że nie kwapiłeś się nigdy wysunąć nosa poza swój okręg. Tak, owszem, mamy tą naszą złotą wolność – westchnął. – Mamy różnorodność wyznań, ideologii, generalnie wszystko pięknie i „lud tak chciał”. Tylko właściwie cóż z tego? Cóż z możliwości pracy na własnym poletku, skoro hamujemy się nawzajem tą w dupę jebaną rzekomą wolnością? Nie obraź się, ale tylko ktoś z zewnątrz, żyjący we w miarę porządnej prowincji, może mówić dziś cokolwiek o ambicjach i ich zaspokajaniu.
- Ech, w porządku. Wiem, do czego pijesz. Zawsze po zmianach ustrojowych perspektywy mogą być nieco… ograniczone.
Kapłan pokręcił głową.
- Tu chodzi bardziej o konkretny kontekst. Wielka Konwencja, poprzez podzielenie państwa na te durne dystrykty, sztucznie wszystko ogranicza. I tak mamy silnych i silniejszych. Wystarczy tylko wejść w koligacje z seniorskim miastem-państwem, a za włazidpustwo otrzyma się pokaźną władzę (co nie zmienia faktu, że i tak będzie się ograniczonym). A nie, przepraszam, dziś już nawet tego nie możemy zrobić, bo utrzymuje się pewien układ, który robi co chce i trzyma wszystko w szachu. Dziś nie można przeżyć porządnego konfliktu zbrojnego, bo nawet to jest regulowane. Także w kwestii prowadzenia wojen mamy ograniczenia, żeby przypadkiem nie pozabijały się „niewłaściwe” grupy – to nieprawdopodobne!
- Wolałbyś wrócić do czasów, gdy mieliśmy jedną, jedynie słuszną doktrynę i wykorzenianie wszelkich, choćby najmniejszych odstępstw?
- Wolałbym, żebyśmy nigdy nie odstąpili od takiego status quo. Wcześniej przynajmniej mieliśmy widok na coś większego. Ucisk był potrzebny do rozwoju. A w dodatku dotyczył on tylko kardynalnych spraw, takich jak racja stanu. Tam nikt nie płakał, kiedy ktoś komuś zdobył wioseczkę, o ile oczywiście sukcesor był w stanie wszystko na własny koszt odbudować i odpowiednio utrzymywać daną połać terenu, no i, co jasne, złożyć przysięgę wierności aktualnej władzy. Po tym wszystkim dawano ci spokój i mogłeś spokojnie opływać w bogactwa, a dzięki temu jednocześnie zwiększać potęgę narodu. Człowieku, dzięki takiej naturalnej zasadzie silniejszego niemal nie mieliśmy słabego ogniwa! Silniejszy wojownik zabijał słabszego, biorąc na własność jego dobytek i przy okazji, jeśli miał ochotę, żonę. Silniejsza armia rozbijała słabszą i przywłaszczała sobie ich ziemie, wreszcie silniejszy przywódca państwa egzekwował od zwycięzców trybut, wierność oraz gotowość do połączenia się w razie wojny z kimś z zewnątrz. A jeżeli nie potrafił tego zrobić, to zostawał obalony i w ten sposób rodziła się nowa dynastia. A teraz co? – parsknął. – Wlazł na tron jeden kretyn i umyślił sobie, że to nieładnie. No i teraz mamy…
Sebastian wpatrywał się w niego przez chwilę, nim przemówił.
- Dziwny z ciebie członek sekty. Chyba, że to jest właśnie powód odejścia – strata wiary. Ale inaczej to przedstawiałeś kiedy opowiadaliśmy sobie o naszych motywach parę godzin temu.
- Marny idealisto! – parsknął Geddon. Po wypiciu alkoholu zawsze był nieco bardziej skłonny do dysput, a tak się składało, że Dagor przyniósł ze sobą co nieco i raczył się podzielić. – Czy ty naprawdę sądzisz, że wyznawcy tych wszystkich śmiesznych bożków wierzą naprawdę w swój cel? – machnął ręką. – No w porządku, niektórzy może tak. Ale to i tak raczej nowi, ewentualnie ci, którzy są wiecznymi szeregowcami i nie muszą się mierzyć z twardą rzeczywistością. Przecież tu właśnie chodzi, kurwa mać, o te zasrane prowincje, o te mrówki gryzące się nawzajem i walczące o każdą gównianą wysepkę terenu! Czy za czasów Złotego Wieku coś takiego można było spotkać? Pytanie jest retoryczne, bo to jasne, że nie! Tam byłeś tym, kim miałeś siłę być. Wiesz kim bym się stał, gdybym wtedy żył? Wiesz?
Profesor tylko pokręcił powoli głową, widząc gorączkę w oczach kapłana, niebezpiecznie wręcz świecące oczy. Nie chciał stać się przypadkiem ofiarą jego nastroju – i to dosłownie, gdyż wiele w przeszłości słyszał o sekcie, do której przynależał.
- Byłbym szarą eminencją na dworze króla! Wykorzystałbym swój talent i zdolności wpływania na ludzi do ugruntowywania władzy monarchy – uniósł palec ku górze. – A przez Alastora kim jestem? Właśnie tą mrówką z przerostem ambicji, która od początku musiała się tarzać w gównie i bić z kreaturami, które nie warte są splunięcia! A gdy już zbliżam się na najwyższy stopień, jaki mogę osiągnąć przy obecnym statusie, jakiś zawistny sukinsyn wciąga mnie w pułapkę i zmusza do ucieczki. Oto, co dostaliśmy!
Polemikę przerwał zbliżający się do nich Dagor.
- Powinniśmy już ruszać – rzekł swym niezwykle niskim głosem.
- Zostało nam kilka godzin, tak jak ustaliliśmy – rzucił mu Geddon, zirytowany podwójnie: obecnością zwalistego mężczyzny, który wzbudzał w nim odrazę, oraz tym, że ktoś przerwał mu tak rzadkie przecież uzewnętrznianie się po tygodniach milczącej tułaczki.
- Nie podoba mi się ten postój – pokręcił głową wielkolud. – Nie możemy się zatrzymywać.
- Doprawdy? A dokąd się tak spieszysz, co? Wyjaśnij mi, bo na razie widzę tylko gorącą głowę, która się nudzi, a wokół nas niezgłębiony labirynt, który w dodatku upodobał sobie zmieniać położenie i kształt komnat.
Dagor spojrzał nań groźnie.
- Uważaj, sekciarzu. Nie dowodzisz tutaj. Jeszcze nie…
Geddon wstał na te słowa i zbliżył się do niego. Był sporo niższy i o wiele drobniejszy, jednakże zdawał się nie mieć z tym problemów.
- Ostrożnie – odrzekł ostrzegającym tonem. – Nim zdobędziesz się na coś głupszego, pamiętaj, że zdołałem odeprzeć twój atak pomimo tego, że mnie z początku zaskoczyłeś. Teraz jestem gotów, więc mierz siły na zamiary. Poza tym ośmielę się stwierdzić, iż walka między sobą jest mało wskazana w takich… okolicznościach.
Mężczyźni przez chwilę mierzyli się wzrokiem, aż w końcu Dagor burknął coś pod nosem i odszedł do swojego ogniska. Geddon również machinalnie się odwrócił.
- Cholera, muszę się wyspać – powiedział, nie wiadomo czy do kogoś, czy tylko do siebie.
***
Zaatakowali ich trzy godziny później. Najpierw kilku „szeregowych” szkieletów z jakimś podrzędnym żelazem w łapach. Potem dołączyli do nich lepiej uzbrojeni koledzy, a od czasu do czasu pojawiał się lewitujący w powietrzu kościotrup-nekromanta w podartych łachach i jakąś quasi-różdżką w ręku, który zdążył już co niektórych mocno poranić swoimi mało silnymi, ale jednak mocno przeszkadzającymi zaklęciami. Geddon starał się dowodzić tak, jak potrafił najlepiej, choć cało starcie szło jak po grudzie, mimo że do tej pory nie mieli żadnego zgonu. Dagor oczywiście z początku opierał się temu, że będzie służył pod swym naturalnym wrogiem, lecz okazał się rozsądniejszym niż wyglądał i po perswazji ugiął się. Kapłan zarządził, że strategicznymi miejscami na wypoczynek i ukrywanie się będą zniszczone kolumny – na własnym przykładzie dostrzegł ich wytrzymałość, gdy ukrył się przed zaklęciem paraliżującym za jedną z nich.
- Nie dajcie się oskrzydlić! – wrzasnął, w tej samej chwili spopielając czarem jednego z ożywieńców. Gdzieś w oddali słyszał bojowe wrzaski rozłupującego czaszki Dagora. Mieszkaniec Północy był, obok kapłana, tym, który wiązał walką wręcz nieumarłych. Podczas starć utarł się pewien schemat. Zazwyczaj wyłaniało się dwóch lub trzech, w ostateczności czterech szkieletów-piechurów, chwilę po nich mag wspomagający. Mniej więcej po rozwaleniu wszystkich rozpoczynała się kolejna „seria”. Dwóch wojowników straciłoby zapewne siły i manę po dwóch, może trzech, gdyby nie dodatkowe wsparcie dystansowe ze strony Sebastiana i Tenera – małe bo małe, w końcu żaden z nich nawet nie uczęszczał do jakichkolwiek uczelni związanych ze sztuką magiczną (profesor co prawda miał kiedyś seminarium związane z magią wsparcia i podstawowej prewencji, ale to było dość dawno temu, a i też owe kursy miały ograniczony zakres). Jednakże po pierwsze byli znakomitym czynnikiem destabilizującym i bez tego bardzo chaotyczne szarże napastników, a po drugie dzięki kolejnemu z wielu podczas tamtej wyprawy zbiegów okoliczności każdy z nich miał zupełnie inną specjalizację, które razem działały wprost świetnie. Tener rzucał swoje kompletnie ignoranckie kombinacje zaklęć niszczących, mających zupełnie losowy wpływ na przeciwników (na przykład co jakiś czas zdarzało mu się kogoś oślepić, kiedy indziej urywał kończyny), zaś Sebastian rzucał głównie czarami wzmacniającymi czy aurami tymczasowej ochrony, a od czasu do czasu używał czegoś ofensywnego o klasie Zamieci, uruchomionej podczas walki z pierwszymi szkieletami. Jeszcze do niedawna rozluźniająca swą kojącą atmosferą zagwieżdżonej, cichej nocy komnata zmieniła się w wielkie pobojowisko, pełne upiornych jęków, wykrzykiwanych zaklęć oraz wrzasków bojowych, a wszystko to przy akompaniamencie łamanych kości. Specyficzne sklepienie przyczyniało się jeszcze do zwiększania rozbłysków idących za rzucanymi inkantacjami, co przywodziło na myśl kolorową burzę z piorunami. Po jakimś czasie Geddon usłyszał zza kolumny głos profesora, informujący wszystkich o tym, że powoli kończy mu się mana. Kapłan zorientował się, że jemu samemu niewiele już zostało. Jako jedyny bowiem musiał być mobilny zarówno w starciach wręcz, jak i we wspieraniu zaklęciami, gdyż były one i tak najmocniejsze z całej drużyny. Gdy już zastanawiał się nad wariantami strategicznego odwrotu, kolejne monstrum zmaterializowało się w polu widzenia. Tym razem był to tylko jeden przeciwnik, co z pewnością uspokoiłoby Geddona, gdyby jego postura była nieco skromniejsza. Stał bowiem przed nimi gigantycznych rozmiarów potwór, który zdawał się być poskładany z co najmniej kilku zwłok, a przynajmniej tyczyło się to jego torsu. Kończyny musiały należeć do jakiegoś wielkiego zwierzęcia (nogi zdawały się być kiedyś kopytami), jedynie dłonie były podobne do ludzkich, z tą różnicą, że były o wiele większe, dzięki czemu mogły utrzymać dwie ogromne buławy. Jeżeli chodzi o głowę, to jej kształt dałoby się porównać chyba tylko z byczą (oczywiście była od niej znacznie większa). Okrągły kształt, wystające rogi, dym unoszący się miarowo z czegoś, co przypominało nozdrza. Szybko jednak wszyscy się przekonali, iż zwalistość i nieforemność bestii była jedynie pozorna – a konkretnie Dagor, na którego spadło pierwsze natarcie. Ciosy były tak potężne, a zarazem błyskawiczne, że gigant z Północy nie miał nawet kiedy pomyśleć o wyprowadzeniu jakiejkolwiek kontry, bo z najwyższym trudem odbijał spadające na niego trafienia. Największym problemem Dagora okazał się jego własny styl walki, opierający się na wykorzystaniu swego największego atutu – siły – przeciwko nierzadko lepszym technicznie wrogom. Kłopot w tym, iż ów decydujący plus nie miał żadnego znaczenia przeciwko adwersarzowi, będąc od niego dalece większy, wytrzymalszy i potężniejszy. W końcu Wolny Człowiek zmuszony był się wycofać, w innym przypadku w mig zostałby dosłownie zmasakrowany. W sporej części pomogły mu walone hurtem zaklęcia Tenera i profesora, które choć nie zdawały mu się wyrządzać absolutnie żadnej krzywdy, odwracały minimalnie uwagę.
- Tener! Sebastian! – wrzasnął na nich Geddon. – Skoncentrujcie swój ogień na pozostałościach ożywieńców, przeciw temu nic nie zdziałacie – po czym sam ruszył na nowego przeciwnika.
Nim kapłan wszedł w wir walki, przeklął się w duchu za to, że nie ma już many na czary mogące rozbić giganta w pył. Teraz musiał oszczędzać to, co mu pozostało. Wpierw zgrabnie uniknął dwóch pierwszych zamachnięć. Miejsca było sporo, więc mógł spokojnie nakreślić w głowie niewidzialną linię ogarniającą całą arenę ich zmagań, żeby tym sposobem mniej więcej wykoncypować swoje kolejne działania, tak jak planuje się posunięcia na szachownicy. Miał o tyle łatwiej, że ataki Kościeja miały dość prosty schemat, polegający na zadawaniu naprzemiennie kolejnych ciosów z góry na dół, od czasu do czasu jedna buława leciała z boku – widoczne były świadome próby wykonania jakichś kombinacji, lecz sam potwór poruszał się dość sztywno, jak gdyby za każdym ruchem obawiał się rozpadnięcia, co w pełni uzasadniało mało bogaty asortyment uderzeń. Geddon szybko wypracował sposób walki z przeciwnikiem i już wkrótce, dzięki swej szybkości oraz niemal perfekcyjnie opanowanej sztuce walki przy użyciu kostura i miecza, prowadził wroga tam, gdzie mu się podobało. Jego defensywa był perfekcyjna: blokował to, co mógł zablokować, a najcięższe trafienia, przy których istniało ryzyko co najmniej częściowego rozbrojenia zgrabnie unikał, przechodząc zaraz potem do płynnych kontr. Niestety, po pewnym czasie nieustanna wymiana ciosów stawała się coraz bardziej wyczerpująca, a na domiar złego mężczyzna miał wrażenie, że nie zbliżył się do zwycięstwa nawet o jeden krok. Już wielokrotnie któryś z jego oręży przebijał się przez obronę Kościeja, ciskając głucho w naturalny pancerz poczwary. Kapłan Bojowy wiedział, że jeśli trafi w odpowiednie łączenia pomiędzy kośćmi, będzie miał szansę zniszczyć jego konstrukcję. Zdawało się, że przeciwnik był w pełni tego świadom, bo jego ruchy, mimo że mało widowiskowe i mierne od strony czysto technicznej, pozwalały jedynie na nieszkodliwe rysowanie niezwykle odpornych kości (za każdym udanym trafieniem Geddon zachodził w głowę, jakim cudem jego varmirski miecz nie podziurawił jeszcze „tego czegoś” jak sito), na ciosy w potencjalnie wrażliwsze miejsca po prostu nie pozostawiał szans. Oczywiście był to kolejny czynnik, który jakoś zwiększał przewidywalność każdego ataku Kościeja, lecz kapłan szybko uświadomił sobie, że ma to znikome znaczenie. Niezależnie od tego, jak wielka wydaje się na razie przewaga optyczna po jego stronie (kurwa, pewnie dlatego żaden z tej cholernej trójki mi nie pomaga, tylko dobija tych sługusów, myślą, że mam zwycięstwo w kieszeni – pomyślał Geddon), ważny był jeden niezaprzeczalny fakt: Kościej nie odczuwał zmęczenia, jak przystało na automat, a zmagający się z nim wojownik – wręcz przeciwnie. Już czuł, jak mięśnie powoli zaczynają się buntować, przy każdym bloku jego dłoń trzymająca kostur dostawała coraz większych drgawek. Kapłan począł zataczać coraz większe koła, aby choć przez chwilę odetchnąć, czuł jednak, iż pomimo tego, że nienawidzi uciekać, będzie musiał tak uczynić albo zginie. Wystrzelił jeszcze parę najmocniejszych zaklęć, jakich mógł użyć przy aktualnie posiadanym poziomie many, bez rezultatu. Gdy jego siły były na coraz większym wyczerpaniu, pojawił się Dagor, najwyraźniej po uporaniu się już ze swoimi adwersarzami. Zbyt zajęte odbijaniem ciosów Geddona monstrum pozwoliło Wolnemu Człowiekowi zajść go od tyłu i uderzyć młotem w łączenie dwóch masywnych kości tworzące nogę. Kościej zachwiał się i ukląkł niezgrabnie na jedno kolano. Kapłan Bojowy nie zastanawiał się zbyt długo i niemal mechanicznie ruszył do natarcia. Z łatwością odbił kosturem desperackie uderzenie potwora, a następnie, wykorzystując impet swojego kontruderzenia, wykonał pełen obrót, by w finale sieknąć poziomym uderzeniem w miejsce, gdzie kościany olbrzym powinien mieć szyję. Rozległ się głośny trzask, po czym po posadzce potoczyła się głowa, a za nią padła reszta. Geddon odetchnął z ulgą i padł na kolana z wycieńczenia. Na moment wszystko na powrót ucichło, dynamiczne konstelacje rozbłysków po rzucanych inkantacjach zgasły i ponownie można było podziwiać aurę wielkiej komnaty. Nie trwało to długo, ponieważ w kilka chwil potem całe pomieszczenie zadrżało w posadach od przeszywającego gwizdu, którego następstwem był donośny męski okrzyk:
- Koniec przekazu na żywo!